poniedziałek, 21 marca 2011

Piegi.

Jollucha już wie, że ten duży, rozgrzany do czerwoności piec to była zwykła, żeliwna, duża koza. Jednak wówczas podczas krótkich dni i długich zimowych wieczorów ten piec to był cały świat. We wspomnieniach z pozycji siedzącego dziecka ten piec był bardzo duży i prawie sięgał sufitu w rogu malutkiego pokoiku.
Mama wstawała, gdy jeszcze gwiazdy wypalały dziury w niebie. Było ciemno i musiała zapalać najpierw świeczkę a potem pancerną - wydawać by się mogło, ze względu na wygląd -  latarkę, którą brała ze sobą, żeby sobie przyświecać podczas oprzątania wygłodniałego już inwentarza. Nikłe światło świeczki i latarki powodowało, że jeszcze bardziej namacalna stawała się samotność kobiety wzmagającej się z zadaniami "ochędużenia" gospodarstwa i zapewnienia potrzeb dzieci dla przetrwania rodziny. Jedynym jej towarzyszem w zmaganiu  się z zadaniami wątłej, nadmiernie wychudzonej kobiety był jej wyolbrzymiony cień na ścianach pokoju lub różnych pomieszczeń gospodarczych. Mama codziennie chwaliła to, że ma Dianę i zawsze ją chociaż poklepała czy pogłaskała lub rzuciła miłe słowo. Diana była bardzo łasa na wszelkie pochlebstwa i pochwały a także pieszczoty. Suka dawała jej najpoważniejsze poczucie bezpieczeństwa przed niecnymi zamiarami innych ludzi.
W sieni stały szundy. Szundy to są nosidła do wody. Składały się one ze starannie wyprofilowanego drewna w taki sposób, żeby opierały się na zakończeniu kręgosłupa, gdzie miały półokrągłe wycięcie a raczej wgłębienie na szyję w postaci kołnierza zachodzącego trochę na kręgosłup  i potem zachodziły  na ramiona noszącego wodę. Były znacznie szersze niż ramiona. Z boku były dla łańcuchy, do których były zapięte wiadra na odpowiednich metalowych sprzączkach. Niosący przytrzymywali łańcuchy dla uspokojenia kołyszącego  ruchu ciężkich dwudziestolitrowych wiader. Jak mama zakładała szundy to łańcuchy zawsze dzwoniły, szczękały, dźwięczały, robiły klinkierowy, czysty i znajomy już odgłos wzajemnie o siebie uderzając jak i znacznie donośniejsze odgłosy robione przez łańcuch obijający metalowe wiadra. Dźwięki te bardzo się niosły w ciszy zimowego poranka i był to swoisty budzik dla całej ciżby żyjących zwierząt w gospodarstwie. Najpierw Diana podwójnym, raźnym szczeknięciem dawała mamie znak z progu domu, prawdopodobnie w przeczuciu, że mama potrzebuje wsparcia i skorzysta z każdej szansy jego objawienia, że jest gotowa towarzyszyć mamie w drodze do studni. Ten sygnał natychmiast budził koguty a potem stopniowo wszystkie głodne potwory zaczynały drzeć się wniebogłosy, żeby czasami ich nie ominęła porcja porannej należnej im strawy. Życie na gospodarstwie zaczynało się bardzo wcześnie o czwartej nad ranem, bo mama była sama i musiała wszystkiemu podołać. Najpierw musiała nanosić wody do picia dla koni, krów, psa, świnek, owiec, kozy... drobiu wszelkiego rodzaju; gęsi, kaczek, indyków, kuropatw i całej farmy kurzej. Później musiała wstawić ziemniaki w parniku dla trzody chlewnej w międzyczasie należało poddać jedzenie wszelkiego rodzaju rogaciźnie i koniom. Potem nakarmić wszelkie ptactwo, wydoić krowy, nakarmić psa. Dopiero wówczas szła do domu i paliła w piecu w kuchni i w pokoju.  