poniedziałek, 30 maja 2011

Stacja w Ciążnie



Luba stała na stacji w Ciążnie. 

Przyjechała tu w interesach i przy okazji odwiedzić rodzinę. 
Myślała o prawie nierealnym wydarzeniu z przed lat. Tu na tej właśnie stacji. Patrzyła pod nogi, gdzie wciąż były te same kafelki.
To chyba było tutaj chociaż ona sama już nie była pewna. Tu nastąpiła jej inicjacja sensualna. Nie seksualna tylko sensualna. Z utratą dziewictwa było trudniej. W końcu doprowadziła do zabiegu chirurgicznego w wykonaniu czyjegoś członka, ale to co dla niej miało prawdziwe znaczenie nastąpiło prawdopodobnie tutaj.
Jeżeli można by wyjść z założenia, że to było tu na tej stacji, to jak to się stało, że ona i on się tu znaleźli sami. Spotykali się zawsze wśród rodziny. Bo była to dość daleka rodzina. Ale zjazdy rodzinne, wesela i pogrzeby były częste, bo rodzina należała do plennych i było ich bardzo dużo. On miał na imię Andrzej i było to można powiedzieć bardzo rzadkie imię w tej rodzinie. Tradycje rodzinne wskazywały na  użycie niespotykanych i nietuzinkowych imion. Andrzej miał brata Dionizego. Andrzej się nie żenił. I to było zmartwienie z rodzinie. Dionizy według słów jego własnej matki "nieco powolny był" i dlatego z pewnością nie znajdzie sobie żony. A synowa Cioci Walenty jak na nią wszyscy mówili, zapewne dlatego, że Walentyny, byłoby za prawidłowo, więc przyszła synowa Cioci Walenty i Wujka Czesława żyłaby sobie jak pączek w maśle. Z Andrzejem całe gospodarstwo by przejęła bez podziałów, bo nie było komu go rozdzielać. Tylko o Dionizego do końca jego dni trzeba by dbać. I uprać i do stołu jak własnego brata prosić zawsze. Dioni jak mówili na brata Andrzeja robotny był i silny jak tur, także na nim nie straciliby młodzi. Tylko Andrzej się nie żenił.
Ale dokładnie jakie łączyło ich pokrewieństwo?
Jej dziadek Hieronim wołany jako Hirek miał dwóch braci: Eligiusza zwanego Lolkiem i Bernardyna, który od najmłodszych lat był Berdym i siostrę o imieniu Hortensja. Hortensja jakoś zawieruszyła się w rodzinnej historii i już drugie pokolenie nie tylko nie wiedziało jakiego zdrobnienia jej imienia powszechnie używano, ale w ogóle o jej istnieniu mało się napomykało. W wieku 18 lat urodziła nieślubnego syna i jakoś tak słuch o niej zaginął. Co prawda Babcia Kazimiera wykarmiła jej syna wraz ze swoim synem  - ojcem Lubomiry, jego mlecznym bratem, ale legenda rodzinna głosiła, że karmiła znajdę, biednego sierotę. Matka tego mlecznego brata ojca Lubomiry w tym czasie poszła do pracy na posługaczkę do bogatej rodziny, o czym też jak makiem zasiał było. W ogóle cała historia z nieistniejącą w pamięci rodzinnej Ciocią Hortensją była poplątana i dziwna i tylko czasami ukradkiem jakieś dziwne i często niespójne informacje o niej tu i am szeptano.
Ciocia Hortensja nie miała więc nic wspólnego z rodowodem Andrzeja. Andrzej był synem Cioci Walenty i Wujka Czesława. Czesław był synem Lolka brata Hirka dziadka Luby. Z tym że historia była nawet jeszcze bardziej skomplikowana. Otóż Lolek ożenił się z Konstancją z Potockich jak ona miała już dwóch małych synów i po śmierci męża została sama. Jej pierwszy mąż nosił to samo nazwisko co Lolek i był jego dalekim kuzynem. I o dziwo co rzadkie w rodzinie miał bardzo normalne imię - Szymon. Konstancja nie musiała nawet nazwiska zmieniać  a Lolek nie musiał oficjalnie adoptować synów Konstancji po drugim w linii rodowej kuzynie, bo też mieli to samo nazwisko co on Lolek. Z pierwszego małżeństwa Konstancja miała więc dwóch  synów Czesława i Zygmunta. Z Lolkiem mieli jeszcze jednego syna Leona.
