czwartek, 15 listopada 2018

Łopian

Lubię łopian.
Do łopianu miałam raczej ambiwalentny stosunek, bo się czepiał moich spódnic lub kolanówek gdy bawiłam się z rówieśnikami w chowanego podczas moich pierwszych wakacji w Chełmońcu. Potem gdy wróciłam do Bydgoszczy i poszłam do szkoły chłopaki po lekcjach obrzucali dziewczyny rzepami. Śmiali się i wołali; "Kuś dziady na baby ! Kuś dziady na baby !"
Szczególnie zawziętym napastnikiem był Rysiu. Sam wyglądał jak nieszczęśnik cały w rzepach.
Gdy poskarżyłam się najbliższej mi osobie wówczas; mojej babci Emilii - usłyszałam;
- Ależ przeć; toż to są zaloty absztyfikantów ~! Najlepsze co może zrobić obdarzona afektami zalotników, to się uśmiechać bacząc na to by pokazać, że masz ładne, równiutkie ząbki.
Pamiętam to uczucie. Dzisiaj wiem, że chodziło o urabianie woli przyszłej kobiety oraz autopromocję. Dwa lata minęły. Znalazłam się w trzeciej klasie w zupełnie innej szkole, bo jako składowa wyżu demograficznego byłam przerzucana do wybudowanej w pośpiechu szkoły w wielkopłytowym stylu lat sześćdziesiątych.
Klasy były przepełnione a na dodatek tłoku w mojej klasie była nieparzysta ilość dziewczyn i chłopaków. Z jakiegoś powodu wypadło na mnie. Nauczycielka posadziła mnie z chłopakiem. Wszystkie dziewczyny mogły siedzieć i innymi dziewczynami tylko w mojej ławce siedział absztyfikant. W dodatku ławka była druga od przodu w rzędzie od ściany. Ja siedziałam od zewnętrznej strony a jemu przypadło miejsce przy ścianie. Cały czas bardzo uważałam aby ukrywać dokładnie posiadanie równych zębów.
A on?
Z nim łączy się nieprawdopodobna historia.
Miałam drewniany piórnik odsuwany z góry nakładaną listewką przesuwaną w rowkach. Podobał mi się - bardzo. Lubiłam go dotykać i odsuwać wieczko. W środku były wszystkie skarby. Posługując się nimi można było wejść w magiczny świat kolorów i linii i zapomnieć o tym, że się siedzi z zalotnikiem w jednej ławce. Miał na imię Ryszard. Ryszard K. dokładnie.
Któregoś dnia chciałam jak zwykle uciec w przychylny mi świat wyobraźni. Otworzyłam piórnik, pochylając się nad nim. Właśnie podejmowałam decyzję od jakiego koloru zacząć, gdy w otwartym piórniku coś mignęło i wystrzeliło w górę. W tej samej niemal sekundzie jakaś obleśność przyprawiająca o wzdrygnięcie się w odrazie i przerażeniu pacnęła o moje czoło by w następnej kolejności znaleźć się na powierzchni drewnianego pulpitu ławki. Ławki były pomalowane na zielono. Tylko pulpity były wyszlifowane heblem i dotykaniem przez wielu delikwentów, których zaszczyciły swoją gościnnością. Drewniane pulpity były poplamione kleksami atramentu, powycinane we wzory. Ładnie pachniały; atramentem i starym, wysłużonym drewnem. Mokre i zimne coś co pacnęło o moje czoło przyprawiając mnie o dreszcz grozy to była brązowa żabka. Maleńka. Taką jaką goniłyśmy z siostrami po lesie, gdy w czasie zbierania jagód weszłyśmy na jej teren, wtargnęłyśmy do jej domu i zburzyłyśmy jej harmonię i spokój.
Gdzie była moja empatia i współczucie?
Wiedziałam! Wiedziałam, że winny siedział obok mnie. Ale sprawa potoczyła się dla mnie w innym kierunku niż chciałam.
Otóż ja lubiłam żabki a jeszcze bardziej ciekawe prezenty. Co się stało z żabką? To umknęło w moich wspomnieniach ale... uśmiechnęłam się do niego. A niech to.
W 1969 roku piosenka Czerwonych Gitar " Tak bardzo się starałem" do tekstu Kazimierza Kijana stała się szlagierem. Solistą był Seweryn Krajewski.
Piosenka zaczyna się od słów;
".. Kto za Tobą w szkole ganiał,
Do piórnika żaby wkładał?
Kto? No, powiedz - kto?
Kto na ławce wyciął serce
I podpisał: "Głupiej Elce"?
Kto? No, powiedz - kto?..."
Ryszard był tak bezczelny, że mi to zaśpiewał na przerwie zamieniając Elce na Jolce.
Opierałam się plecami o kawałek ściany pomiędzy dwoma dużymi oknami na korytarzu. Zapomniałam papci i strasznie byłam tym zajściem przejęta i poruszona. A on podszedł do mnie i nachylając się w stronę mojego ucha cicho zaśpiewał dziecięcym głosikiem całą pierwszą zwrotkę uśmiechając się współczująco ale i zwycięsko.
Ależ miał tupet.
Powiedziałam, żeby uważał bo wyjątkowo dzisiaj mam na nogach buty, które mogą mi się bardzo przysłużyć.
Zauważyłam przebiegający po jego zadowolonej buzi cień; A jednak miał się na baczności.
Dodałam, że ma szczęście, że wokół jest dużo świadków.
Potem przyszedł z jakiegoś powodu ze swoim ojcem w interesach do mojego ojca. Mieszkał tylko kilka domów dalej. Patrzył na mnie a ja wybuchłam rumieńcem. Z czystej złości, bo na prawdę posuwał się zbyt daleko. Przekraczał wszelkie granicę. Mógł zostać w domu.
Wszystko opisałam w pamiętniku. Pamiętnik - jak zawsze - włożyłam do drewnianego pudełka zamykanego na kluczyk. Kluczyk wzięłam ze sobą. Skrzyneczkę ukryłam na strychu wśród moich odstawionych tam lalek. Moja młodsza siostra obserwowała moją reakcję. Gdy kilka dni później poszłam na strych, by uzupełnić pamiętnik o następną rewelację okazało się, że denko pudełka zostało wyważone. A pamiętnik przepadł.
Wówczas skojarzyłam fakty. Doznałam olśnienia. Wiedziałam dlaczego się ze mnie wyśmiewała, że do mnie przyszedł "Loszek w zaloty".
Byłam za to jeszcze bardziej wkurzona na...Ryszarda.
Polubiłam go z czasem.
To znaczy łopian.
Nawet bardzo, gdy odkrył przede mną całą swoją urodę.
Zanim wybudowano Biedronkę w pobliżu, na rogu Kossaka i Stromej istniał mały sklepik - rzeźnik zaraz koło spożywczaka. A właściwe dwa sklepiki lub składy jak dawniej mówiono; złożone z dwóch bliźniaczych, troszkę większych kiosków. Obie sprzedawczynie znałam po imieniu. Z powodu braku kolejek lub jak się przeczekało kilku - zawsze spieszących się petentów; można było pogadać. Obie znały moje upodobania i podstawowe potrzeby jeśli chodzi o zaopatrzenie w produkty żywnościowe i zawsze wychodziły na przeciw z różnymi ofertami. Ta prowadząca sklep z mięsem miała na imię Viola. Hela zarządzała królestwem obok.
Na przeciw rzeźniczego, zaraz jak się zeszło po kilku schodkach, był pobudowany wysoki - gdzieś na około ponad czterdziestu do pięćdziesięciu centymetrów od ziemi, - prostokątny klomb z czerwonej cegły. Viola mówiła, że kiedyś rosły tam kwiaty. Potem ktoś zabrał ziemię którejś nocy. Przez kilka lat składowano tam liście zmiecione z chodnika, bo Kossaka na tej wysokości obsadzone jest po obu stronach wiekowymi lipami. Zrobił się z tego kompostownik. W końcu posiał się tam pojedynczy łopian w jednym rogu, gdzieś na jednej czwartej pustej powierzchni. Pamiętam, że z fascynacją śledziłam jego rozwój. Wypuścił ogromne liście. Królował nad kilkoma kępkami trawy. Poza tym był sam, bo kompost był z wierzchu jeszcze świeży. Rósł bardzo szybko. Pierwszy raz w życiu widziałam tak ogromniaste liście. Może oprócz liści niektórych palm i bananowców na Florydzie. Wyrósł z niego kolos o bardzo architektonicznej budowie. U podstawy liście były największe. Zmniejszały się raptownie wraz z wysokością. Ogólnie miał kształt choinki o dobrze osadzonej i rozbudowanej podstawie. Ogromny. Na pewno gdybym stanęła obok okazałoby się, że jest prawie mojego wzrostu. Czekałam wiedząc, że w następnym roku wyrośnie znowu. To będzie zapewne zupełnie inaczej wyglądająca roślina jakby przeszła przez zimę zupełną metamorfozę. Z małymi liśćmi, żeby zaoszczędzić jak najwięcej z w poprzednim roku nagromadzonych zapasów w korzeniu - ale za to z licznymi łodygami, na których pokazałyby się okrągłe kolczaste kuleczki na każdym rozgałęzionym wierzchołku - pąki. Z pękniętych pąków raptownie wystrzeliłyby, chyba w ciągu jednej doby - pompony ciemno różowych frędzli niczym równo obciętego pierza przypominające kwiaty ostów. Ale tak było w moich marzeniach.
W rzeczywistości mąż Violi go wyciął.
Byłam akurat na miejscu, gdy piękno runęło na chodnik...
Połamały się piękne, wielkie liście. Było słychać odgłos tąpnięcia okrytego głośnym szelestem. Z chodnika wzniósł się w górę tuman maleńkich drobinek kurzu. Oprócz słodkawego zapachu kwitnących właśnie lip poczułam kwaśną woń łopianowego soku. Klomb zrobił się nagle nagi a sklepik zubożał i jakby posmutniał a może nawet urósł nagle pokazując całą swoją prowizoryczność i byle jakość konstrukcji brak wykończenia - zawiódł.
Wicek złapał roślinę u podstawy i zaczął ją taszczyć na tył sklepu.
Uśmiechając się z góry przepraszająco za zamieszanie i kłopot poprosiłam o dwa największe liście od spodu. Zobaczyłam zęby przebarwione prawdopodobnie tytoniem i usta rozciągnięte w uśmiechu.
- A niech sobie utnie - usłyszałam i zobaczyłam wielki, rzeźnicki nóż wyciągnięty w moją stronę.
Podziękowałam grzecznie i zapytałam - mogę? - podchodząc bliżej do trzymanej przez mężczyznę rośliny gestem wskazałam, że chcę oderwać liście od łodygi. Wicek się cofnął ustępując pola. Ogonki łodyg chociaż dosyć długie, grube niczym u rabarbaru i żylaste łatwo dały się odłamać od reszty. Zdziwiłam się wrażeniu kruchości jakie skrywała w sobie potęga życia.
- A na co to? - usłyszałam.
- Z czasem pewnie się dowiem. Na razie korzystam z okazji - wytłumaczyłam mętnie.
Uśmiech nadal rozciągał usta mojego ofiarodawcy ale jakby zafrasowany, z ukrywanym wahaniem i na siłę przylepiony do twarzy.
Najlepiej zabrałabym całą roślinę. O jaka była dostojna, dumna i dorodna ~!
Komu to przeszkadzało, że sobie rosła?
Była ozdobą całego, widocznego zakątka z perspektywą ulicy obsadzonej drzewami w tle. Roztaczała urok jak magię, czarem zachwalając wspaniałość życia. Wyzwalała podziw.
Może jakiś klient przez ramię rzucił, że chwasty hodują pod sklepem? Może wspaniałość życia zasłaniała widok z dużych okien? Może właściciele sklepu bali się, że w przyszłym roku dojrzały zbiór nasion przyczepi się komuś do ubrania lub do psiego ogona?
Wzięłam dwa ogromne liście. Poczułam ich ciężar i wiotkość. Dopóki były częścią zielonej masy stwarzały wrażenie stałości i siły.
Okazało się, że liście bardzo szybko więdną nawet w wodzie. Przez chwilę poczułam, że chciałabym namalować życie, które skończyło się za raptownie, za szybko i zbyt dramatycznie. Zamiast tego otworzyłam komputer i sprawdziłam właściwości tej rośliny. Okazało się, że korzenie, łodygi i młode liście łopianu są jadalne i lecznicze. Tak z grubsza przydatne w nieżycie jelit, niedomaganiach wątroby, hamują wydzielanie nadmiaru kwasu żołądkowego, są wykorzystywane w zapaleniach dróg moczowych i są przydatne w leczeniu zmian skórnych, łagodzą objawy reumatyzmu i hamują wypadanie włosów. Z dużych liści można robić okłady w razie zaistniałej potrzeby ponieważ mają wartości antyseptyczne.
Może więc właścicielom sklepu potrzebny był korzeń i łodygi albo liście?
Swoją drogą jaki rozmiar musiał osiągnąć korzeń takiego olbrzyma?
Na zdjęciach w sieci znalazłam korzenie łopianu dochodzące do metra długości. O średnicy bardzo grubej marchwi. W brązowej dość chropowatej korze i z białym, mączastym miąższem w środku.
Łopian jest rośliną dwuletnią i wchodzi w skład rodziny astrowatych. Co bardzo mnie zaskoczyło. Istnieją cztery gatunki łopianu. Łopian większy, łopian mniejszy, łopian pajęczynowaty lub zwyczajny i łopian gajowy. Rośnie na dobrej glebie często w pobliżu zbiorników wodnych i w pobliżu domów mieszkalnych oraz budynków gospodarczych. Pierwszy w wymienionych wersji dorasta do trzech metrów wysokości. Mniejszy do półtora metra co jest też imponującą wysokością jak dla zioła. Inne mogą być znacznie niższe. W wielu krajach jest uprawiany dla zastosowania w lecznictwie jak również jako pożywienie. Ugotowany ma smak uprużonego ziemniaka z lekkim posmakiem "dzikości" jakkolwiek można to określenie rozumieć.
Haczykowate główki nasienne łopianu przyczyniły się do wymyślenia popularnych rzepów. Dzięki rzepom moja wnuczka może przeżyć życie bez nauki wiązania sznurowadeł u butów.
Ale czy kiedykolwiek zobaczy łopian w podwyższonym klombie z cegieł na skrzyżowaniu ulic?
Miałam wcześniej przygotowany duży; dwa metry na metr dwadzieścia blejtram. Stał w oczekiwaniu na wenę lub natchnienie. Nakleiłam na nim dwa liście. Zajęły całą powierzchnię. Musiałam nienaturalnie przygiąć łodygi, bo wystawały poza ramę. Obcięte stwarzałyby za duże przekłamanie ich rzeczywistej długości. Wyprostowałam wszystkie zmięte powierzchnie przywiędłych liści. Pachniało charakterystycznym trochę gorzkawym i zakurzonym sianem suszącym się w stodole z bardziej zdecydowaną nutą kwasu przełamanego goryczą. Trochę potrwało zanim doschły. Co kilka dni nakładałam kolejne warstwy kleju. Ładnie się pozapadały przestrzenie między mapą żył i żyłek aż do najdrobniejszych podskórnych naczyń. Po ostatecznym wyschnięciu całość pomalowałam na biało i na tym skończył się mój pomysł. Teraz stoi na strychu wśród wielu wspomnień. Może kiedyś przyjdzie mi ochota położenia koloru. Cienko, żeby zachować strukturę i naturalną fakturę zdobyczy spod sklepów.
Chociaż widziałam łopian na klombie dobrych kilka lat temu w moim przekonaniu wciąż wywołuje podziw i zdziwienie co do wielkości sercowatych liści. Czuję też wdzięczność, że było mi dane zobaczyć tę roślinę prawdopodobnie w wydaniu maksymalnego dla niej rozmiaru przy absolutnie sprzyjających warunkach rozwoju. Rosła na wciąż wilgotnym podłożu zaopatrzonym w cały wachlarz potrzebnych składników organicznych. W pełnym słońcu. Bez żadnej konkurencji. Piękna, samotna i wspaniała. Liście z jednej strony wystawały poza konstrukcję ceglanego kontenera aż na schody. Skończyła życie tragicznie w zaraniu apogeum swojego istnienia bez doświadczenia wieku dojrzałego, bez wydania nasion, bez doświadczenia pąków i kwitnienia, bez więdnięcia w porze już niedługo zbliżających się chłodów, bez powolnego odchodzenia, bez zaliczania schyłku życia i wszystkich doświadczeń uczenia się akceptacji ograniczonych możliwości, bez wysiłku i satysfakcji by dojrzeć lub dorosnąć do zmian i stanu rzeczy.
Jestem pewna, że Witek a może także Viola od razu uzyskali wybaczenie, bo rośliny ofiarowują nam więcej niż wygląd i ofertę wyżywienia oraz dbania o nasze zdrowie.
Oba sklepiki przechodziły jeszcze przez jakiś czas chwilowe transformacje co do rodzaju usług i pomysłu na wykorzystanie pomieszczeń pod dachem. Potem opustoszały. Klomb na przeciw pustych sklepików też stoi pusty. Całość robi wrażenie pustostanu na małym wycinku kamiennej pustyni. Tylko jesienne liście starych lip z roku na rok pokrywają schody i powierzchnię prostopadłościanu z cegieł żółtym kocem. Może jeszcze kiedyś na kompostowniku na przeciw pustych kiosków coś wykiełkuje i wyrośnie?
W mojej wyobraźni powstają plany jak można pusty kompostownik urządzić, żeby wciąż cieszył oczy i budził śpiew duszy. Puste sklepy można by oddać potrzebującym. Na pewno jest kilku takich którzy byliby za to wdzięczni.