Ubierała swoje dziewczynki i sadzała na podusiach pod pupę, w okół pieca. Każdej dając ogromną cerówkę z nawleczoną wełnianą nitką i szmatki, które można było szyć i ćwiczyć koordynację ruchów. Jolce sprawiało dużą trudność to szycie, bo musiała pamiętać którą ręką co ma robić a poza tym ile to wysiłku i koncentracji małe dziecko potrzebuje do wkłucia igły i przeciągnięcia nitki tam gdzie chce. Z jakiegoś powodu dla małej Jolki pokonywanie tych trudności było bardzo pochłaniające i satysfakcjonujące. Może pragnęła najlepiej jak potrafiła naśladować mamę, która umiała wyczarowywać ubranka z prostych połaci materiałów czy nitek. Bardzo lubiła uczucie ciepła w buzię, które ogarniało jej małą sylwetkę. Niesamowite było jak to czerwone światło rozświetlało dwie pozostałe pochylone dziewczynki i ją samą. Arka była zauroczona tym, że Jolka i Grażka w ogóle radzą sobie z igłami i zachłannie patrzyła na ich poczynania. A Jolka uwielbiała to siedzenie w kręgu czerwonawego światła i przyjemnego ciepła. Jakoś nie bardzo chciało się dzieciom ruszać poza zasięg bezpiecznej temperatury otoczenia. Mama ponakrywała im plecki dodatkowymi rzeczami i ruszanie się powodowało zrzucenie nakryć i przenikliwe zimno w plecy. Ciepło łóżka pod pierzyną już było niedostępne i dziewczynki instynktownie wiedziały, że najlepiej jest tak jak je mama posadziła.
Mama natomiast jeszcze raz brała nosidła, czyli szundy i szła nanosić wodę do domu. Na zrobienie potraw, do prania, do zmywania, do sprzątania  i do kompania także. Na wsi mama nie miała pralki i wszystko było prane ręcznie za pomocą tarki i na kolanach w wielkiej miednicy lub w wannie. Mama miała zdartą całą skórę z przegubów od tarcia różnych materiałów o tarkę, żeby były czyste i godne założenia na grzbiet ludzki.
Po  śniadaniu zrobiło się już w miarę ciepło w kuchni i można było rysować, biegać z ciepłej kuchni do znacznie chłodniejszego pokoju... cieszyć się i śmiać i bawić z siostrami w dom albo w gospodarstwo. Czasami mama znalazła czas by ulepić z dziećmi bałwana przed oknem pokoju. To były na prawdę piękne chwile. Jazda na sankach z góry, na której była studnia w stronę jeziora, też oferowała niesamowity zakres wrażeń i możliwości przemoczenia rzeczy. Mama zawsze miała dużo przebierania jak dzieci w końcu dały się zwołać na następny posiłek. 
Mama opatulalała swoje pociechy i można jej było towarzyszyć w licznych zajęciach na gospodarstwie. Dziś było zaplanowane przeglądanie jabłek w kopcu.
Zanim jednak mama wyszła zabierając ze sobą posłuszny ogon swoich dzieci, musiała jeszcze dokonać rytuału likwidowania piegów na twarzyczce Grażynki. Każda z dziewczynek pomimo wspólnych cech była bardzo różnym złożeniem cech fizycznych. Mama mówiła, że ma wszystkie trzy córki jak malowane. Arka zwana przez tatę pieszczotliwie Kotlecikiem lub Krokodylkiem miała najciemniejsze włosy i po mamie najciemniejszą karnację. Miała ciemną oprawę oczu i ciemne wyraźnie zarysowane brewki i piękne duże zielone, rozmarzone oczy otoczone lasem długich, ciemnych rzęs. Jolka miała kręcone sprężynki niesfornych i na wysokości połowy uszu  przyciętych włosów, najjaśniejszą karnację i szaro - zielono - niebieskie, roześmiane i szczęśliwe oczy i prawie zawsze zaróżowione z wrażenia policzki. Grażynka zawsze była najszczuplejsza. Miała kasztanowate włoski i oczki jak węgielki rozpalone i błyszczące z ciemno brązowymi tęczówkami. Grażka też miała owego czasu kilka piegów na nosku. Te piegi to była mamy zmora. Zbierała wszelkie zasłyszane przepisy i stosowała je na swojej najstarszej latorośli w celu pozbycia się niechcianych ozdób.
- Grażynuś, choć no tylko tutaj do mamy. Mama musi ci posmarować piegi...