Więc Andrzej praktycznie był tak dalekim kuzynem Luby, że nie łączyły ich już żadne więzy krwi. Chociaż gdzieś w zamierzchłej przeszłości mieli wspólnego pra - pra - pra - pra - pra - pra - pra...przodka.
Luba czasami też przez obcych wołana czy nazywana Mirą była świeżo opierzoną kobietą w owym czasie i na jej gust Andrzej był bardzo przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o wymownym spojrzeniu niebieskich oczu.
On był dużo starszy od niej. Ale jaka dzieliła ich różnica wieku (?) O tym Luba nie miała pojęcia. Wiedziała tylko, że na licznych uroczystościach rodzinnych Andrzej gdzieś zawsze stał w pobliżu, gdzie ona i jej dwie siostry jak lubiła nazywać swoje żeńskie rodzeństwo zawierające także ją " Trzy gracje". Ona w towarzystwie innych kuzynów i kuzynek na zbliżonej wiekowo płaszczyźnie porozumienia akurat się fajnie zabawiała; figlarna, roześmiana, promienna.
 Było tam zawsze dużo śmiechu, pisku, żartobliwego przepychania się i potańcówek. Bo orkiestra zawsze była. W tamtym czasie, w którym dzieje się opisywana historia to jeszcze na żywo a teraz to... a szkoda słów.
W każdym razie Luba zauważyła, że od kilku lat Andrzej na nią patrzy czy ją obserwuje. Kiedyś śmiała się z żartu powiedzianego przez Telesfora odchylając głowę do tyłu z rozbawienia i wtedy ściągnął ją wzrokiem tych swoich niebieskich oczu w przystojnej twarzy.
Potem już była bardziej wyczulona i sama go zauważała, że jak cień pod ścianą włóczył się w pobliżu towarzystwa młodszych kuzynów. Jego rówieśnicy już pozakładali rodziny lub właśnie mieli zamiar to robić. Luba i jej siostry miały jeszcze sporo czasu przed sobą tym bardziej, że jej rodzice przenieśli rodzinę do miasta i córki miały się kształcić. Andrzej miał zostać rolnikiem, a od rolników nie wiele wówczas wymagano jeżeli chodzi o świstki i papierki dowodzące sprawności intelektualnej.
Od jakiegoś czasu Luba jadąc z rodziną na uroczystość rodzinną wiedziała, że prędzej czy później pojawi się obserwujący właśnie ją
Andrzej. Jak ona się będzie śmiała to na jego twarzy będzie pojawiał się jakiś taki smutnawy półuśmiech. Było coś przejmującego w tym jego sposobie uśmiechania się. Luba nie miała zamiaru dochodzić o co chodziło w tym uśmiechu. Poza tym czuła się bezpieczna wiedziała, że Andrzej nie poprosi jej do tańca. Będzie podpierał ściany i patrzył na nią, ścigał ją wzrokiem i było to nawet ekscytujące i dziwnie pociągające uczucie się w niej budujące do Andrzeja? 

Eeeeee dla niej to nie mogła być prawda. 
Andrzeja?; z tym dziwnym uśmiechem pojawiającym się na jego smutnej i refleksyjnej twarzy? 
Dla niej to był członek rodziny a zresztą jeszcze ją świat spraw męsko - damskich nie wciągnął na tyle, żeby miała sobie nad czym głowę łamać.