wtorek, 25 marca 2014

Tęcza

Wszystko zacząło się od Zuli. Od jej poczęcia. W początkowej fazie ciąży jeszcze zanim było wiadomo czy będzie to dziewczynka czy chłopiec Lylli zadzwoniła do swojej matki, że przyszłe dzieciątko urodzi się z trzema nerkami. Powiedziała, jej, że jest to cecha genetyczna, która jest dziedziczona z pokolenia na pokolenie przynajmniej z jednej ze stron rodziców przyszłego dziecka w mniej lub bardziej przetworzonej formie. Może to być też wrodzona wada serca taka jaką ma Myszka, bo to są wymienne aspekty tego samego zespołu genów.
Mogą to być zbyt wąskie przewody oddechowe takie jak w przypadku młodszej córki Gwen - Yanny. 
Już po urodzeniu Zuli, Lylli doszukała się w drzewie genealogicznym, że trzy nerki miał przodek Hieronim zwany Hirkiem - kuzyn stryjeczny Myszki czyli syn brata jej ojca. 
Yanna miała bardzo długo kłopoty z wąskimi kanałami ściekowymi zaistalowanymi wewnątrz każdego organizmu. Dopiero w wieku dojrzewania przewody oddechowe i kanalizacja oczyszczająca bakterie, które może zwalczyć organizm ludzki zdobyły całkowitą dojrzałość i odpowiednią drożność gwarantującą zwiększenie odporności. Wiązało się to z ulgą przede wszystkim dla Yanny ale także dla jej matki. 
Lylli z kolei od zawsze towarzyszyły kłopoty z nerkami. Wiadomo, że naturalnym i oczywistym pomostem do przekazania cech genetycznych pomiędzy rozwijającą się pierwszą ciążą Lylli a Myszką była Gwen. 
Gwen odlwekała prośbę o skierowanie na USG aby potwierdzić lub wykluczyć oczywistość. Zawsze było całe mnóstwo zajęć, które miały pierszeństwo lub priorytet lub stawały na drodze do przychodni lub były wykonywane w zamian.  
Tuż przed wyjazdem do Iri w końcu się zdecydowała wypełnić prośbę córki. 
Okazało, że pomimo częstych stanów zapalnych oraz dwóch zabiegów pod narkozą w postaci chirurgicznej interwencji likwidującej poinfekcyjne zrosty USG Gwen wykazało normę. Tylko dwie i to bardzo czyste nerki. Poza tym wszystko jak najbardziej w porządku o ile chodzi o sprawy połączone z nerkami. Bomba, która spadła była zupełnie innego rodzaju. Bomba w postaci powiększonej śledziony była najmniej oczekiwanym i zaskakującym aspektem zagrożenia zdrowia o jakich mogłaby pomyśleć Gwen.  
Konsekwencją 'bomby' była tyrada specjalistycznych badań w każdym zakresie. 
Wyniki były w/g zmartwionej specjalistki od chorób zakaźnych 'za dobre'. 
Po prawie dwumiesięcznym pobycie w Irl, podczas którego urodziła się Zula, Gwen znów otrzymała USG dla obserwacji tendecji śledziony. Okazało się, że śledziona zdołała się jeszcze powiększyć a do tego wyszło, że wątroba też jest znacznie za duża. 
'Szaks!' - pomyślała Gwen. 
Powtórka z rozrywki ponownie dotyczyła wszystkich poprzednich specjalistów. Znów okazało się, że wyniki są 'za dobre' jak na wymiary teraz już dwóch narządów. 
Wobec zaistniałych okoliczności Gwen zeźliła się na ten cały bigos i dała sobie spokój. Czuła się w miarę dobrze i daleko zaszła w rezultatach rekonwalescencji, była z siebie dumna. Być może świat zewnętrzny oczekiwał większych cudów, ale Gwen była wdzięczna za te, które stały się jej udziałem i wynikiem stałej, systematycznej pracy oraz stałej kontroli nastrojów i stałego wolitatywnego nastawienia na 'lepiej'.  
Nauczyłą się mówić, chodzić, słyszeć i pomimo, że rezultatem był zespół stałego przemęczenia to Gwen uśmiechała się do życia. Jak zawsze a może tym bardziej dostrzegała jego piękno i dominowałą u niej wdzięczność za możliwość trwania w chwili.
Co prawda wciąż zdarzało jej się powiedzieć na obrus - okno, na rower - długopis, na lustro - słońce, a na obcasy - autobusy... ale ogólnie było dobrze. 
Trochę przeszkadzały fale pokićkanej pamięci i brak możliwości ustalenia hierarchii faktów od czasu do czasu, co kiedy było i w jakiej kolejności, ale komu to było i do czego potrzebne ostatecznie? 
Po dwóch wystawach oceniła swoje możliwości organizowania wystaw i ich przeprowadzenie na za małe zasoby energetyczno - wytrwałościowo - wytrzymałościowe i dała sobie spokój. 
Wystawy były raczej zagrożeniem zdrowia niż radością z podsumowanych osiągnięć. 
Zaczęła pisać i czuła się z tym znacznie lepiej. Pisała bo czuła, że może. Unikała stresów zarówno psychicznych jak i fizycznych a pisanie gwarantowały możliwość kanalizacji emocjonalnej. Od czasu do czasu zaliczała dołki ale mniej więcej wiedziała, że jej stałym wysiłkiem jest dostrzeganie najlepszej z możliwych opcji każdej chwili. 
Wiedziała, że z każdego piekła czy z bagna, które zaliczy będzie jej dane wygrzebanie się na powierzchnię z garściami złota lub diamentów, które wydobędzie z odmętów najgorszego nawet samopoczucia czy okoliczności. 
Tak więc sama 'wygramoliła się' z kilkukrotnego zapalenia uszu po tym jak zawiodła potrójna kuracja antybiotyków przypisanych przez specjalistów medycyny konwencjonalnej. Wiedza o powiększonych narządach może i tłumaczyła rozleniwienie układu odpornościowego ale poza tym była mało przydatnym aspektem jej codzienności. Kuracje antybiotykami okazały się jak zwykle mało pomyślną strategią. W końcu jak zawsze a tym razem w przypadku powtarzających się infekcji uszu sama się wyleczyła wkraplając do uszu po kilka kropelek własnego moczu. Metoda znaleziona na internecie. Jak na razie uszy się jej wyleczyły i z uszami ma spokój aż do obecnej chwili. 
Przekazała metodę leczenia kilku osobom z tym samym skutkiem w każdym przypadku. Efektywna metoda pozbawiona kosztów a co najważniejsza nadzwyczaj skuteczna. 
Ostatnio jednak zaliczyła stan podobny w objawach do kolejnego zapalenia lub infekcji pęchęrza. Zawiodły domowe sposoby, ziółka, naparówki, termofory z gorącą wodą, potem apteczne zasoby reklamowane na podobne dolegliwości. W końcu zgłosiła się do lekarza i jak zwykle kuracja antobiotykami okazała się mało skutecznym narzędziem. Ale była wiadomym punktem procesu, przez który trzeba było przejść. Już dwa miesiące jakoś dźwigała konieczną rzeczywistość dzięki opracowanym i wypróbowanym sposobom ziółek przeciwzapalnych stosowanych na przemiennie i silnych środków przeciwzapalnych i przeciwbólowych, bo wiadomo jak mało przyjemne i jak dojmujące potrafią być dolegliwości powiązane z infekcjami dróg moczowych. 
Piła mieszanki z pokrzyw, przytulnicy, liści borówki czarnej, liści brzozy, skrzypu, korzenia pełzacza wymiennie z wywarem z huby brzozowej oraz sok z żurawiny i taką samą herbatkę. Piła tak dużo, że już miała dosyć picia, bo piła bez przerwy umożliwiając tym samym stałą cyrkulację płynów w organiźmie. 
Odkryła, że Ibuprom ma zapewne przeciwzapalne jakości i jako środek przeciwbólowy stał się stałym elementem jej kuracji. 
Otrzymała ponowne skierowanie na USG jamy brzusznej. Okazało się, że wątroba jest już normalnych rozmiarów, a śledziona już prawie normalnych rozmiarów i że poza tym wszystko jest w normie. Ogólnie wyniki przeszły do rangi bardziej przeciętnych, co wyraźnie ucieszyło specjalistów. Najważniejsze było wykluczenie jakichkowiek anomalii oraz natychmiastowego zagrożenia życia wraz ze znamionami choroby nowotworowej.
Gdyby nie trzecia nerka Zuli zarówno historia dziedziczonych powikłań zdrowotnych  w rodzinie jak i jej własnych narządów pozostałaby nieistniejącym faktem. 
Kilka dni przedtem zanim się wszystko na prawdę rozkręciło Gwen siedziała na przystanku w drodze na kolejne badania i czytała książkę. 
Obok niej wstała siedząca dotąd młoda dziewczyna o ciężkich kształtach i średnio wyczytym ubiorze w trosce o zadbaną fasadę prezentacji własnej. 
Gwen mimowolnie podążyła wzrokiem za ruchem lub zamieszaniem. Spotrzegła, że ta która wstała zrobiła to w ceku dokumentacji czegoś za pomocą komórki. 
Spojrzała ponad normalną linię wzroku myśląc:
'UFO?' 
Okazało się, że nad plażą handlową Czerwonej Torebki na przeciw, w której działają dwa lub trzy sklepy na kilkanaście możliwych do wynajęcia kubików pojawiła się tęcza. Podwójna tęcza.
'Ale piękna'  - wyrwało jej się głośno.
Pomimo piękna jakie reprezentuje owo zjawisko Gwen przypomniała sobie, że tęcza tym bardziej podwójna oznacza rozwarstwienie kolorów światła czyli w jej okurat życiu zaobserwowała, że zobaczyć tęczę to tyle co doświadczyć bardzo konkretnie obenej substancji swojego życia; tego z czego ono składa się o obecnym momencie. 
Wyklarowanie było w drodze czyli zapowiedź zamieszania i silnych kontrastów. 
Zawsze tak dla niej było w/g dotychczasowych jej obserwacji. 
Jeśli życie jest wibrującą częstotliwością cząsteczek energii magnetyczno - energetycznej czyli dźwiękiem i światłem, to obraz tęczy był po prostu odczytywalnym zespołem form z jakich składa się przyłapany moment i to Gwen zaobserwowała w postaci materialnie manifestowanych  bloków lub zdarzeń. Tęcza zawsze była zapowiedzią porządków. Wszystko uwidaczniała i prowadziła do wyczyszczenia. 
Tęcza jak wszystko inne była lustrem podskórnie nagromadzonych nastrojów lub emocji i była objetnicą ich wyciągnięcia na zewnątrz i wyczyszczenia wszystkiego, z czego składa się odbicie otaczającej rzeczywistości w obecnej chwili.
Tak więc zobaczenie podwónej tęczy było objetnicą ogromu kontrastów a w konsekwencji dojścia do wyciszenia i stabilizacji z zobaczeniem obrazu tego co się nagromadziło pod powierzchnią życia w najszerzej rozumianym rozwarstwieniu. Tęcza była gwarantem wydobycia tajemnic skrytych lub zagrzebanych świadomie lub przez przypadek. Podwójna tęcza świadczy o tym, że zaistnieje echo. A potem po rozliczeniu wszystko się uspokoi i poukłada, wyczyści i będzie gwarantem nowego początku.
Młoda dziewczyna odwróciła się i patrząc na swój telefon skometowała zachwyt Gwen.
'Dziesiaj widzę już piątą i wszystko mam udokumentowane' - pochwaliła się.
Gwen się wzdrygnęła i odpowiedziała:
'Ależ to coś fantastycznego, to wprost niesamowite'. 
Jednocześnie zdała sobie sprawę, że dziewczyna ma przerąbane.  O ile tęcza dla dumnej dokumentalistki jest tym samym symbolem czy taką samą objetnicą unaocznienia obecnego stanu rzeczy płynącego  podskórnie pod powierzchnią skorupy codziennej rutyny to dziewczyna ma przerąbane po całości uświadomiła sobie. 
'Tęcza oznacza przymierze człowieka zawarte z Bogiem po potopie' - odezwał się drżącym głosem staruszek siedzący o dwa zamontowane na stałe, niebieskie, plastikowe krzesełka dalej wspierający ręce na wysłużonej lasce.  
Dla Gwen jedna podwójna tęcza symbolizowała aż nadmiar nadchodzących porządków zamiecionych pod dywan. 
'Trzeba spiąć pośladki' - zdała sobie sprawę - 'Czas rozliczeń'.
Każdy otrzyma to w co wierzy. 
'Tęcza to objetnica' - powiedziała pani o kwadratowej konstrukcji ciała w opiętym, ciemno zielonym płaszczu i ładnie dopasowanej czapce i szaliku prawdopodobnie samodzielnie wydzierganym. 
Gwen już chciała zapytać 'Czego?' ale dała spokój. Ona sama dokładnie wiedziała co objecuje tęcza. Każdy w jej otoczeniu a ona sama najbardziej będzie skonfrontowana z tym czego tak na prawdę się boi lub z zakresem swoich własnych emocji lub odczuć dominujących w jej życiu. 
Patrząc na piękne kolory zdała sobie sprawę, że czuje ulgę. Będzie ciężko, ale potem będzie czysto i pozamiatane i nadejdzie 'nowy początek' następnego odcinka umykającej kreski. 
 'I pomyśleć trzeba o tym w jakiej to jest porze roku? Przecież to dopiero przedwiośnie...' skomentowała jeszcze jedna z czekających na autobus o bardzo dystyngowanym wyglądzie. 
Gwen uświadomiła sobie, że rzeczywiście dotychczasowe widziane przez nią tęcze zawsze były połączone z zielenią w krajobrazie czyli mniej więcej od końca kwietnia do końca listopada, a najczęściej latem. 
Ostatnią widziała tęczę 13 Maja w Piątek kilka lat temu. Okazało się później, że każdy dostał to o czym był przekonany podskórnie. Zakończyło się wszystko sądem wlokącym się przez ponad rok z przecinkiem a potem się wszystko rozjechało lub rozmyło i nastąpił spokój.  
Gwen usiłowała sobie przypomnieć rok, w którym podczas wichury poprzedzającej pojawienie się podwójnej tenczy znikło pół lasu równo złamanych drzew jak zapałki a wyrwane drzewo z korzeniami przykryło przejeżdżającą rowerem kobietę na szosie. Bodajże, jakieś pięć może sześć lat temu - zawyrokowała. 
'Nadzieja na dobro' powiedziała ta w ciemno - zielonym płaszczu.
'Prawdopodobnie Wawa ma być stolicą Rosji po jej rozpadzie' - powiedział pan w średnim wieku w aktuwką trzymaną oburącz. 
'Najciemniej jest zawsze przed wschodem słońca' - skomentowała ta dystyngowana w beżowym płaszczu składając rękę na rękę w skórzanych fioletowych rękawiczkach. 
' Tęcza jest zawsze po przeciwnej stronie słońca' - zaintonował staruszek podkreślająć swój wniosek głośnym stuknięciem laski o cementowe kafelki. 
Jadąc autobusem zapomniała o szczególnych przygotowaniach w postaci 'spinania pośladków' - jak to określał Wald. Zaczęło się normalne życie. 
Z perspektywy Gwen już teraz wiedziała, że się wszystko rozejdzie się falami i wszystko co było pod skorupą wypłynie na powierzchnię tak jakby od niechcenia i każdy kto będzie umiał weźmie lub przyjmnie swoją działkę, ale dotyczy to tylko tych bardziej świadomych. 
Zaczęło się od tego, że odmówiła udziału Wes'a a przywiezieniu manekina. Wynajęła taksówkę. 
Rozliczyła się z Bryd'ą. 
Bryda wpadła po uszy w trakcie rozliczania się i na prawdę pokazała z czego się składa. Najpierw grubo przeceniła 'nici'. Takie same w sklepie tylko innego koloru Gwen kupiła o połowę taniej. Potem zastosował 'trik szefca'. Na koniec uciekła do ubikacji, że niby 'musi' i siedziała tam aż do mementu przyjechania taksówki. 
Gwen wiedziała, że z Brydą od początku układało się jej 'średnio' i była właściwie szczęśliwa, że grubymi nićmi szyte zachowanie Bryd'zi zakwalifikowało ją jako osobę, bez której łatwiej żyć.
Okazało się, że współpraca z Dan to jedna wielka pomyłka i nieporozumienie i trzeba po prostu odłożyć to na półkę spraw rozstrzygniętych raz na zawsze. 
Miała iść po wyniki w Czwartek. 
Ze Środy na Czwartek źle spała. A nad ranem zadzwoniła Myszka z prośbą asysty, twierdząc, że ma objawy zawałowe. Gwen katapultą wyleciała lub wyskoczyła z pościeli szybciej niż się tego po sobie spodziewała. Pobiegła po klucz do mieszkania Myszki ukryty na strychu. 
Uzgodniły z mamą, że skoro jest stan tragiczny, to na razie należy przeczekać najgorsze, używając nitrogliceryny pod język oddychać głęboko i ograniczyć jakiekolwiek ruchy. 
Myszka powiedziała jej, że ona zna swoją historię i że ma migotanie przedsionków. Gwen użyła ręczników, żeby wykluczyć konieczność przejścia mamy do ubikacji. 
Powoli mama się uspokoiła. Gwen poszła do siebie, bo zmarzła na krześle. Po jakimś czasie poszła z powrotem na górę. Zdziwiła się tym, że mama chodzi, wciąż narzekając na bóle w klatce. Postanowiły zadzwonić na pogotowie, ale dopiero po tym jak Myszka się ubierze powoli i przygotuje się na pobyt w szpitalu. Myszka zabrała wszystko co konieczne. 
Po wezwaniu pogotowia trochę czekały. W karetce odmówiono zabrania Gwen. Musiała pojechać autobusem. Wewnątrz karetki było trzech ratowników, o czerwonych, przepitych twarzach i chytrych, lisich oczkach. Przetarg o wyciągnięcie kasy należał do grubiańskiego wyłudzania pieniędzy w oparciu o sytuację dramatycznej skali i napięcia nerwów. Gwen przypomiała sobie ze zgrozą łódzką aferę skór. Rzadko ucieka się do używania dosadnych, kolokwialnych określeń ale tym razem pot z pleców zciekał jej po udach i dalej pod cholewki butów, więc w myśli użyła słowa;"Skór....ny!' 
Gdy dotarła z dokumntacją i bagażem mamy do szpitala mamą już się zamował zespół ludzi w białych kitlach. 
Na poczekalni uzgodniły, z czekającą tam siostrzenicą studentką medycyny, że stan natychmiastowego zagrożenia życia Myszki minął. 
Po kilku godzinach dowiedziała się, że zawał i domiemane migotanie zostało wykluczone. W Piątek wykluczono infekcję i mama miała zostać w szpitalu w celu dalszych badań. Okazało się, że podejrzewane są stany mające źródła w neurologicznych podstawach. Gwen po cichu myśłała, że obecna obolałość mięśni Myszki jest po części efektem po - stresowym oraz dużego naużycia nitrogiceryny pod język. 
W Piątek była tak wykończona, że zrezygnowała z kontynuacji własnych badań. W Piątek też zadzwoniła siostra Wald'a Jol'a i przekazała wiadomość o śmierci C. Fredzi jej i Walda mamy. Jol'a wraz z siostrą Dan'ą były parą bliźniaczek dwujajowych, Wald był przez długi czas najmłodszy aż do pojawienia się Kas'i. Było ich razem pięcioro. Tylko Jol'a od czasu do czasu i od wielkiego dzwonu powiedziała o tym co na prawdę dzieje się w rodzinie. Ale te rarytasy na później. To co spowodowało lawinę dreszczy i szok u Gwen Lajo Turban to wiadomość, że śmierć Cioci Fred'zi nastąpiła w tym samy szpitalu gdzie leży Myszka i tego samego dnia oraz o tej samej godzinie kiedy Myszka walczyła z najgorszą fazą domiemanego zawału. 
C. Alfreda zwana Fred'zią umarła na ponowny udar. 
Pomimo częstych wizyt Walda Gwen była absolutnie zaskoczona wiadomością, że C. Fred'zia przeżyła w okresie świątecznym kolejny wylew lub udar i że ten był ostateczny. 
C Fred'a dla Myszki była najbliższą kuzynką. Matka Myszki i ojciec C. Fred'zi to rodzeństwo. Tak więc były najbliższymi kuzynkami. Co jest jeszcze bardziej wstrząsające to fakt, że Myszka miała siostrę bliżniaczą zmarłą we wczesnym dziecińtwie o tym samym imieniu. 
Tak się jakoś życie ułożyło, że z C. Fred'zią widywały się najczęściej pomimo licznego rodzeństwa składającego się z sześciu sióstr i brata wliczając w to jej zmarłą wcześnie siostrę bliźniaczą o tym samym imieniu co właśnie zmarła kuzynka mamy. W rodzinie były dwie 'parki'. Obie dwujajowe. Ale mama należała do młodszego duetu. Można powiedzieć, że C. Fred'zia zastąpiła jej zmarłą siostrę bliźniaczą. W godzinę śmierci Fred'zi, Myszka zaliczyła domiemane przez siebie objawy skrajnego zagrożenia własnego życia. 
W tej chwili wciąż trwają badania dotyczące przyczyny jaka spowodowała termedię Myszki. Diagnozy są różne i mało spójne. 
Gwen zaczęła załatwiać swoje sprawy w Poniedziałek. We Wtorek przejechała przystanek i tym samym wykluczyła swoją obecność w poradni urologicznej. Ale ponieważ było to w tym samym szpitalu więc okazało się, że mogła wejść do Myszki.
Mona kilka dni temu powiedziała jej, że dolegliwości z pęcherzem to brak przestrzeni życiowej. 
Ciekawe, bo w momencie gdy Gwen zaczęła pisać po przerwie, znikły bóle. 
Postanowiła poczekać i sprawdzić na jak długo. 
Jeśli będzie to trwała inklinacja to znaczy, że edytowaniem tego co dotychczas stworzyła powinien się zająć ktoś inny lub nawet ona sama tylko w bardziej dogodnym momencie. Na razie postanowiła poczekać i poobserwować siebie. 
Wiedziała już, że najgorzej jest jak leży. Poprawia się jak chodzi lub gdy stoi lub ewentualnie siedzi. 
W autobusie, w którym przejechała przystanek do poradni myślała o tym, że rozliczanka się właśnie zaczęła i że ciąg dalszy nastąpi. 

sobota, 15 marca 2014

Śladami Kaprysa - korekta

Śladami Kaprysa

*...Everybody is a genius, 
but if you judge a fish by it's ability to climb a tree 
it will live it's whole life believing 
that it is stupid... 

                              - Albert Einstein. 


środa, 23 lutego 2011


Śladami Kaprysa.

Kaprys jak wszystkie dotychczasowe koty Jolluchy odmówił wychodzenia na zewnątrz, aż do podniesienia się temperatury. Wszystkie poprzednie koty z jakimi dzieliła swoją historię i z którymi współmieszkała, zachowywały wstrzemięźliwość doświadczania temperatury poniżej 10 stopni C. 
Przeobrażały się przez ów grymas w bardziej udomowiąną opcję niż można się było tego po nich spodziewać. 
 Jeżeli Kaprys postąpi tak samo, to tylko potwierdzi teorię, że koty mają wmontowane czujniki temperatury na zewnątrz w swój system nawigacyjno - rozpoznawczy pomimo, że pozostają w ogrzewanym budynku.
 Jak każdy dotychczasowy kot i ten uczy swojej osobowości i swojego własnego świata mieszkającego z nim współtowarzysza swojej doli.
 Kaprys udowodnił, że umie otwierać sobie drzwi do pokoju, gdzie najczęściej Jollucha przebywa podczas każdego okresu grzewczego od czasu jej osiedlenia się Pl'u. 
Jeżeli właścicielka a może raczej żywicielka i towarzyszka kociego życia zdąży się rozwinąć czy wykaraskać z różnego rodzaju kołder, kocy, chomąt różnych szalików, rozciągniętych swetrów oraz kurtek a także czajników z za dużą ilością zagotowanej wody na herbatę, które zawinięte i odstawione "w nogi" emanują ciepłem przez wydłużony okres czasu... Więc jeżeli Jollucha się spóźni z usługą dla natychmiastowej gratyfikacji czy kaprysu Kaprysa  to różnie się to kończy. Przypuszczalnie można prawie połamać nogi lub ręce a co możliwe także wybić zęby. Czasami można wylądować w innym końcu pokoju niż obrany kierunek i w zgoła innej pozycji niż z góry oczekiwana. 
Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności i czuwających aniołów jakoś udało jej się jak dotąd uniknąć ciężkiej masakry lub poturbowania a nawet połamania. Zdarzyło jej się jednak nagle objąć w ramiona szafę i się nawet do niej przytulić dla podtrzymania równowagi lub zrobić nagłą jaskółkę lub inny wiatrak. 
Kaprys oczywiście serwuje sygnał w postaci pojedynczego miałknięcia pod drzwiami, że oto chce do tego właśnie pomieszczenia wejść. Słychać najpierw kilka dźwięków upewniających każdego kto ma uszy o rozpędzaniu się sprężystego ciała po przedpokoju; Kaba - tumb!, kaba - tumb!, kaba - tum! ... a potem atak na klamkę: Kartachhhh!... i stosunkowo ciche: Kling. 
Ten ostatni dźwięk to bezpośredni zwiastun uchylonych drzwi wg woli i potrzeb kocich. 
Oczywiście tak czy inaczej Jollucha musi nad podziw zwinnie się odkręcić ze wszystkich maneli, zawijaków podtrzymujących temperaturę jej ciała i w miarę dobre samopoczucie.  Musi przecież jak najszybciej zamknąć drzwi, żeby wykluczyć lub ograniczyć do minimum wyrównywanie temteratury  w poszczególnych pomieszczeniach. Zanadto wyrównana temperatura to jest znacznie gorsze samopoczucie niż to na jakie chce sobie pozwolić na codzień. Jollucha ma bowiem  obowiązek wobec siebie i kota co do temperatury zapewniającej przeciętny komfort przeżycia. 
Jeżeli będzie za zimno to Kaprys z pewnością pogardzi warunkami jakie ma do zaoferowania i znajdzie sobie innego właściciela.
 Jak tylko drzwi się zamkną za Kaprysem, i cwane kocisko zdąży obejść cały pokój i ledwo Jollucha zawinie się szczelnie i dosyć wygodnie usadowi i przystosuję do miłej ciepłoty a już miałczy pod drzwiami, że chce zwiedzać zamknięte przed jego ciekawością i nadzorem pomieszczenia.
- Może interesuje go czy przypadkowo może się darzyć coś ciekawego? Lub może po prostu chce ustawić wszystko w/g własnych życzeń?  Lub może po prostu musi obejrzeć czy wszystkie przedmioty oznaczone jego fermonami są tam gdzie zaledwie przed chwilą były (?)  I czy fermony wciąż są wystarczająco mocne, bo mogą ostateczne zwietrzeć... 
Ma zbyt ograniczony dostęp do informacji dlaczego latem wszystkie pomieszczenia są mu udostępnione a drzwi na zewnątrz otwarte całe dnie a teraz musi pokonywać jakieś bzdurne przeszkody w swobodzie poruszania się. Przecież ma konkretny cel musi bowiem powąchać  wszystko co jest do powąchania i przejść się po wszystkim co jest do przespacerowania tak jak każda krawędź i po każdej wolnej przestrzeni na poszczególnych meblach. 
Co ciekawe Kaprys skacze tylko na proste klamki. Te stylizowane są poza jego gustem i upodobaniami. Raz spróbował, zaczepił się łapką, tam gdzie miał gładko zjechać w dół. Zawisł na moment potem jak lump spadł bezwładnie pod drzwiami i dał spokój. Jollucha ma zagwarantowaną przez to ulgę z drzwiami prowadzącymi na zewnątrz.
Jednak jedna klamka w tę czy w tamtą zmienia postać rzeczy w małym stopniu. Otóż Jollucha ma kolejnego kota, który demonstruje swój spryt i możliwości przystosowania  warunków do swoich wymagań i potrzeb... A ona jego towarzyszka i współlokatorka jest tylko jednym z aksjomatów lub warunków, które muszą się nagiąć i uzdatnić a także nauczyć się służyć kotu, który jest zdecydowanym królem obranej dla siebie przestrzenio oraz wszystkiego co jest zawarte w pakiecie przyjemności. 

Jerzy Bien (www.jkb-studio.com.pl) — z użytkownikami Sonia Grzechowiak i Maria Jolanta Garecka w miejscu Pałac Lubostroń.


**...Icy Morning Haikus

On a frozen pond
a small dog is nervously 
attempting to skate

Way up in the tree
a black cat grins with delight
watching and waitnig 

Beneath the clear ice 
a big fish wonders if all 
dogs walk on water ...  
                 James Carter 


*
... Każdy jest geniuszem,
ale jeżeli chcesz oceniać rybę po jej możliwości
wspinania się po drzewie, to ona całe swoje życie będzie wierzyła,
że jest głupia... 

                       Albert Einstein


** Zimowy poranek  Haikus


Na zamarzniętym stawie 
mały psiak nerwowo 
próbuje jeżdżenia na łyżwach 

Wysoko w koronie drzewa
czarny kot z zadowoleniem się uśmiecha
obserwuje i czeka

Pod przeźroczystym lodem
duża ryba zastanawie się nad cudem
psa chodzącego po wodzie. 

Inny wymiar - *wersja poprawiona

*The more you will express gratitude for whatever you have, 
the more things you have to express gratitude for. 
                                                                 - Zing Zinglar
**You don't need a planing permission to build castles in the sky 
                                                                 - Bonksy 


W Trajskishen i potem  Bad Kreuzen oraz na początku w St, często pocieszali się nadzieją, że : Karta nie świnia... 
Jollucha na prawdę w to wierzyła, bo raz z górki a potem znów pod górkę. 
Wciąż się coś zmieniało, bo status quo losu polega na stałej zmiennej. 
Wciąż z mniejszym lub większym natężeniem zdarzały się wciąż niesamowite i nieprawdopodobne rzeczy.
Dla przykładu każdy kolejny oddech i każde poranne przebudzienie było i jest cudem. 
Czasami jednak zdarzy się coś ponad zwykłą przeciętność regularnych niezwykłości.
Chociażby wczoraj. 
- Opis wczorajszego dnia, jest tak odlotowo kosmiczny, że aż prawdopodobnie nudny - dumała.

 Kilka dni temu zapowiedziała bowiem swojej zdychającej od jakiegoś czasu paprotce, której dawała szansę już od jesieni, że mimo najlepszych intencji znalazła zmienniczkę. Wprost nie mogła w to uwierzyć kiedy z samego ranka jej oczy zatrzymały się na tej samym strzępku paprotki, która tkwiła w doniczce pod oknem. Oglądała ją pod różnymi kątami i zarówno z pod przymrużonych powiek jak przez szerzej otwarane oczy. Zachodziła ją z tyłu i od okna. Ona na prawdę zmieniła kolor w ciągu kilku godzin; z żółkłej, zjełczałej ochry, czy sjeny palonej na zielonawo - żywy. W ciągu dnia kilka razy podchodziła do niej aby przekonać się czy to aby nie złudzenie i dla rozświetlenia duszy poprzez obserwację sił witalnych ukrytych w już skazaną na zagładę paprotki. 

W między czasie orzekła z zadowoleniem, że kończyła następny projekt oczko po oczku i że jest na prawdę udany. Jak zwykle zrobiło jej  się żal, że będzie musiała się z nim rozstać. Skończyła kolejny swetr i trzeba bedzie zacząć kolejne wyzwanie z tych czekających w kolejce. Kolejka jest zawsze i wciąż się wydłuża dzięki wytycznym losu. 
Czasami więc zachodzi konieczność przeprowadzenia rewizji kolejki czekających na jej intencję projektów. Niektóre z wyzwań na chwilę bierzącą same się wykruszają inne bardziej uwidoczniają. Zawsze jest w czym zatopić przemijanie. 

Jak zwykle ominęła ją kolejka przy kasach w Castoramie. Już przestała się dziwić, bo to powoli zaczyna być rutyną i stałym numerem lub punktem programu. Albo otwiera się następna kasa, albo ktoś rezygnuje z kolejki. Bardziej zadziwia mnie ilość sposobów, na które otwierają się przede mną możliwości znalezienia się przy kasie bez konkurencji czy wpychających się innych przed moim nosem niż to, że staję przy niej jako uprzywilejowana od zbiegów okoliczności.   

- W znacznie większym stopniu niż było to dotychczas wdzięczność i podziw staje się stałym ale i świadomym repertuarem mojego życia - zdała sobie sprawę po raz enty na zasadzie codziennej litanii lub powtarzanej mantry lub afirmacji. 

Trochę wkurzył ją endokrynolog o przenikliwych oczach z pod znaku skorpiona.
Wyraziła radość z powodu książkowego ciśnienia 60 / 120, które ostatnio zdarzyło mi się może nie całe trzy dekady temu, bo zazwyczaj ma o dużo za niskie. A staruszek orzekł, że musi schudnąć, bo podnoszenie się ciśnienia jest zwiastunem i tu zaczął wymieniać wszystkie moje możliwe choroby związane z nadwagą. 
Przejął się rolą wmawiania zagrożeń a ona chciała go wysłać na odpoczynek wieczny. Wzięła wyniki z cierpliwością zaczęłą mu tłumaczyć, że cukier mam w środku, że cholesterol jej się obniżył, że krew jej się poprawiła, ze potas i coś tam jeszcze się wyrównał, więc dlaczego on ją straszy. Oczekiwała, że ponieważ wyniki TSH, opisujące działanie tarczycy są nieprawidłowe dziadunio, który zastanawiał się, za każdą literką, którą pisała trzęsącą się ręką, zarządzi badanie na TSH 3 i TSH 4, ale lekarzydło wbijające złe samopoczucie i przewidywanie najgorszego, co może się stać, powiedział, że ponieważ nie jest w okresie rozrodczym, więc powinna poczekać z tymi badaniami. 
Aż zaniemówiła. 
Dla pewności  zrozumienia tego co tamtem jej usiłuje przekazać zapytała co znaczy, że jeste poza okresem rozrodczym (?). On na to, że jeżeli miałaby zajść w ciążę lub byłaby w ciąży, to dziecko przy takich wynikach mogłoby się urodzić martwe lub kalekie, ale skoro jest poza progiem zagrożonia taką ewentualnością, więc on proponuje jej  pozostanie przy  już wyznaczonej dotychczasowo dawce lekarstwa pomimo, że wyniki wskazują na przyczynę jej złego samopoczucia. I pomyśleć, że Jollucha oczekiwała, że ktoś z personelu w białych kitlach będzie na tyle otwarty, że skoro wszystkie wyniki, jej się poprawiły to być może i tarczyca trochę lepiej zaczęła pracować i dlatego na dotychczasowych lekarstwach wyniki są takie jakie widać. 
Ponieważ wie, że lekarze są szczególnie wrażliwi na to, że pacjent może mieć odmienną od ich opini zdanie lub po prostu własne wnioski...więc powstrzymała się od cisnącego się na usta komentarza.  
Musiała zastosować jakiś inteligentny fortel. Podeszła staruszka w ten oto sposób, że powiedziała mu, że lekarz z przychodni rejonowej, w której się leczy, zauważyła, że wszystkie jej wyniki są z badania na badanie lepsze. 
Jednak jej wywód został przerwany.
Jollucha płaci za ubezpieczenie i to ona jest płacodawcą zlecenia czyli pośrednio pracodawcą lekarza. Pomimo to, to Jollucha  ma służyć kolporacji, którą pomaga utrzymywać. Przedstawiciel machiny jest też tylko pionkiem zniesionym do funkcji urzędnika ale jednocześnie podniesiony do rangi decydenta o tym czy za swoje pieniążki może być leczona w danej chwili. 
Czyli to ona służy machinie zamiast być obsłużona za z góry opłacone usługi. 
 Pan doktor się żachnął, że on jest endokrynologiem przez przeszło 40 - lecie i wiele się zmieniło w medycynie, ale tarczyca jest tarczycą i kropka.
Wykombinowała więc, że musiałaby przejść się do ginekologa, żeby zdobyć zaświadczenie o tym, że wciąż miesiączkuję i jestem płodną samiczką czyli z racji ciąłego zagrożenia funkcją biologiczną należy jej się lepsze potraktowanie niż rzeszy jej prawdopodobnych rówieśniczek. Ale obrzydliwość tego faktu spowodowała u niej natychmiastowe duszności i tylko chciała pożegnać bezwzględność krótkowidza nawet gdyby wciąż widział niby dobrze. 
Jest więc tak, że jej organizm można niszczyć, bo statystycznie już wykonał przynależną mu funkcję.
Tak samo załatwiono kiedyś Myszkę, która swego czasu usłyszała, że po wieku produktywnym, ubezpieczalnia zdrowotna nie pokrywa specjalistycznych badań, które były jej akurat potrzebne.
Jednocześnie ta samą ubezpieczalnie trzeba opłacać w wypadku na zagrożenia, do których realizacji dąży plan ubezpieczalni. Dowodem są takie wypadki jak dzisiejsza przygoda w gabinecie endokrynologicznym. Trzeba zaznaczyć, że na wizytę u endokrynologa czeka się ponad pół roku a potem można wyjść z kwitkiem pomimo fatalnego samopoczucia udokumentowanego przez wyniki prywatnie zrobione. 
Kto korzysta z tego bałaganu i sztucznej inscenizacji braków?
Jakie są dalekosiężne założenia tych, którzy korzystają z pogarszającego się zdrowia milionów?
Można powiedzieć, że doznany kontrast znów jej uświadomił o co w tej zabawie w starszego brata chodzi i że jest to część globalnej kurtyny i planu, który operuje już od bardzo dawna. Trzeba przyznać, że dokręcanie śróbki powoduje przecieranie oczu wielu. 
Pomimo odsłonięcia szerszych perspektyw to był słaby punkt programu dnia cudów dla Jolluchy ale zgodny z jej dotychczasową opinią o podstawach medycyny konwencjonalnej . Medycyna konwencjonalna ma za zadanie wmawianie pacjętowi wszystkiego co najgorsze tylko dlatego, żeby utrzymać możliwość zabezpieczenia instytucji takiej jak rozbudowany komoloch szpitalny z przystawkami, które czasami są już większe od czynnika ludzkiego jakim jest pioneklekarz. On też robi takie chocki klocki dlatego, że ubezpieczalnie widzą przyjemność  w uderemnianiu badania poprzez pozornie za wysokie koszty w pokrywaniu prostego badania.
Wychodzi na to, że pomimo ubezpieczalni powinna się leczyć prywatnie. 
I pomyśleć, że już teraz można by ustawić organizm tak by go ochronić przed dalszymi skutkami wyniszczania zaburzonej gospodarki hormonalnej. 
Jest jednak tak, że w dalekosiężnej perspektywie istnienia ubezpieczalni czyli w jej interesie  konieczni są coraz bardziej chorzy pacjęci, żeby z nich wyciągnąć energię jaką jest walczące życie. 
Dalszy ciąg dnia pobiegł drogą przepuszczania przed kolejki i załatwiania wszelkich
 spraw ponad poziomem powodzenia i nawet własnego przewidywania.
Opisywanie w detalach i szczegółach tych orgii uprzywilejowania od losu może się okazać po prostu zbyt nurzące. Dla niewtajemniczonych i obserwatorów z boku są to nudne bajki. Tylko sama autorka i aktorka na scenie pisanej sztuki a jednocześnie  konsumentka czy odbiorca musi się uporać i pozbierać z zaskoczenia i zszokowania świeżo udostępnianymi walorami życia.