To był jeden z punktów programu codziennego rytuału. Tym razem mama zbierała pety od papierosów i zalewała je wodą. Po czym tą niezbyt przyjemnie pachnącą wodą, kawałkiem wacika codziennie przemywała kilka piegów Grażki. Grażka dziś nie ma piegów. Nie wiadomo czy za pośrednictwem mamy upartych poczynań czy po prostu zmiany w procesie rozwijania się organizmu. Jolka miała jednego takiego malutkiego piega na nosku, o czym się dowiedziała już jak wiedziała, do czego służą lustra. I ten pieg sam znikł pomimo, że Jolka ceniła sobie jego obecność, bo według niej niwelował chociaż trochę  lalkowatego, aniołkowatego, a dziś by zapewne powiedziała dallasowego wyglądu cukiereczka z piękną cerą. Bo cerę i zęby wszystkie siostry miały piękne i dlatego mama była szczególnie cięta na tych kilka piegów Grażki.
Jullucha nie chce nawet przypominać sobie niektórych mikstur i zabajanek jakie mama stosowała na Grażki nosku w celu pozbycia się kilku brązowawo - beżowatych przebarwień. Grażka zapewne przyjmowała tę regularną zapobiegliwość maminą jako wyraz miłości i opiekuńczości. A mama była przekonana o słuszności i celowości swoich działań. Wciąż też dręczyła starszą siostrę Jolki w ramach korygowania sylwetki Grażki, że nie ma się garbić i nie ma chodzić jak koń. No i nauczyła Grażkę innego, delikatnego chodzenia. Arka i Jolka do dziś mają ciężki chód z pięty po swoim ojcu. Za to Jolka musiała przejść korektę ustawiania stopek w odwrotnym kierunku niż jej naturalna skłonność chodzenia przez zestawianie czubków obuwia do siebie zamiast od siebie. Arka uczyła się na błędach sióstr, bo tak jak one była bardzo spostrzegawczym i wrażliwym dzieckiem. Przede wszystkim korzystała jednak z przywilejów najmłodszego dziecka, któremu dwie starsze siostry zawsze powinny ustąpić.
Po przeprowadzeniu się do miasta, działalność mamy  w stosunku do prześladowania piegów raptownie ustała. Nie wiadomo czy dlatego, że Jollucha tak właśnie pamięta czy rzeczywiście piegi znikły z twarzy siostry właśnie w tym okresie.
Dla małej Jolki w chwilę po przeprowadzce istniała znacznie bardziej problematyczna sprawa. Chodziła z ogromnego dla niej pokoju do pokoju i szukała pieca, czerwonego pieca. W mieszkaniu było zimno. Podczas przeprowadzki popękały grzejniki, bo był bardzo duży mróz i woda zalała najbardziej jeden z pokoi ten, który teraz służy za stołowy dla Jolluchy. W tym pokoju wciąż stoją meble jakie w dzieciństwie tak bardzo podobały się Jolce - antyki, odziedziczone po rodzicach i przechowane na stryszku na wsi podczas pięcioletniego wysiłku odbijania się od dna jak to tata komentował i harówki na wsi w pocie czoła  dla zgromadzenia gotówki dla osiedlenia się w mieście we własnym domku z ogrodem.  Na rozkładanym stole wczoraj odbyła się pożegnalna uroczystość dla Emilki i Kuby. Było dziewięć osób: Seniorka rodu - babcia Ania zwana Myszką. Była Grażka ze swoim mężem Jankiem. Było ich jedyne dziecko, które nie wyfrunęło jeszcze z powoli pustoszejącego gniazda - imienniczka Babci Ania. Pozostała trójka: Asia, Krzysiu i Sonia już tylko odwiedzają  rodzinny dom. Byli rodzice Kuby narzeczonego Emilki. Byli młodzi, którzy wciąż odkładają datę ślubu i była też sama gospodyni - Jollucha. Jollucha odkręciła grzejniki w całym mieszkaniu na tę okazję. Ale ciepło wśród zebranych emanowało z poza możliwości termicznych. Jest jakaś magia w możliwości zaproszenia do wspólnego stołu. Jedzenie jest bardzo socjalną funkcją szczególnie, gdy ludzie czują między sobą tę nierozerwalną więź jaka nosi nazwę rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz