sobota, 26 marca 2011

Kapusta

Dopiero w Stanach i już będąc matką Jollucha dowiedziała się, że niektórym, nawet w Polsce o czym nigdy nie słyszała wcześniej, rodzą się dzieci w kapuście. Ona sama była ofiarą wersji bociana. Co prawda mama wyjaśniała wszystkim trzem córkom, że nosiła je pod serduszkiem, ale tylko do momentu domagania się czy dopytywania się o bardziej konkretne szczegóły. Można powiedzieć, że i pod tym względem mama Jolluchy uchyliła drzwi prawdzie w powszechnie obowiązującym purytanizmie, zakłamaniu i pięknie oprawionej pruderii. Jollucha była jednak świadoma tego, gdzie tkwią źródła innej postawy życiowej  pomiędzy jej matką a nią samą. Przez pokolenia powstawała recepta na możliwość przechowania dzieci w odrealnionym świecie przestrzegania sztywnych zasad i reguł nie mających potwierdzenia w codzienności a jedynie w nieugiętych prawach tradycji, które gwarantowało poczucie bezpieczeństwa w granicach jego nienaruszalności. Od XIX wieku jednak nastąpił powszechny zryw rozwojowy społeczności w oparciu o indywidualną myśl ludzką. Społeczeństwo przestało być monohromatyczną masą kierowaną za pomocą jednego źródła. Z puli jednego źródła informacyjnego korzysta na przykład stado fruwającej gawiedzi ptasiej. Może nie wiem ile być w powietrzu skrzydlatego przedsięwzięcia, żadne poszczególne jednostki się ze sobą nie zderzają. Każdy wyszczególniony osobnik wie co do niego należny. Jollucha była absolutnie przekonana, że następuje skok świadomościowy ludzkości i jej przyszło żyć w czasach przemian i w nich uczestniczyć. Jakież to było excytujące, że historia dzieje się na oczach jej samej i jej rówieśników. Rozwój zindywidualizowanego podejścia do życia coraz częściej znaduje taki praktyczny wymiar w metafizyce, który zapewnia zarówno na łonie rodzinnym jak i  w ogólno - społecznym  wymiarze możliwość wchłonięcia w ten sam strumień różnych i zróżnicowanych postaw bez zderzania się lub z minimalnymi kosztami poniesionymi przez każdą jednostkę czy podgrupę społeczną . Ten sposób jest rozszerzeniem świadomości nie tyle poszczególnych jednostek ale wszystkich większości opierających filozofię przetrwania o tradycyjne i niezmienne sposoby myślenia a co za tym idzie działania. Swiadomość ludzka już nie raz przechodziła taką przemianę. Z boga, który żądał ofiar często także ludzkich,  zrodził się bóg poświęcający swoje życie dla ludzi. Teraz na samej krawędzi kształtowania się światopoglądu społecznego pojawiła się myśl, że każdy z nas posiada pierwiastek twórczy mający źródło w naszych myślach. Bardzo ważnym aspektem nowej ery będzie zapewne zmiana postaw opartych na powszechnie zakorzenionym egotyźmie na postawy oparte na znajomości praw uniwersalnych rządzących życiem, z których najważniejszym jest prawo przyciągania sobie podobnych (podobieństw). To znaczy przyciąganie się podobnych wibracji u podstaw ich powstawania czyli myśli.  Cała trudność tego nowego podejścia do życia proponuje świadomy wybór pozytywnych myśli i takie zarządzanie wolą, które pozwala rezygnację z poddawania się istniejącym wolnym myślokształtom i nimi powodowanych czynów. Tak więc jeżeli lęk jest przeciwieństwem miłości, to wybieranie miłości jest prawidłową postawą proponowaną przez prawo magazynowania zapasów dobrej energii i jej przyciągania. Ludzie od dawna w niektórych aspektach życia poznali zasady działania prawa przyciągania podobieństw. Mama Jolluchy często powtarzała: "... pieniądz ciągnie do pieniądza..."  