Lubomira właśnie się zastanawiała jak to mogło się stać, że skoro zawsze jeździli na owe zgromadzenia rodzinne z rodzinami, jak to mogło się stać, że znaleźli się sami na dworcu kolejowym. W pamięci Luby tak właśnie było, że dworzec był pusty. Luba już po emigracji do Stanów i założeniu rodziny, gdzie te obudzone przez Andrzeja na dworcu uczucie często dawało o sobie znać, często się nad tym zastanawiała. Wówczas już wiedziała, że Andrzej wyzwolił jej pierwsze odczucie aktywnego libida. W końcu doszła do wniosku, że pamięć potrafi być bardzo selektywna i wybiórcza, więc dała sobie z tym spokój. Czym więcej lat upływało tym mniej w ogóle wierzyła w to co się stało na tym dworcu. Ale po repatriacji na jednym w pogrzebów znów zostali sami.
 W tej samej miejscowości tym razem stali na przeciw siebie pod dzwonnicą cmentarną.
On spojrzał jej prosto w oczy i zapytał:
- Pamiętasz?...
Oczywiście, że w tej chwili pamiętała. Ale tak bardzo zaskoczył ją tym szczerym pytaniem, że ona za szybko i zbyt zdecydowanie odpowiedziała: "Nie." To właśnie natychmiastowe twarde i krótkie " Nie " na jego miekkie "Pamiętasz?" dokładnie określiło odwrotność prawdy. Pamiętała szczególnie w tej chwili. Ale przecież jaki on miał interes się jej o to pytać? Już gdy ona wyjechała do Stanów... wcześniej, zaraz po tym jak wzięła ślub z ojcem swoich córek jeszcze w Austrii, mama w jednym z listów napisała jej, że wielkie wydarzenie w rodzinie, bo Andrzej syn Cioci Walki i Wujka Czesia się żeni. A już wszyscy myśleli, że starym kawalerem umrze. Już się martwili kto będzie gospodarkę dziedziczył. Podobno ożenił się z dużo młodszą Jolką i wołał na nią Luba. Wszystkim mówił, że to dlatego, że ona jest jego lubą, ale Lubomira wiedziała lepiej o co w tym bigosie chodzi. Ożenił się i szybko spłodził pięciu synów. Jego najstarszy syn właśnie zrobił z niego podwójnego dziadka. Andrzej miał już drugiego wnuka i tak jak przed laty czekano na jego ożenek tak teraz wyczekiwano pierwszej wnuczki. Przy stole zasiadała wybitnie męska rodzina z Ciocią Walką i jej synową Jolką, na którą już wszyscy w rodzinie wołali Luba, jako dwiema rodzynkami. Gdy ona powiedziała to swoje krótkie, szybkie i za bardzo zdecydowane "Nie", on zwiesił lekko głowę i smutno się uśmiechnął i po czym pokiwał twierdząco głową jakby sam do siebie tak samo lub podobnie jak wtedy przed kilkoma już dekadami. Lubomira Jolanta Haszczkowska wówczas zorientowała się, że powinna raczej powiedzieć, że nie chce rozmawiać na ten temat czy cokolwiek innego, ale po tylu latach, gdy ona już wątpiła w to, że tamta historia na dworcu w ogóle zaistniała kiedykolwiek... Po tylu latach nie spodziewała się  tak bardzo szczerego i zasadniczego pytania ze strony Andrzeja. Wciąż był atrakcyjny. A nawet jakby bardziej pewny siebie co podkreślało jeszcze jego urok. Ona była wciąż super zgrabną i bardzo zwięźle ale z niesamowitym gustem ubraną kobietą po przejściach. Jak zawsze w kapeluszu. Jedyna na tym pogrzebie w kapeluszu i to dobrze wyfasonowanym i gustownie dobranym.
Już miała coś z siebie wydusić w kierunku Andrzeja, gdy poczuła zawijająca się rękę w okół jej własnego pasa. To Maniek jeden z pięciu kuzynów z jej rocznika. To była ich paczka rodzinna. Ona i pięciu kuzynów z tego samego rocznika. Tylko, że oni wszyscy byli żonaci z wyjątkiem Grzesia, ale ten z wódką się ożenił czy zawarł kontrakt na życie, a ona...ona ni przyłap i przyłataj. Była porzuconą przez męża kobietą i matką ich wspólnych córek bez rozwodu, którego nie mogła się doprosić czy wyegzekwować od wciąż utrzymującego ją męża na papierku.
Ależ to życie potrafi być poplątane.
Luba teraz stojąc na tym samym peronie co przed laty próbowała, znów ustalić jak to się stało, że oni wtedy byli sami na tym dworcu.
Ona stała - o tym była przekonana - w tym samym miejscu co teraz przecież zupełnie przypadkowo stanęła. On trochę z przodu i bardziej w kierunku mającego nadjechać pociągu.
Stali tak sobie cicho. Żadne z nich nie patrzyło na to drugie. Ale oboje czuli swoją obecność.
I wówczas Andrzej się powoli odwrócił ale tylko o tyle, że stanął do niej bokiem. Spojrzał na nią. Prosto w jej oczy. Poraził ją tym otwartym wzrokiem i wówczas ona poczuła, że otula ją aura czegoś co nigdy przedtem nie istniało. Było to przyjemne i jednocześnie przytłaczające uczucie. To odczucie nie wiadomo dlaczego spowodowało wykwit łatwego u niej rumieńca na twarzy. Poczuła, że jej buzia robi się przyjemnie ciepła i jeszcze bardziej od tego uświadomienia sobie swojej bezbronności i zdziwienia się zarumieniła. On bacznie ją obserwował bez mrugnięcia oczu. Ona czuła, że nie może oderwać swojego zafascynowanego wzroku od jego hipnotyzujących i niezwykle czujnych oczu. Czuła, że stawy jej kolan zachowują się dziwnie. Teraz już zawsze będzie wiedziała co znaczą przysłowiowe miękkie kolana.Po chwili on najpierw się smutno uśmiechnął. Potem ściągnął usta w ciup. I za chwilę wolno z namaszczeniem i twierdząco pokiwał głową tak jakby odpowiadał na jej nieme nigdy w tej chwili nie sformułowane pytanie lub może swoje własne. To pytanie jak wiele innych zawisło w powietrzu i uaktualniło swoją treść dopiero za jakiś czas.
Nadjechał jego pociąg. Powoli się odwrócił. Luba już nie wie czy Andrzej wtedy szedł do pociągu tak wolno czy to ona tak pamięta. Tak jak w nieco spowolnionych kadrach filmu. Wyciągnął rękę, otworzył drzwi i wszystko było pozbawione dźwięku. Przynajmniej dźwięków Luba zupełnie nie pamięta w tej chwili, tak jak czasami w przestrzennych próżniowo wyczyszczonych snach. Jeszcze raz na nią spojrzał tym razem pożerając ją wzrokiem od stóp po czubek głowy ze śmiertelnie poważną miną. Pociąg ruszył a on trzymał ją intensywnością swojego wzroku miękką i rozpuszczającą się jak rozgrzany wosk. Luba nie pamięta już kiedy potem odzyskała swoje własne odczucie swoich realnych granic istnienia. Zdaje się przeoczyła swój pierwszy pociąg. Pojechała następnym, stojąc tych kilka godzin niby posąg wrośnięty w kafelki na stacji w Ciążnie.
To było prawdziwa inicjacja Luby. I właśnie ta inicjacja później bardzo długo przeszkadzała jej w znalezieniu sobie partnera do uczenia się relacji damsko - męskich. I może nigdy już nie mogła by się wydarzyć sytuacja takich lekcji, gdyby nie to, że w rodzinie było więcej dalekich kuzynów, z którymi Luba czuła się bezpiecznie i nie zupełnie na serio. Wszystko przecież mogło pozostać w rodzinie. Był przecież  o jeden dzień strarszy od niej Telesfor nazywany Rysiem nie wiedzieć dlaczego. Po prostu podobał jej się i po lekcji odebranej od Andrzeja Luba wiedziała, że on na nią działa. Rodzinne kontakty gwarantowały bliskość i poczucie bezpieczeństwa, tym bardziej, że dalekich - bliskich kuzynów było sporo na każdym zakręcie.  A Ryś miał to coś. To coś co ją budziło, co gdyby tylko pozwoliła zawładnęło by nią do samej istoty jej tożsamości. Ona już teraz umiała odbierać natężenie tych fal na podstawie, których wiedziała, że ona działa na niego też. W przerwie pomiędzy zdarzeniem na dworcu a niewinną przygodą z Rysiem Luba nauczyła się kontroli wycieków energii zwanej seksualną a właściwie powinno się ją określać sensualną dla odróżnienia od seksualnej. Tej drugiej Luba planowała się dowiedzieć i nauczyć. Tylko rozdzielenie pomiędzy sensualnością a seksualnością na różnych partnerów nie sprzyjało wypracowywaniu tej drugiej.

Dlatego dziewictwo jako takie bardzo jej przeszkadzało. Podjęła wręcz wysiłek, żeby go się pozbyć. I jak tylko się tego wysiłku podjęła to natychmiast zaistniały okoliczności, które zaaranżowały piękną scenerię całego zajścia. Ognisko, chatka kryta strzechą rodem z bajki z pokojem na strychu z czystą świeżo wykrochmaloną pościelą. Wewnątrz dzbany gliniane i wycinanki ludowe...
Wykonawca operacji został oczywiście poinformowany do jakiego zadania jest wybrany. Na co z wielką ochotą przystał. Był to pięć lat
starszy od niej student rzeźby w Gdańsku, którego imienia ona już nie pamięta. Pamięta tylko jego rozpalone oczy i to, że facet stracił dla niej zupełnie głowę i miała kłopot przez jakiś czas.  Jakże dziwnie plotą się ludzkie losy.
Ale zanim dokonała operacji pozbycia się dziewictwa, co spowodowało nagły wzrost zainteresowania się z jej strony młodymi mężczyznami w jej wieku, Luba od czasu do czasu zdobywała doświadczenia zapoznające ją i ośmielające do całokształtu życia, w którym seks był bardzo ważnym rozdziałem, ale w sumie mało poprzez perypetie losu go zaznała. Po zdobytych doświadczeniach wiedziała, ze teraz jej serce gotowe jest na uczucie i że nie boi się całej fizyczno sensualnej otoczki całości przeżyć związanych z uczuciem, ale pozostawała sprawa wyboru kandydata. I pomimo, że na prawdę było w czym wybierać, bo przecież pół światu tego kwiatu, a Luba miała świadomość, że potrafi sobą zainteresować czy zaintrygować płeć przeciwną Luba dotychczas nie zaznała szczęścia w miłości. To znaczy to szczęście, którego ona oczekiwała z jednym całożyciowym partnerem bardzo było posiekane i porozrzucane w kawałkach. I trzeba przyznać, że spora porcja owego deseru życiowego, należała swego czasu do ojca jej dzieci.
Zanim jednak została mężatką czekało ją jeszcze wiele przyjemnych i czasami etapowo trudnych doświadczeń.
Rysiek i historia skrzącego lasu była następną zapamiętaną a może kolejną historią z tych, które można było odhaczyć jako lekcje w dziedzinie zarządzania  własną seksualnością z otaczającymi ją emocjami. A było tego na całe jej dorosłe życie, a może kilka żyć.

niedziela, 1 maja 2011

Zapach mężczyzny

Tego co stało się ostatnio Jollucha nie mogła przewidzieć w swoich najśmielszych marzeniach. Najpierw na face book'a wskoczyło jej zaproszenie cioci koleżanki z ławy szkolnej jej starszej córki. Elka nie należała do grona jej ścisłych znajomych. A poza tym kiedy to było, kiedy jej córki wraz z gromadą dzieci emigrantów polskiego pochodzenia biegały po osiedlu wśród falujących w powiewach wiatru gałęziach wierzb płacących, których było tam wyjątkowo dużo. Osiedle jakoś się tak nazywało od tych wierzb. Mieszkało tam dokładnie 12 rodzin asymilujących się w społeczeństwo amerykańskie Polaków. W czwartki dzieci Jolluchy wraz z nią i ich ojcem jeździli na obiady czwartkowe, do jednej z bogatych dzielnic otaczających śródmieście. U Wiesi zbierała się śmietanka emigracyjna Polaków. Po obiedzie rodziny wyjeżdżały każdy swoim samochodem do pobliskich muzeów, które w czwartki i w weekendy miały wstęp wolny. Starsi powoli chodzili po salach lub przysiadali na ławkach samotnie lub przeważnie w parach i sobie coś tam szeptali patrząc na eksponaty. Czasami zebrała się grupka zainteresowana dyskusją na jakiś ważny temat. Dzieci zaopatrzone w bloki i odpowiednie przybory do rysowania i kolorowania leżały na dywanach i używały przeniesionych narzędzi i towarów. Czasami jacyś rodzice pochyleni nad pociechami coś im tłumaczyli. Te czwartki fajne były. Więc w środy Jollucha na osiedlu, na którym mieszkała urządzała dzień dla dzieci emigrantów polskich. Nawet jak już Grzegorz poszedł szukać swojego niezależnego szczęścia, Jollucha nadal kontynuowała spotkania dla dzieci, które już nie w pełni Polakami jeszcze wciąż nie czuły się zupełnie rdzennymi Amerykańcami.
Środowe spotkania polegały na wspólnych zabawach wszystkich dzieciaków polskiego pochodzenia. W Soboty natomiast dzieci wożone były do domu polskich związków czy zażyłości – tak się to miejsce nazywało – gdzie choreografka uczyła dzieci tańczyć mazurków, oberków, kujawiaków, różnych wersji krakowiaków, polek, chodzonych polonezów i zasiali górale też było a jakże.
Po tańcach Jollucha organizowała zajęcia plastyczne dla dzieci Polaków. Na wielkanocne zajęcia Jollucha przygotowywała wydmuszki przez cały rok pracowicie wydmuchując każde jajko jakie przyszło jej użyć we własnej kuchni. Miała tych wydmuszek cały stos wytłaczanek. Po za tym co drugi tydzień wykładała dzieciom język polski bez żadnej granicy wiekowej. Grupka dzieci polskich emigrantów miała bardzo zróżnicowany przekrój wiekowy.
Tak czy inaczej w tej grupce bawiących się pod gałęziami płaczących wierzb dzieci była także niejaka Magda chodząca do jednej klasy z Emilką. Ojciec Magdy i mąż Elki byli braćmi. Lubiącymi alkohol braćmi z czego ojciec Magdy bardziej pociągał niż Tadek. Elka akurat była w Polsce. Więc się zdzwoniły. Jollucha nie tylko nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że jeszcze kiedykolwiek będzie rozmawiała z Elką, a tego co od niej usłyszała o dramatycznych losach jej małżeństwa jeszcze mniej. W każdym razie to wśród znajomych Elki Jollucha wyczaiła Jana. Tego samego, który w tamtym okresie miał sporo własnej czerwonej garderoby. Tego to już najzupełniej w świecie nie mogła przewidzieć, że znajdzie Jana M. Na face book'u, że będzie z nim korespondowała i rozmawiała przez telefon to już zupełnie było poza jej wyobrażeniami.
To było podczas rozmowy przez skype'a z Janem. Jollucha wyraźnie poczuła zapach Jana z przed lat. Nie omieszkała mu o tym napisać, wyjaśniając, że według niej to jest zapach hormonów męskich, który u każdego mężczyzny ma swoiste zabarwienie. W notatce do Jana rozważała dlaczego takiego zapachu nigdy nie czuła u Grzegorza. Może z wyjątkiem dwóch przypadków. W obydwu tych przypadkach było to zaraz po wyprowadzeniu się Grzegorza w swoje własne, osobne życie. Za każdym razem była zdumiona, że jej mąż, kochanek i ojciec córek ma tak intensywny zapach.
Emilka to potwierdziła. Być może przy wyprowadzaniu się Grzegorzowi było nie było; towarzyszył stres i wydzielanie jego gruczołów było zwielokrotnione.
Ostatnio rozmowy z Janem przeszły na Toykę Camry, jaką Jollucha oddała innemu Janowi już w Polsce, żeby ten zechciał się wynieść z jej życia. Zapachu tamtego Jana Jollucha na szczęście nie czuje i nie chce czuć ani pamiętać.
A tu nagle on zadzwonił. Po ilu? Po sześciu latach. Po rozgłoszeniu, że sprzedał jej Toykę, którą Jollucha po prostu kochała, było nie było przywiozła ją z Ameryki i to był rodzinny samochód ze wspomnieniami. Jan zadzwonił powiadomić ją, że właśnie chce ją sprzedać. Paliła za dużo więc odstawił ją gdzieś w stodole, a kupił jakiegoś dzwońca o ładnej reprezentacji ale dużo mniej luksusowego nawet jak na polskie warunki i jeździł tym tanim w eksploatacji. Jollucha chcąc niechcąc pomyślała, że Jan jednak na coś liczył. Może marzył o tym, że się kiedyś z Jolluchą jeszcze zejdzie w przyszłości i przyjedzie w bagażniku Toyki, która dla Jolluchy była częścią jej porozrywanej rodziny.
Ileż zabiegów kosztowało przystosowanie amerykańskiej produkcji samochodu do europejskich warunków ten tylko wie kto sam przez to przeszedł. Ile też kasy taka operacja pochłonęła. A już trudno. To, że Jollucha już raz rozstała się ze swoją Totką i teraz musi przechodzić przez to jeszcze raz było bardzo dziwne. Co prawda Jollucha pomyślała ostatnio o tym, że zaraz jak tylko będzie posiadała pracownię potrzebny jej będzie samochód. A właściwie samochód potrzebny był jej od zawsze. Tylko teraz wspomnienie jej Toyki spowodowało ten przykurcz w sercu. I pewnie ten przykurcz postanowił się zmaterializować w jej realności. Samochód miał już 16 lat. Powoli zbliżał się więc do granicy wieku, w którym po dwudziestu latach w motoryzacji należy się ranga zabytku dla każdego samochodu.
Jollucha nie była w stanie kupić swoich wspomnień wpisanych w ten samochód. W sercu wciąż była pierwszą właścicielką Toyotki. I już tak zostanie i tego nikt nie zmieni. To, że ją przywiozła do Polski po tak wielkich trudnościach jakich doświadczyła jeszcze w Stanach, już było cudem. Dostosowanie do warunków prawa drogowego w Polsce następnym.
Opowiadają sobie z Jankiem z Krakowa, czyli jej znajomym z czasów jej do niedawnej młodości o sentymentach związanych z samochodami. Janek ma ich sporo. I nawet się trochę mógł rozpisać na temat samochodów, bo na inne tematy, to jakoś skąpo sączy słowa. Ale fajnie jest. Jollucha traktuje Jana jak bardzo, bardzo dobrego przyjaciela z dawnej przeszłości. Miał przyjechać na jej urodziny, ale już nie zdążył i prawdopodobnie dopiero na jej imieniny się zobaczą. Może skoczą wspólnie nad morze, żeby powspominać. A jest co oj jest.
Na urodziny Jollucha dostała bardzo dużo życzeń od znajomych na face book'u, ale najbardziej rozleciała się pod wpływem postawy jej starszej córki. Już w dzień poprzedzający jej urodziny Emilka dzwoniła, że zadzwoni następnego dnia do swojej mamy z okazji jej urodzin. Pierwszy telefon wczesnym rankiem z życzeniami był dla Jolluchy był od jej promienistego światełka. Później były jeszcze trzy telefony przed samym przyjęciem a następnie jeszcze kilka w trakcie przyjęcia. Poza tym Emilka umieściła chyba cztery posty z życzeniami na ścianie face book'a Jolluchy. Przy nagraniu Warszawskiej kapeli podwórkowej Jollucha musiała się poryczeć, bo zaczynało się od słów : „ U mojej matuli...” i się poryczała i później jak opowiadała Janneczce swojej koleżance jeszcze z podstawówki o tych postach to też miała łzy w oczach.
Jan z Krakowa też zadzwonił.
Trochę gadali.
W między czasie Jollucha nawiązała bliższy kontakt z niejakim Rakiem, który wyraźnie czyta jej bloga, bo zmienia na book'u swoje reprezentacje profilowe zależnie od wątków przeczytanych informacji. Napisał do niej wiadomość i tak się trochę bliżej poznali. On potrzebuje pomocy a Jollucha ma w sobie charytatywną strunę, chociaż niezbyt napiętą. Było nie było przez dwa lata obierała ziemianki na obiady dla biednych w bydgoskiej Bazylice.
Na internecie Jollucha zaczęła uczestnictwo w klubie dyskusyjnym prowadzonym przez Georga z Kalifornii. Jednym z pierwszych rozważanych tematów był związek duchowości z seksualnością. Jollucha napisała, że był w jej życiu okres kiedy ona - Jollucha realizowała się jako kobieta między innymi poprzez sex z wybranym przez siebie i kochanym mężczyzną, który przez swoje odejście bardzo ją zranił, ale i otworzył furtkę do dalszego nieoczekiwanego rozwoju Jolluchy w omawianej dziedzinie. Jollucha dalej opisała etap, na którym teraz jest, w którym do przeżyć sensualnych znacznie przewyższających przeżycia największych orgazmów jakich doznała kiedykolwiek nie potrzebny jest jej mężczyzna a tym bardziej jej własne ciało fizyczne, gdyż najpotężniejszym organem seksualnym jest nastawienie własnej jaźni na odbiór wrażeń niekoniecznie poprzez receptory fizyczne. 
To stwierdzenie pozwoliło autorce ocenić pojemność jakościową grupy. To, że jej wypowiedź znalazła adoratorów i powszechną akceptacje i uznanie świadczy o tym, że na reszcie trafiła na ludzi, których jej zakres przeżyć i poziom rozwoju nie jest obcy. 
To jest jedno z najważniejszych odkryć Jolluchy. Nie jest już taka osamotniona w tym czego nie udało jej się przekazać nikomu kto dotychczas czytał jej bloga. Niesamowite poczucie satysfakcji. Grażka też wie o czym mówi Jollucha. Ale George jest pierwszym mężczyzną, który wie o czym ona mówi i to bardzo cieszy naszą narratorkę tekstu.  
April napisała, że planuje podróż do Polski i że w najbliższym czasie wyznaczy datę.
Po raz pierwszy od 9-ciu lat jej sąsiadka bliźniaczego domu ją odwiedziła. W tym samym czasie była także Janka jej koleżanka ze szkoły podstawowej. Na strychu podczas oglądania prac sprawa pracowni lekko drgnęła wsparta przez wiedzę Ulki i Janeczki... Może coś się .ruszy w tej sprawie.
Grzegorz się zaoferował do zrobienia strony.
Zbliża się spotkanie w jej ulubionej kawiarni Kolorowej na Batorego prowadzonym przez reprezentantkę „Zwierciadła”.
Wszystko płynie i rozwija się po prostu fantastycznie.
Jednak najsmaczniejszy kąsek do opisania Jollucha zostawiła na sam koniec i teraz, gdy już miała się pochylić nad każdą przechodzącą pod jej palcami poprzez klawiaturę komputera literką, Jollucha zdała sobie sprawę, że w tej sprawie zobowiązała się do milczenia. Z czasem i ta tajemnica będzie wiadomą na razie trzeba cierpliwie czekać. Ale fantastycznie się życie jej ostatnio otwiera i układa – na prawdę zdarzają się coraz większe cuda. I kondensacja ich jest bardzo zadziwiającym zbiegiem okoliczności pracującym na korzyść autorki tekstu :) (!)