Jaskółka — z: Emilia Dombek i 2 inne osoby.






















*Czym więcej wyrażasz wdzięczności za to co jest Twoim udziałem,
tym więcej powodów masz do wyrażania wdzięczności.
                                                                         - Zing Ziglar
** Zamki na lodzie można budować bez oficjalnie zatwierdzonych planów.
                                                                          - Bonksy

czwartek, 13 marca 2014

Czajnik

*....When you exhausted all possibilities, 
remember this:
 you haven't... 


                        - Thomas Edison 

**...To live a creative life 
we must lose our fear of being wrong...

                       - Joseph Chilton Pearce



Jedna z rzeczy jakich starała się unikać to było mówienie przez telefon zaspanym głosem. Zawsze można poznać po przeciwnej stronie, że się kogoś wyrywa z drzemki lub budzi z rana. 
Już od trzeciej była na nogach a raczej wyspana i gotowa do pracy. Ale potem się trochę zmęczyła intensywnym wysiłkiem twórczym i uznała, że się jeszcze trochę prześpi. Dlatego telefon przed ósmą był dla niej zbyt wczesny. Z reguły ósma to dla niej późno. Przecież jest typem skowronka cieszącego się życiem najbardziej o poranku. Najwięcej energii emanuje zazwyczaj przed południem.  
To co ją urzekło, podczas rozmowy przez telefon, który ją wyrwał z drzemki to zupełnie zachwycające i wyjątkowe zjawisko. Zdawała sobie sprawę, że mówi do interesanta, który dzwonił bardzo zaspanym głosem. Czuła się skrępowana przez tą okoliczność a jednocześnie urzekał ją intensywnie zielony film - błona, przez który widziała rzeczywistość po przebudzeniu. 
To było wizja lub przeźroczysta substancja koloru galaretki o smaku agrestowym spowijająca cały pokój; szafkę, kąt,  w którym pod skosem stała szafka, bukiet na szafce, lampka z czarnym kloszem a także wycinek podłogi i kawałek sufitu, który obejmowała wzrokiem. Wyszystko było utopione w intensywnie zielonym kolorze powietrza. 
- A to dlatego ostatnio zalewają mnie łatwe fale współczucia i empatii - zdała sobie sprawę. 
Gdzieś czytała kilka dni temu,  że jak coś takiego następuje, to znaczy, że główną energią etapu rozwoju w jakim się obecnie znajduje delikwentka - czyli ona -  to otwarcie na życie przez czakram serca.
Co prawda w omawianym przykładzie, do którego się właśnie odwoływała Gwen opisany było doświadczenie z pomarańczowym kolorem, czyli czakramu ponad podstawą i opowiadająca o swoich wrażeniach  się zmartwiła, że zbyt nisko. Na co jeden z czytelników wpisał komentarz, że pomarańczowy to fantastycznie, bo on zobaczył czerwono zabarwioną rzeczywistość i bez przesady myślał, że wybuchła trzecia wojna światowa. 
Owa lśniąca, półprzeźroczysta błona o konkretnym zabarwieniu zwana jest w naukach ezytorycznych (lucid dream) - snem na jawie. (Przez mistyków wysoko doceniane zjawisko).
- Ojej... wysoko~!(?) - zdała sobie sprawę jednocześnie odpowiadając zainteresowanemu, że to o czym on właśnie mówi jest najczęściej powtarzaną pomyłką spotykaną w jej nazwisku. 
Zanim jeszcze odłożyła telefon zielony film się skończył za kolejnym mrugnięciem powiek. 
- Szkoda - pomyślała, bo zjawisko było szczególne i wyjątkowe i chciała się nim delektować nieco dłużej. 
Już miała się rozkosznie wyciągnąć w pościeli po przebudzeniu, gdy nagle przestał się jej zgadzać zapach w  powietrzu. Jakaś nuta przypalonej blachy?... - jakby. 
- Oooo ranyyy!!!!! - krzyknęła i dosłownie katapultowała się z łóżka prędzej niż myślała, że jest to możliwe w jej przypadku. 
Na boso, bez skarpet i prawie na skrzydłach, bo niesiona nad powierzchnią podłogi, znalazła się w kuchni. Ostatnią przytomnością umysłu  zdołała złapać ścierkę i wyrzucić rozgrzany do czerwoności czajnik do zlewu. Zaczął syczeć jakby go ból chwycił. 
W trakcie porannej twórczości chciała wyjść na przeciw pragnieniu a potem uległa podszeptom nagłej senności. Efektem był kolejny przypalony czajnik. Kupiła sobie kiedyś elektryczny czajnik ze względu na to, żeby raz na zawsze uniknąć przygód z przepalaniem czajników.
I co?
 Okazało się, że woda gotowana za pomocą prądu jest zbyt płaska w smaku więc Gwen była skazana na powtórki z rozrywki z przypalonym czajnikiem w roli głównej. W zasadzie tylko w porze ogrzewania pokoju, w którym koncentrowało się jej życie. Pomimo na zewnątrz budzącej się wiosny ogrzewać trzeba było nadal. A to było bezpośrednią konsekwencją zamkniętych drzwi i izolacji od reszty mieszkania. 
Przed południem skąpane w słońcu były sypialnia i kuchnia, bo łazienka dużo wcześniej i tylko na moment.
Lubiła świadomość wiosny i słońca ale to miało zero wpływu na zbyt cicho gwiżdżące czajniki. Zaliczała je w różnej postaci: rozpalone do czerwoności jak dzisiejszy, z rozlanym zapachem rozgrzanego ebonitu co się objawiało rozpłaszczoną czapką z czarnej i  lepkiej masy na okrągłej powierzchni pokrywki lub z wypalną dziurą w dnie... Czasami po prostu czarne po wystygnięciu zamiast srebrnych. Przy zakupie najważniejszym kryterium była donośność gwizdka czego sprawdzenie było wykluczone. Reklamacja też była wykluczoną ewentualnością ponieważ po nawet jednorazowym  sprawdzeniu czajnik był już używany. 

niedziela, 9 marca 2014

Opowiadanie


"...The real question is not whenever life exists after death, The real guestion is whenever you are alive before death..." - Osho -


"...I would rather die of passion then of boredom..."

- Vicent van Gogh

Znajomość z Dan to dla Gwen jak większość jej szczęśliwych zbiegów okoliczności zaczęła się od fejsa. Fa okazało się na prawdę szeroko otwartym oknem na świat dla Gwen. Trudno by było w tej chwili wyliczyć co zawdzięcza kontaktom zawartym poprzez omawiany portal społecznościowy.
- Okazuje się - myślała Gwen - że...
- A właściwie jak to się stało w przypadku znajomości z Dan? , że...

- Ach - Gwen wyciągnęła z zakamarka pamięci jakieś wymięte wspomnienie - przecież to zaczęło się od Kat i od spotkań organizowanych przez redakcje Zwierciadła i Sens'u


 Kat przyprowadziła ze sobą Dan, ale jak to się stało, że Gwen z Dan już się znały z fejsa, bo Dan powiedziała przy przywitaniu;

"... Miło mi poznać w realu..." czy coś w tym rodzaju... Lajo wówczas we wczesnym wcieleniu Cynt powiedziała do niej, że trudno jej sobie skojarzyć skąd zna Dan i tamta jej wyjaśniła, że z fejsa. Tak samo poznała Laur, która zaprosiła ją do zorganizowania wystawy w Waw'ie. A przed tem April z Sun Valley w Kalifornii i tylko Dor zamieszkałą w Manchester w Anglii poznała przez Nk. Obie z Dor'ą przeniosły się zresztą mniej więcej w tym samym czasie na Fa i obie znów się zaprosiły i Dor'a poznała przez Cynt sporo jej znajomych, tak samo jak Cynt zapoznała się ze znajomą Dor'y.


Jakoś tak zaraz po wyjeździe do Pozn, gdzie Lajo miała okazję sama wejść do obrazu, w którym mieszka Beat, lub bezpośrednio przed wyjazdem z Wes'em (?)... Gwen i Dan wznowiły swoją znajomość.

Okazało się, że Dan jest jednym z wiernych czytelników blogg'a Gwen/Lajo. Napisała do niej, że jej wiersze są "śliczne" (na co Gwen przymknęła oko) i dlaczego jest tak, że pozostają one w szufladzie? Gwen odpisała prawdę, że się boi i że odwagi trzeba się nauczyć i zacząć daną czynność traktować jak normę i wówczas można powiedzieć, że się pokonało kolejną kafelkę z napisem "lęk". Dan zaproponowała Dan, że chciałaby wysłać jedno z jej opowiadań na jakiś renowany konkurs literacki. Gwen się zgodziła a w konsekwencji znajomość zaczęła nabierać kolorów spotkały się tam gdzie wciąż pomimo wszystko stał pomnik nawołujący o zaprzestanie zbrojeń i o pomstę do nieba z okazji, które są powodem do realizacji zamówień na podobne dzieła sztuki. Co to ma być gloryfikacją tego, że człowiek człowiekowi wilkiem patrzy w oczy i z tego są ofiary walki i męczęństwo?
Z innej strony pomnik jak każda rzecz na ścieżce jest wartością obojętną. Dopiero to co ludzie weń włożą jako treści, odczucia i emocje zaczyna funkcjonować w powszechnej świadomości. Umowna wartość pomnika skumulowana w zbiorowej świadomości jest mimo wszystko negatywna, bo każe koncentrować się na wojnie, na sile, na przemocy i na walce.
Po tym jak się okazało, że pomnik nieco obcięty ze swojej doniosłości przetrwał zamieszanie sporów obywateli miasta o to czy ma wciąż stać na głównym publicznym placu jako część naszego dziedzictwa i historii czy ma zniknąć w ramach dostosowania do różnorodnego przekroju imprez przetrwał też intencje lub domysły wielu o tym, że został gdzieś przeniesiony lub co najmniej wywieziony i odstawiony na boczne tory.

Więc Dan i Gwen umówiły się na placu bez pomnika a spotkały się, ku zdziwieniu obu, na rynku z pomnikiem.


Otóż po przywitaniu poszły do Sabway'u i tak się to wszyskto rozkręciło między nimi, że teraz spiszą umowę lub kontrakt ustalający warunki na jakich Dan zajmnie się rozprowadzaniem prac Gwen za procent. Jedna z prac Gwen, którą Dan wzięła na pierwszy ogień to praca, którą Lylli i Paweł wybrali sobie jako prezent. Gwen postanowiła wszystkim dzieciom w rodzinie zarówno swoim i Gregor'a jak i Rażki i Cypka ofiarować po jednej ze swoich kompozycji. Ta, którą wybrała Ronna pojechała do Wsa na wystawę, a praca wybrana przez Lylli i Pawła poszła na pierwszy ogień w czasopiśmie, które redaguje "Crea - gdy kobiety tworzą", którego głównym redaktorem i założycielem jak się okazało jest Dan.


 Strona główna»Czytelnia»Opowiadania, Szkice literackie»Stacja w Ciążnie z cyklu Szkice Egzystencjalne Marii j.Runo

Stacja w Ciążnie
Luba stała na stacji w Ciążnie. Przyjechała tu w interesach i przy okazji odwiedzić rodzinę. Myślała o prawie nierealnym wydarzeniu z przed lat. Tu na tej właśnie stacji. Patrzyła pod nogi. Powierzchnia peronu wciąż była wyłożona tymi samymi dużymi płytkami z cementu. To chyba było tutaj chociaż ona sama już nie była pewna. Tu nastąpiła jej inicjacja sensualna. Nie seksualna tylko sensualna. Z utratą dziewictwa było trudniej. W końcu doprowadziła do zabiegu chirurgicznego w wykonaniu czyjegoś członka, ale to co dla niej miało prawdziwe znaczenie nastąpiło prawdopodobnie tutaj.
Jeżeli można by wyjść z założenia, że to było tu na tej stacji, to jak to się stało, że ona i on się tu znaleźli sami. Spotykali się zawsze wśród rodziny. Bo była to dość daleka rodzina. Ale zjazdy rodzinne, wesela i pogrzeby były częste, bo rodzina należała do plennych i było ich bardzo dużo. On miał na imię Andrzej i było to można powiedzieć bardzo rzadkie imię w tej rodzinie. Tradycje rodzinne wskazywały na użycie niespotykanych i nietuzinkowych imion. Andrzej miał brata Dionizego. Andrzej się nie żenił. I to było zmartwienie w rodzinie. Dionizy według słów jego własnej matki nieco powolny był i dlatego z pewnością nie znajdzie sobie żony. A synowa Cioci Walenty jak na nią wszyscy mówili, zapewne dlatego, że Walentyny, byłoby za prawidłowo, więc przyszła synowa Cioci Walenty i Wujka Czesława żyłaby sobie jak pączek w maśle. Z Andrzejem całe gospodarstwo by przejęła bez podziałów, bo nie było komu go rozdzielać. Tylko o Dionizego do końca jego dni trzeba by dbać. I uprać i do stołu jak własnego brata prosić zawsze. Dioni jak mówili na brata Andrzeja robotny był i silny jak tur, także na nim nie straciliby młodzi. Tylko Andrzej się nie żenił.
Ale dokładnie jakie łączyło ich pokrewieństwo?
Jej dziadek Hieronim wołany jako Hirek miał dwóch braci: Eligiusza zwanego Lolkiem i Bernardyna, który od najmłodszych lat był Berdym i siostrę o imieniu Hortensja. Hortensja jakoś zawieruszyła się w rodzinnej historii i już drugie pokolenie nie tylko nie wiedziało jakiego zdrobnienia jej imienia powszechnie używano, ale w ogóle o jej istnieniu mało się napomykało. W wieku 18 lat urodziła nieślubnego syna i jakoś tak słuch o niej zaginął. Co prawda Babcia Kazimiera wykarmiła jej syna wraz ze swoim synem – ojcem Lubomiry, jego mlecznym bratem, ale legenda rodzinna głosiła, że karmiła znajdę, biednego sierotę. Matka tego mlecznego brata ojca Lubomiry w tym czasie poszła do pracy na posługaczkę do bogatej rodziny, o czym też jak makiem zasiał było. W ogóle cała historia z nieistniejącą w pamięci rodzinnej Ciocią Hortensją była poplątana i dziwna i tylko czasami ukradkiem jakieś dziwne i często niespójne informacje o niej tu i tam szeptano.
Ciocia Hortensja nie miała więc nic wspólnego z rodowodem Andrzeja. Andrzej był synem Cioci Walenty i Wujka Czesława. Czesław był synem Lolka brata Hirka dziadka Luby. Z tym że historia była nawet jeszcze bardziej skomplikowana. Otóż Lolek ożenił się z Konstancją z Potockich jak ona miała już dwóch małych synów i po śmierci męża została sama. Jej pierwszy mąż nosił to samo nazwisko co Lolek i był jego dalekim kuzynem. I o dziwo co rzadkie w rodzinie miał bardzo normalne imię – Szymon. Konstancja nie musiała nawet nazwiska zmieniać a Lolek nie musiał oficjalnie adoptować synów Konstancji po drugim w linii rodowej kuzynie, bo też mieli to samo nazwisko co on Lolek. Z pierwszego małżeństwa Konstancja miała więc dwóch synów Czesława i Zygmunta. Z Lolkiem mieli jeszcze jednego syna Leona. Więc Andrzej praktycznie był tak dalekim kuzynem Luby, że nie łączyły ich już żadne więzy krwi. Chociaż gdzieś w zamierzchłej przeszłości mieli wspólnego pra – pra – pra – pra – pra – pra – pra…przodka.
Luba czasami też przez obcych wołana czy nazywana Mirą była świeżo opierzoną kobietą w owym czasie i na jej gust Andrzej był bardzo przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o wymownym spojrzeniu niebieskich oczu. W jego sylwetce dominował spokój. On był dużo starszy od niej. Ale jaka dzieliła ich różnica wieku (?) O tym Luba nie miała pojęcia. Wiedziała tylko, że na licznych uroczystościach rodzinnych Andrzej gdzieś zawsze stał w pobliżu, gdzie akurat była ona i jej dwie siostry jak lubiła nazywać swoje żeńskie rodzeństwo zawierające także ją Trzy gracje. Ona w towarzystwie innych kuzynów i kuzynek na zbliżonej wiekowo płaszczyźnie porozumienia akurat się fajnie zabawiała, figlarna, roześmiana, promienna.
Było tam zawsze dużo śmiechu, pisku, żartobliwego przepychania się i potańcówek. Bo orkiestra zawsze była. W tamtym czasie, w którym dzieje się opisywana historia to jeszcze na żywo a teraz to… a szkoda słów.
W każdym razie Luba zauważyła, że od kilku lat Andrzej na nią patrzy, czy ją obserwuje. Kiedyś śmiała się z żartu powiedzianego przez Telesfora odchylając głowę do tyłu z rozbawienia i wtedy ściągnął ją wzrokiem tych swoich niebieskich, spokojnych oczu w przystojnej twarzy. Potem już była bardziej wyczulona i sama go zauważała, że jak cień pod ścianą włóczył się w pobliżu towarzystwa młodszych kuzynów. Jego rówieśnicy już pozakładali rodziny lub właśnie mieli zamiar to robić. Luba i jej siostry miały jeszcze sporo czasu przed sobą, tym bardziej, że jej rodzice przenieśli rodzinę do miasta i córki miały się kształcić. Andrzej miał zostać rolnikiem, a od rolników niewiele wówczas wymagano, jeżeli chodzi o świstki i papierki dowodzące sprawności intelektualnej.
Od jakiegoś czasu Luba jadąc z bliskimi na uroczystość rodzinną wiedziała, że prędzej czy później pojawi się obserwujący właśnie ją Andrzej. Jak ona się będzie śmiała, to na jego twarzy będzie pojawiał się jakiś taki smutnawy półuśmiech. Było coś przejmującego w tym jego sposobie uśmiechania się. Luba nie miała zamiaru dochodzić, o co chodziło w tym uśmiechu. Poza tym czuła się bezpieczna.   Wiedziała, że Andrzej nie poprosi jej do tańca. Będzie podpierał ściany i patrzył na nią, ścigał ją wzrokiem i było to nawet ekscytujące i dziwnie pociągające uczucie budujące się w niej do Andrzeja?
Eeeeee dla niej to nie mogła być prawda. Andrzeja?, z tym dziwnym uśmiechem pojawiającym się na jego smutnej i refleksyjnej twarzy? Dla niej to był członek rodziny, a zresztą jeszcze ją świat spraw męsko – damskich nie wciągnął na tyle, żeby miała sobie nad czym głowę łamać.
Lubomira właśnie się zastanawiała, jak to mogło się stać, że znaleźli się sami na dworcu kolejowym, skoro zawsze jeździli na owe zgromadzenia rodzinne z rodzinami lub w szerszym towarzystwie. W pamięci Luby tak właśnie było, że dworzec był pusty. Luba już po emigracji do Stanów i założeniu własnej rodziny, gdzie te obudzone przez Andrzeja na dworcu uczucie często dawało o sobie znać, często się nad tym zastanawiała. Wówczas już wiedziała, że Andrzej wyzwolił jej pierwsze odczucie aktywnego libida. W końcu doszła do wniosku, że pamięć potrafi być bardzo selektywna i wybiórcza, więc dała sobie z tym spokój. Czym więcej lat upływało, tym mniej w ogóle wierzyła w to, co się stało na tym dworcu. Ale po repatriacji na jednym w pogrzebów znów zostali sami.
W tej samej miejscowości, tym razem stali na przeciw siebie pod dzwonnicą cmentarną. On spojrzał jej prosto w oczy i zapytał:
- Pamiętasz?…
Oczywiście, że w tej chwili pamiętała. Ale tak bardzo zaskoczył ją tym szczerym, bezpośrednim pytaniem, że ona za szybko i zbyt zdecydowanie odpowiedziała:
- Nie.
To właśnie natychmiastowe twarde i krótkie Nie na jego miękkie Pamiętasz? dokładnie określiło odwrotność prawdy. Pamiętała szczególnie w tej chwili. Ale przecież jaki on miał interes się jej o to pytać? Już gdy ona wyjechała do Stanów… wcześniej, zaraz po tym jak wzięła ślub z ojcem swoich córek jeszcze w Austrii, mama w jednym z listów napisała jej, że wielkie wydarzenie w rodzinie, bo Andrzej syn Cioci Walki i Wujka Czesia się żeni. A już wszyscy myśleli, że starym kawalerem umrze. Już się martwili, kto będzie gospodarkę dziedziczył. Podobno ożenił się z dużo młodszą Jolką i wołał na nią Luba.
Wszystkim mówił, że to dlatego, że ona jest jego lubą, ale Lubomira wiedziała lepiej, o co w tym bigosie chodzi. Ożenił się i szybko spłodził pięciu synów. Jego najstarszy syn właśnie zrobił z niego podwójnego dziadka. Andrzej miał już drugiego wnuka i tak jak przed laty czekano na jego ożenek, tak teraz wyczekiwano pierwszej wnuczki. Przy stole zasiadała wybitnie męska rodzina z Ciocią Walką i jej synową Jolką, na którą już wszyscy w rodzinie wołali Luba, jako dwiema rodzynkami.
Gdy ona powiedziała to swoje krótkie, szybkie i za bardzo zdecydowane Nie, on zwiesił lekko głowę i smutno się uśmiechnął, po czym pokiwał twierdząco głową, jakby sam do siebie, tak samo lub podobnie, jak wtedy przed kilkoma już dekadami. Lubomira Jolanta Haszczkowska wówczas zorientowała się, że powinna raczej powiedzieć, że nie chce rozmawiać na ten temat czy cokolwiek innego, ale po tylu latach, gdy ona już wątpiła w to, że tamta historia na dworcu w ogóle zaistniała kiedykolwiek… Po tylu latach nie spodziewała się tak bardzo szczerego i zasadniczego pytania ze strony Andrzeja. Wciąż był atrakcyjny. A nawet jakby bardziej pewny siebie, co podkreślało jeszcze jego urok. Ona była wciąż super zgrabną i bardzo zwięźle, ale z niesamowitym gustem ubraną kobietą po przejściach. Jak zawsze w kapeluszu. Jedyna na tym pogrzebie w kapeluszu i to dobrze wyfasonowanym i gustownie dobranym.
Już miała coś z siebie wydusić w kierunku Andrzeja, gdy poczuła zawijającą się rękę wokół jej własnego pasa. To Maniek jeden z pięciu kuzynów z jej rocznika. To była ich paczka rodzinna. Ona i pięciu kuzynów z tego samego rocznika. Tylko, że oni wszyscy byli żonaci z wyjątkiem Grzesia, ale ten z wódką się ożenił czy zawarł kontrakt na życie, a ona…ona ni przyłap i przyłataj. Była porzuconą przez męża kobietą i matką ich wspólnych córek bez rozwodu, którego nie mogła się doprosić czy wyegzekwować od wciąż utrzymującego ją męża na papierku.
Ależ to życie potrafi być poplątane.
Luba teraz stojąc na tym samym peronie, co przed laty próbowała znów ustalić, jak to się stało, że oni wtedy byli sami na tym dworcu. Ona stała – o tym była przekonana – w tym samym miejscu, co teraz zupełnie przypadkowo stanęła. On trochę z przodu i bardziej w kierunku mającego nadjechać pociągu. Stali tak sobie cicho. Żadne z nich nie patrzyło na to drugie. Ale oboje czuli swoją obecność.
I wówczas Andrzej się powoli odwrócił ale tylko o tyle, że stanął do niej bokiem. Spojrzał na nią. Prosto w jej oczy. Poraził ją tym otwartym wzrokiem i wówczas ona poczuła, że otula ją aura czegoś, co nigdy przedtem nie istniało. Było to przyjemne i jednocześnie przytłaczające uczucie. To odczucie nie wiadomo dlaczego, spowodowało wykwit łatwego u niej rumieńca na twarzy. Poczuła, że jej buzia robi się przyjemnie ciepła i jeszcze bardziej od tego uświadomienia sobie swojej bezbronności i zdziwienia się zarumieniła. On bacznie ją obserwował bez mrugnięcia oczu. Ona czuła, że nie może oderwać swojego zafascynowanego wzroku od jego hipnotyzujących i niezwykle czujnych oczu. Czuła, że stawy jej kolan zachowują się dziwnie. Teraz już zawsze będzie wiedziała, co znaczą przysłowiowe miękkie kolana. Po chwili on, najpierw się smutno uśmiechnął. Potem ściągnął usta w ciup. I za chwilę wolno z namaszczeniem i twierdząco pokiwał głową, tak jakby odpowiadał na jej nieme nigdy w tej chwili nie sformułowane pytanie lub może swoje własne. To pytanie jak wiele innych zawisło w powietrzu i uaktualniło swoją treść dopiero za jakiś czas.
Nadjechał jego pociąg. Powoli się odwrócił. Luba już nie wie, czy Andrzej wtedy szedł do pociągu tak wolno czy to ona tak pamięta. Tak jak w nieco spowolnionych kadrach filmu. Wyciągnął rękę, otworzył drzwi i wszystko było pozbawione dźwięku. Przynajmniej dźwięków Luba zupełnie nie pamięta w tej chwili, tak jak czasami w przestrzennych próżniowo wyczyszczonych snach. Jeszcze raz na nią spojrzał, tym razem pożerając ją wzrokiem od stóp po czubek głowy ze śmiertelnie poważną miną. Pociąg ruszył, a on trzymał ją intensywnością swojego wzroku miękką i rozpuszczającą się jak rozgrzany wosk. Luba nie pamięta już, kiedy potem odzyskała swoje własne odczucie swoich realnych granic istnienia. Zdaje się przeoczyła swój pierwszy pociąg. Pojechała następnym, stojąc tych kilka godzin niby posąg wrośnięty w kafelki na stacji w Ciążnie.
To było prawdziwa inicjacja Luby. I właśnie ta inicjacja później bardzo długo przeszkadzała jej w znalezieniu sobie partnera do uczenia się relacji damsko – męskich. I może nigdy już nie mogłaby się wydarzyć sytuacja takich lekcji, gdyby nie to, że w rodzinie było więcej dalekich kuzynów, z którymi Luba czuła się bezpiecznie i nie zupełnie na serio. Wszystko przecież mogło pozostać w rodzinie. Był przecież o jeden dzień starszy od niej Telesfor, nazywany Rysiem nie wiedzieć dlaczego. Po prostu podobał jej się i po lekcji odebranej od Andrzeja Luba wiedziała, że on na nią działa. Rodzinne kontakty gwarantowały bliskość i poczucie bezpieczeństwa, tym bardziej, że dalekich – bliskich kuzynów było sporo na każdym zakręcie. A Ryś miał to coś. To coś, co ją budziło, co gdyby tylko pozwoliła, zawładnęło by nią do by nią do rdzenia jej jaźni. Ona już teraz umiała odbierać natężenie tych fal na podstawie których, wiedziała, że ona działa na niego też. W przerwie pomiędzy zdarzeniem na dworcu, a niewinną przygodą z Rysiem, Luba nauczyła się kontroli wycieków energii zwanej seksualną, a właściwie powinno się ją określać sensualną dla odróżnienia od seksualnej. Tej drugiej Luba planowała się dowiedzieć i nauczyć. Tylko rozdzielenie pomiędzy sensualnością, a seksualnością na różnych partnerów nie sprzyjało wypracowywaniu tej drugiej.
Dlatego dziewictwo jako takie bardzo jej przeszkadzało. Podjęła wręcz wysiłek, żeby go się pozbyć. I jak tylko się tego wysiłku podjęła, to natychmiast zaistniały okoliczności, które zaaranżowały piękną scenerię całego zajścia. Ognisko, chatka kryta strzechą rodem z bajki z pokojem na strychu z czystą świeżo wykrochmaloną pościelą. Wewnątrz dzbany gliniane i wycinanki ludowe… Wykonawca operacji został oczywiście poinformowany do jakiego zadania jest wybrany. Na co z wielką ochotą przystał. Był to pięć lat starszy od niej student rzeźby w Gdańsku, którego imienia ona już nie pamięta. Pamięta tylko jego rozpalone, czarne oczy i to, że facet stracił dla niej zupełnie głowę i miała kłopot przez jakiś czas. Jakże dziwnie plotą się ludzkie losy.
Ale zanim dokonała operacji pozbycia się dziewictwa, co spowodowało nagły wzrost zainteresowania się z jej strony młodymi mężczyznami w jej wieku, Luba od czasu do czasu zdobywała doświadczenia zapoznające ją i ośmielające do całokształtu życia, w którym seks był bardzo ważnym rozdziałem, ale w sumie mało poprzez perypetie losu go zaznała. Po zdobytych doświadczeniach wiedziała, że teraz jej serce gotowe jest na uczucie i że nie boi się całej fizyczno sensualnej otoczki całości przeżyć związanych z uczuciem. Pozostawała sprawa wyboru kandydata. I pomimo, że naprawdę było w czym wybierać, bo przecież pół światu tego kwiatu, a Luba miała świadomość, że potrafi sobą zainteresować, czy zaintrygować płeć przeciwną, dotychczas nie zaznała szczęścia w miłości. To znaczy to szczęście, którego ona oczekiwała z jednym całożyciowym partnerem bardzo było posiekane i porozrzucane w kawałkach. I trzeba przyznać, że spora porcja owego deseru życiowego, należała swego czasu do ojca jej dzieci.
Zanim jednak została mężatką czekało ją jeszcze wiele przyjemnych i czasami etapowo trudnych doświadczeń. Rysiek i historia skrzącego lasu była następną zapamiętaną, a może kolejną historią z tych, które można było odhaczyć jako lekcje w dziedzinie zarządzania własną seksualnością z otaczającymi ją emocjami. A było tego na całe jej dorosłe życie, a może kilka żyć.
Stacja w Ciążnie z cyklu Szkice Egzystencjalne (więcej na blogu autorki >>>)
Autorka: Maria j. Runo (Jolanta Garecka)
Padlock by Maria j.Runo; Conceptual Art; Polish women art; great Polish art; creative Polish women; Creative art; sculpture; modern art; concept; feminity; women identity; women artists; Polish women artists







Pod kreską;

tłumaczenie autorki.

* "...Prawdziwe pytanie to nie to czy istnieje życie po śmierci. Prawdziwe pytanie brzmi czy Ty żyłeś przed śmiercią..." - Osho -


** "...Wolałbym raczej umrzeć w zapale pasji niż z nudów..." - Vicent van Gogh.