Jollucha miała świadomość, że tradycja gwarantuje wygodniejsze gniazdko dla niej samej i jej latorośli. Jednak jej wewnętrzny nakaz czy wręcz przymus zgłębienia prawdy i dotknięcia istoty istnienia nie pozwalał na wygodnictwo. Z jej obserwacji wynikało, że dla wielu uwięzionych w okowach  tradycji, zetknięcie się z prawdziwym obliczem i wymiarem życia bardzo często było nie tylko szokiem ale prowadziło do wielu dramatów i tragedii. Mama Jolluchy jak wielu rodziców jej pokolenia nie dysponowała narzędziami odpowiednimi dla wyjaśnienia całej prawdy o postaniu życia z punktu widzenia biologii. Rodzice Jolluchy pod wieloma względami byli prekursorami świeżego i niepopularnego filozoficznego spojrzenia na stan świadomości, jednak starali się nie wychylać poza ramy bezpiecznych granic. Każda z córek przejęła jakąś sobie wiadomą przestrzeń światopoglądową prezentowaną przez rodziców i ją rozwijała na terenie własnego życia. Grażka zdjęła najbardziej zauważalny i najszerzej pokrywający się z rodzicielskim płaszcz świadomościowy. Jej życie polegało na  pogłębianiu wartości chrześcijańskich oferujących dotarcie do żywej wiary. Arka zanurkowała w najbardziej w tradycyjnym sposobie myślenia pokrywający się prawie w całości ze źródłami obróbki rodzicielskiej w kształtowaniu światopoglądu. Jollucha wybrała otwieranie uchylonych drzwi. Była to najbardziej samodzielna postawa okupiona powolnym podnoszeniem się świadomości całej rodziny. Dla Jolluchy rezultaty jej uporu i wierności sobie samej warte były dotychczasowej ceny i wszystkich perturbacji jakich doświadczała po drodze. Ostatnio łono rodzinne coraz częściej jest w stanie akceptować jej prawo do samodzielnego decydowania o sobie, co wymagało przewrotu dynamiki rodzinnej. Rodzina jednak ocalała i Jollucha miała okazję doświadczyć już nie raz, "że krew nie woda".
Dzieci  Jolluchy od samego początku jak tylko powstało w nich pytanie pod tytułem: "... A skąd się wzięłam mamo?..." wiedziały wszystko to, do czego były przygotowane w danym momencie. Wiedziały, że tata z mamą się bardzo kochali i że owocem ich miłości są ich kochane córeczki. Jollucha też opierała się na tym co pamiętała z wypowiedzi swojej mamy i powtarzała, że nosiła je pod serduszkiem w swoim brzuszku. Różnica jednego pokolenia i Jolluchy zamiłowanie do wiedzy powodowało, że dla niej nie było niewygodnych pytań. Oczekiwała ich z poczuciem pewności, że zna odpowiedzi. Jako matka, czyli osoba odpowiedzialna za wszystko co dotyka piskląt w jej gnieździe,  Jollucha miała podobną postawę dotyczącą jej dzieci, które zawsze traktowała bardzo poważnie, jak do całokształtu otaczającej ją realności.  Nawet ustalenia światopoglądowe nie były żadną z góry przez nią narzuconą wersją. Z ust Emilki padło swego czasu pytanie:
- Mamo czy krasnoludki są na świecie?
- O ile w nie wierzysz to są - odpowiedziała Jollucha.
Jako małe dziecko Emilka miała wypracowany sposób, na przyswajanie zakresu i pojemności przekazywanych  treści. Stawała w miejscu gdzie akurat się znajdowała i w zatrzymywała czynność, która ją w danym momencie pochłaniała czy absolutnie absorbowała. Tak jakby nie chciała żadnym, najmniejszym ruchem nawet powietrza w okół siebie, spłoszyć swojej własnej wewnętrznej dedukcji czy monologu. Obserwując ją Jollucha zawsze miała wrażenie, że ziemia chwilowo się obraca bez Emilki. Wycofywała się z aktywnego istnienia prowadząc w sobie jakieś ważne dochodzenie dla własnych prawd.
Marianka natomiast miała zwyczaj wykładania wszystkiego na głos tak, że towarzysząca jej osoba była świadkiem jej procesu tworzenia wniosków na swój własny użytek. Co ciekawe dziewczynki zamieniły się charakterami przynajmniej w kwestii dotyczącej introwertycznego czy ekstrawertycznego przeżywania rzeczywistości.

Czasami też sama Jollucha była powodem zamieszania i kłopotów swoich dzieci. Jako matka i w ogóle osoba była uczulona, na niektóre aspekty otaczającej ją rzeczywistości. Miała awersję na przykład do nadzwyczaj popularnych lalek Barbie. Nazywała je "plastikowymi wystrzałówami" i nie chciała, żeby dziewczynki przejęły jakiekolwiek cechy propagowanego w jej odczuciu "dallasowatego" stylu i sposobu na życie z ominięciem całego otaczającego bogactwa jaką oferowała różnorodność i złożoność świata, który wciąż odkrywała w okół siebie. Na początku więc pozbywała się niechcianych prezentów. W sklepach z zabawkami udawało jej się pokierować uwagą swoich pociech w ten sposób, że entuzjastycznie same wybierały wartościowsze wersje niż ich pragnienia posiadania tego co w zasadzie miało każde dziecko. Najlepiej jak były to zabawki edukacyjne lub uczące czegokolwiek. Wobec lawiny napływającego zewsząd towaru przed, którym młoda mama chciała obronić swoje latorośle musiała się poddać i stało się to bardzo szybko. Stwierdziła, z ukłuciem zawodu i żalu w sercu ale i z radością pokonania własnej słabości, że nie dla siebie wychowuje swoje skarby tylko dla świata. Ale, ale nie poddała się całkowicie. Jednym z jej sposobów było równoważenie napływu niechcianych wzorów reprezentowanych w "super" wersji tego co dla niej jako matki było kwintesencją absolutnej płycizny i braku szacunku dla życia. Starała się równoważyć  potok a raczej w jej przekonaniu potop Barbie lalkami o nazwie Cabbage Path (kapuściany zagon).  Robiła to w taki sposób, że każda z jej córeczek miała swoją wybraną przez siebie ulubioną lalkę z tej serii. Skromny budżet jakim dysponowała w tamtym okresie, był uzasadnieniem dla większości postronnych obserwatorów jak i niej samej, powodów dla których była stałym bywalcem sklepów w używanymi rzeczami. Lubiła swobodę wyboru jaki gwarantowała wymieniona branża, a także możliwość znalezienia na prawdę cennych rzeczy za bezcen.Wykopywała nie tylko diamenty, ale i prawie wszystkie potrzebne przedmioty codziennego użytku z zasobów odrzuconych przez innych. Miała z tego niesamowitą satysfakcję. Jej dewizą życiową było pokazywanie piękna tam, gdzie inni dawno zrezygnowali z jego odkrywania lub poszukiwania.
Prawie za każdorazowymi odwiedzinami w sklepach z drugiej ręki z racji różnorakich potrzeb, jej córeczki wzbogacały się o kolejną lalkę do kolekcji ulubionych lalek Jolluchy i póki co były przekonane, że są to ich własne wybory. Tak samo Jollucha delikatnie i z lekka konspiracyjnie kierowała ubiorami swoich wychowanic. One były zawsze przekonane, że one decydowały o swoim stroju, ale od najmłodszego Jollucha umiała im wpoić zasady nie tyle dobrego gustu, bo odmian dobrego gustu, może być tyle ile jest ludzi, ale zasady komponowania w ogóle, które zawierały w sobie także ubiory. Ubranka były doskonałym narzędziem rzeźbienia osobowości twórczej dziewczynek. Jollucha nie ograniczała ich własnego stylu, a wręcz przeciwnie zachęcała i uodważniała swoje młode do zauważania i szanowania swoich wewnętrznych potrzeb. Emilka była zdecydowaną egzekutorką stylu sportsmenki a Marianka księżniczki. Emilka w szkole miała miej kłopotów z racji swoich wyborów, bo jej wersja należała do bardziej popularnych. Z powodu uporu ubierania przez Mariankę "stukających bucików" i falujących sukienek Jollucha była nawet wezwana na dywanik dyrektorski w szkole. Po długiej dyskusji z autorytetami  myśli wychowawczej na korzyść dziecka Jollucha odniosła zdecydowane zwycięstwo i  Marianka była jedyną uczennicą w szkole, która nosiła ze sobą tenisówki do przebierania na zajęcia sportowe lub kiedy zajdzie taka potrzeba wyrażona w postaci prośby danego nauczyciela. Dziewczynki zawsze wybierały z pośród rzeczy przeselekcjonowanych przez samą Jolluchę, ale zawsze mogły kontynuować realizowanie swoich potrzeb stylu i kreacyjności. Ramy, które z wiekiem jej córek stopniowo zanikały powodowały, że był "wilk syty i owca cała".
Istniała więc cała kolekcja lalek ulubionych zarówno przez matkę jak i jej córeczki, na zasadzie wolnego wyboru obu stron. Była to łatwa wówczas wersja wygranej łamanej przez wygraną. Te ulubione lalki codziennie były ustawiane na łóżeczkach swoich pociech po zaścielaniu ich z rana. Łóżeczka dziewczynek były nakryte dwoma podobnymi i oryginalnymi narzutami pracowicie zrobionymi przez ich mamę z maluteńkich zeszytych razem ścinków materiałów. Kapy te istnieją do dziś i są nimi nakryte łóżka w gościnnym pokoiku na strychu.
Właśnie w sklepie z rzeczami po byłych właścicielach Jollucha znalazła podkładki pod talerze zrobione z cienkiej warstwy twardego korka. Wpadła na pomysł edukowania dzieci w niezauważalny dla nich, lekki, zabawowy sposób. Wyszukała kilka reprodukcji w książce o historii malarstwa. Powiększyła te reprodukcje do odpowiednich rozmiarów w pobliskim sklepie z dostępną usługą kopiowania. Nakleiła gotowe reprodukcje na podkładki po czym zabezpieczyła je przeźroczystym utwardzaczem. Przed posiłkami podczas nakrywania stołu dziewczynki same wybierały na jakiego autorstwa obrazach mają ochotę postawić swój posiłek. Do wyboru był: Matisse, Picasso, Van Gogh, Monet, Cezanne, Signack i Gauguin.
Później było oglądanie albumów ze sztuką z inicjatywy samych dziewczynek, których Jollucha z racji swoich zainteresowań zgromadziła sporo.
Jednym ze sposobów radzenia sobie Jolluchy z jej losem samotnej matki był zryw tłumionej dotychczas ze względu na potrzeby męża kreacyjności. On sam zapewne by się z taką wersją nie zgodził, ale prawda jest taka, że związki są układami symbiotycznymi. Symbioza zawsze wymaga wzajemnego dostosowywania się.  W tym okresie samotnego macierzyństwa powstały jej pierwsze monochromatyczne  prace z serii "Poławiaczy Światła". Wówczas autorka prac nie zdawała sobie sprawy, że seria ta stanie się jej dominującym stylem przestrzenno - płaskich kompozycji w piątej dekadzie swojego życia.
 Priorytetem w życiu Jolluchy były dzieci i starania w celu zjednoczenia rodziny, więc zrealizowało się w jej życiu zasłyszane twierdzenie, że kobieta zaczyna żyć po pięćdziesiątce.


Następna historia dotycząca kapusty to w życiu Jolluchy to wspomnienia z jej własnego kolorowego dzieciństwa.
Położony po zachodniej stronie piaszczystej drogi, która dzieliła gospodarstwo na dwie części  warzywnik był wynikiem wytężonej pracy obojga rodziców, ale przede wszystkim jej mamy Anny. Sad był usytuowany po tej samej stronie drogi prowadzącej do drewnianego mostu. Sad więc rozciągał się na samym obrzeżu górki, która kończyła swój naturalny zasięg  prawdopodobnie wraz z  kiedyś szerokim korytem wyschniętej rzeki. Pozostałością tej rzeki była teraźniejsza jej wersja w postaci strugi.  Tak więc naturalną konkluzją była wersja, w której dzisiejsza droga położona w naturalnym wąwozie o piaszczystym dnie, była strumieniem dopływowym dzisiejszej strugi. A struga opierała swoje brzegi o naturalne zakończenie dzisiejszego sadu i była potężną rzeką o stromych zboczach. Być może też rzeka i jezioro a także cały układ geodezyjny terenu był wynikiem rzeźby lodowców przeciskających się w epoce ich topnienia. Warzywnik odziedziczony po poprzednich użytkownikach gospodarstwa był więc w reprezentowanej hipotezie pogłębiającym się dnem rzeki ku środkowi jej nurtu.
W warzywniku rosły różnego rodzaju uwielbiane przez Joleczkę cuda natury pieczołowicie doglądane i pielęgnowane z prawdziwą miłością i zapobiegliwością charakterystyczną dla jej mamy. Jollucha doszła do wniosku, że jej "zielony kciuk" po angielsku a "ręka do kwiatów" po polsku jest wynikiem odczucia i podpatrzenia maminego zamiłowania do roślin i przeszczepienia go na własny grunt.  Hodowane roślinki miały wszystko; dostęp do światła, bo mama często pieliła i usuwała wszelkie formy flory, która mogła zagłuszyć lub zagrozić przyszłości wyflancowanym  lub wysianym wczesną wiosną określonym roślinkom. Warzywnik miał corocznie użyźnianą naturalnym obornikiem glebę. W czasie upałów lub braku regularnych opadów mama podlewała konewką swój obszerny i przestrzenny ogród nosząc wodę z pobliskiej studni po drugiej stronie drogi. Cała powierzchnia ogrodu położona w naturalnej niecce powstałej zapewne w czasie wyrównywania spadzistego terenu pod planowane przeznaczenie, podzielona była na równiutkie grządki i klombiki o geometrycznym wzorze ujętym w ścieżki oczyszczone  z pojawiającego się z niesamowitym uporem i zegarmistrzowską regularnością zielska.  Zbocza tej niecki swobodnie porastały dzikie jeżyny, maliny i inne zaopatrzone w kolce krzaki. Na wykończeniu małej kotlinki u samego obramowania ogrodou zamontowane było prowizoryczne, kulawe i powykoślawiane ogrodzenie poprzetykane pędami  malin i jeżyn oraz innych pnączy jak powoje z różowawo białymi kwiatkami. Jollucha nawet teraz po latach nie wie czy to jeżeny i inne powoje trzymały to ogrodzenie w pionie czy prowizoryczny i mający swoją historię płot był wsparciem czy wieszakiem dla roślin? Wśród kolczastych krzaków rosły między innymi gęste kępy różnorakiej  trawy i mleczy. Gdy mała Jolcia zmrużyła oczy ogród był owinięty w płachtę podobną do materiału z intensywnie zielonym tłem i rozsianymi niemal równomiernie żółtymi plamkami kwitnących mleczy. Z kwiatów tych ostatnich mama robiła wianki na głowy swoich córeczek tak jak później Jollucha dla swoich, ale już w dalekim kraju za wielką wodą.
Zaraz więc pod naturalnym wzniesieniem, na którym usytuowany był sad rozpościerała się warstwa malowniczego płotu. Później pasek naturalnie zbyt pochyłej powierzchni dla regularnej uprawy ogrodniczej proponującej zółto - zielony deseń okalający ogród. Pod nim kwadratowa powierzchnia niecki z zaokrąglonymi rogami regularnie pocięta ścieżkami z uporządkowanymi kolorami różnorodnych warzyw. Całość emanowała ciepłem i absolutną doskonałością współpracy natury i człowieka w twórczym zaangażowaniu dającym niepowtarzalne rezultaty przeżyć estetycznych i  korzyści praktycznych.

Lato było bardzo gorące i suche. Mama Anna musiała codziennie nosić wodę i podlewać swoje roślinki cynową konewką. Jolka i jej dwie siostry wiernie towarzyszyły pracującej. Jednak Jollucha nie zarejestrowała w swojej pamięci interelacji ze swoją mamą dzielonej pomiędzy nią a siostrami tego dnia. Ma tylko niejasne wrażenie, że one też tam były, ale niejako w tle. Pamięta tylko, że owego dnia zapytała swojej mamy czy kapusta to dziewczynka czy chłopiec i wtedy mama jej powiedziała, że wszystkie warzywa, o których można powiedzieć "ta" to dziewczynka, a te warzywa, które określamy wyrazem "ten " to chłopczyk tak więc ta kapusta to dziewczynka a ten kalafior to chłopiec. Jolka pomagała mamie wchodząc jej pod nogi i usiłując trzymać za wydłużone ucho przechylanej konewki i kontynuując utrwalanie nowych wiadomości:
- Ta dynia to dziewczynka a ten ogórek to chłopiec...- relacjonowała ciąg analizy wszystkich warzyw jakie widziała w ogródku.
Oj, gdyby mała Jolcia mogła wówczas spojrzeć na uśmiech rozjaśniający twarz jej mamy na dumę i zadowolenie jakie biło z całej jej postaci. Jolka z pewnością odczuła to poprzez wibracje powietrza, poprzez klimat wokół duetu jaki tworzyła ze swoją mamą zawłaszczoną tylko dla siebie w tym momencie.  Lekko pochylony wizerunek szczupłej kobiety ubranej akurat w jedną z ulubionych sukienek Joleczki, trzymającej konewkę, za której ucho obiema rączkami trzyma jej jasnowłosa pociecha w celu brania udziału w dziejącej się akcji, tworzyłby obrazek wypełniony spokojem i przyjemnością trwania chwili. Całość kompozycji przepełniona była wzajemną akceptacją. przychylnością  i wzajemnym zrozumieniem potrzeb dwóch postaci. Nad głowami bohaterek obrazka  śmigały tnąc powietrze pod zdecydowanymi  kątami - jaskółki, mieszkanki tych samych budynków gospodarczych, które należały do rodziców Jolki.
Mama nieraz wołała dzieci, żeby popatrzyły jak mama Jaskółka karmi swoje dzieci. Jolka widziała różowe wnętrza szeroko otwarte żółto- pomarańczowych dzióbków piskląt. Było coś magicznego w tak prostym obrazku. Nawet współczesne dokumentalne filmy przyrodnicze nie potrafią oddać wrażenia, jakie wprowadza podglądanie przyrody na żywo.
Po przeprowadzce do miasta, wróbelki robiły gniazda przede wszystkim z kłączy perzu pod okapem nowego domu. Dla tych jednak okoliczne zwyczaje nie były tak wyrozumiałe i łaskawe. Wróble musiały znaleźć sobie inne miejsca lęgowe. Nikt z sąsiadów nie pozwalał wróblom na swawolę dzielenia przestrzeni zamieszkałej przez ludzi. Być może to jest jeden z powodów dla których populacja wróbli gwałtownie i nagle zmniejszyła się w miastach polskich - myślała Jollucha.
Pod koniec wyliczanki wszystkich możliwych warzyw w warzywniku mama Jolki dodała;
- W sadzie są też dzieci. Na nie można powiedzieć "to", na przykład to jabłko.
Później mama się bardzo zdenerwowała na zające, które wyjadły znów kilka główek dorodnej sałaty i kapusty. Jolka nachyliła się i powąchała kapustę. Pachniała bardzo zachęcająco. Jolka pomyślała, że bardzo chciałaby być zającem.
Następnego dnia, nie zaraz po śniadaniu, ale jak już zgłodniała troszkę, Jolka nagle przypomniała sobie zapach kapusty wąchanej wczoraj. Otworzyła prowizoryczną furtkę zbudowaną na zasadzie kwadratu zbitego z desek i z dwiema deskami skrzyżowanymi po przekątnych, uzupełnionego siatką. Musiała się wspiąć na paluszki i bardzo mocno się wyciągnąć, żeby przełożyć druciane kółko przez drewniany słupek, ale po kilku próbach dała radę. Weszła do ogrodu i postanowiła być zającem.
Kapusta nie tylko pachniała znakomicie, w surowej wersji jedzonej prosto "z pnia" jak to później określiła jej mama, była na prawdę smakowita. I właśnie tak zastała ją mama z pełną konewką w ręku:
- Myślałam, że to złodzieje, bo furtka była otwarta - komentowała z uśmiechem  mama ujmując się wolną ręką pod bok - a to tylko zajączek!?
Jolki sumienie można było bardzo łatwo rozszyfrować. Jak zrobiła coś z czego sama się cieszyła, a podejrzewała, że czynność ta może się średnio podobać przełożonym, bo była przekroczeniem oficjalnie wyrażonego nakazu lub zakazu a nieraz tylko domyślnej jego wersji, zaczynała skakać jak nakręcony bączek, czy mała z dużą częstotliwością odbijana piłeczka. I w tej chwili właśnie zademonstrowała ów swoisty taniec, śmiejąc się przy tym radośnie, przekornie i rubasznie. Skakała tak bardzo, że mama znów musiała się zacząć śmiać, bo według niej kręcone kędziory Joleczki na reszcie miały szansę się trochę wyprostować.
Historia z kapustą jedzoną z pnia w warzywniku przez małą Jolkę należy już też do panteonu legend rodzinnych wśród wielu innych wchodzących na rozlicznik czynów Joleczki w jej wczesnym dzieciństwie.

Minęło gorące lato. Jesienią mama ścinała kapustę i w dziecięcym wiklinowym wózku pozbawionym jednego kółka woziła tę kapustę do wozowni zaopatrzonej w ogromne drewniane wrota. Tam w rogu układała tę późną odmianę kapusty w rodzaj piramidy opartej o dwie ściany pomieszczenia. Kupa kapusty sięgała prawie do samego sufitu. Towarzyszyły jej wszystkie trzy córeczki. Dwie trzymały się rączki wózka a jedna trzymała się obrzeża budy. Wózek był zaopatrzony w obszerną budę wyplecioną też z wikliny.
W rodzinnym albumie istnieją zdjęcia, na których maleńka Jolka śpi w wózeczku, a Grażynka trzyma się budy wózka i nieśmiało się uśmiecha. Zdjęcie pokazuje w tle budynki i kilka drzew.
Magazynowana kapusta miała za zadanie przeleżeć jak najdłużej, bo wtedy można ją było sprzedać po najbardziej opłacalnych cenach. Niektóre z wierzchnich liści zielonych główek nadpsuwały się i trzeba je było regularnie usuwać.

Wrota wozowni były otwarte na oścież. Wewnątrz pomieszczenia na jednej z ryczek siedziała przykulona, zrośnięta w jedną całość z wykonywaną pracą szczupła kobieta. To była mama Joleczki i jej dwóch sióstr. Mama powiesiła pancerną latarkę na naftę u sufitu. Strumień nikłego stożkowatego światła oświetlał tylko część ogromnego stosu kapuścianych głów. Mama przebierała kapustę. Każdą główkę brała w dłonie, obcinała nadpsute liście i odkładała z drugiej strony. Co jakiś czas podnosiła się aby podrzucić obraną kapustę na drugą formującą się kupę. Wewnątrz wozowni panował zaduch zapamiętany przez Jolkę z regularnych odwiedzin w kopcu. Zapach pleśni, wilgoci i piżma, który na zawsze pozostał ciekawym komponentem złożonych i raczej męskich zapachów. Jollucha jeżeli już używała perfumów to wybierała ich wersje dla mężczyzn. 

Dziewczynki powinny dawno już spać, ale mama chciała już skończyć zaczęty znój. Wiedziała, że jak pomyje dziewczynki i ułoży je do snu to będzie jej bardzo ciężko zebrać siły by przyjść ponownie i dokończyć zaczętą powinność. Musiała przygotować kapustę na rynek, a nieprzebranych główek było jeszcze sporo.
Dla jej dzieci to była niecodzienna okazja. Jolka wiedziała, że jej siostry jakoś się sobą zajmują ale jej towarzyszką zabawy była Diana.
Było już ciemno i całe aksamitno  - czarne, wieksze niż za dnia niebo pokryte było niezliczoną ilością migotliwych światełek . Na początku Jolusia stała z zadartą głową ale powoli zaczęła monitorować niezwykłość całości otoczenia.
Światło gwiazd oświetlało stodołę i resztę budynków gospodarczych. Wszystkie zabudowania były szare i płaskie tylko na samym szczycie dachów rysowała się bardzo subtelnie jaśniejsza linia poświaty. Cała przestrzeń powiększona była jeszcze o tę samą wersję gwiazd odbitych w jeziorze. Podwórze było przestronne zazwyczaj a teraz wydawało się jeszcze powiększone i wypaproszone z wszystkich szczegółów i różnic. Cała przestrzeń się zlewała tak, że nieokreślony był moment scalenia nieba z ziemią. Jolka nigdy nie widziała dzwonu. A Jollucha nigdy nie była wewnątrz żadnego dzwonu. Jednak uczucie jakie ogarnęło małą dziewczynkę dotyczące znanej jej przestrzeni zamkniętej nagle i odkształconej w ogromny, pusty wewnątrz dzwon, którego podstawa leży na ziemi, określając tym zasięg wysokości gwiazd i terenu nie tyle widzianego co odczutego przez to dziecko. Jolka biegała za Dianą a raczej za podniesionym jej ogonem. Pomiędzy suką a małą dziewczynką wytworzyło się swoiste nieartykułowane porozumienie. Obie się doskonale bawiły. Jolka wywiązywała się z części przeznaczonej dla niej podążając za podniesionym ogonem psa. To była zabawa w zaufanie. Przestrzeń podwórka powiększały jeszcze bardziej jakby studzienne dźwięki. Było cicho. Było tak bardzo cicho, że Jolka słyszała własny przyspieszony oddech i tupot małych stóp, oraz miękkie dźwięki dreptania Diany. Joleczka czuła niezwykłość sytuacji. Parametry jej znajomego otoczenia zmieniły się bardzo a jednocześnie mała zdawała sobie sprawę, że jest wciąż w tym samym miejscu, które powinno a nie było jej znajome i oczywiste. Diana wyczuwała lekką niepewność Jolki a Jolka wiedziała, że podążając za ogonem psa nie potknie się i nie przewróci. Diana co jakiś czas przystawała i oglądała się za siebie i sprawdzając dystans pomiędzy małą, szczęśliwą dziewczynką a nią. Co roczne obfite mioty tej psiej mamy oferowały zrozumienie na czym polega opiekuńczość i prawdopodobnie traktowała Jolkę jak wyrośnięte szczenię w ludzkiej skórze. Jolka była tak bardzo przepełniona radością z powodu doświadczania czegoś, czego w żaden sposób nie mogła wcześniej przewidzieć, że od czasu do czasu zbyt głośne w zalegającej ciszy jej własne salwy śmiechu, na siłę powstrzymywane spowalniały radosną pogoń za przewodnikiem. Powietrze było chłodne, rześkie i przyjemnie suche. Ujednolicona przestrzeń powodowała odrealnienie sytuacji co jeszcze bardziej zmagało odczucie niesamowitości i tajemniczości w małej bohaterce. Punktem odniesienia, dla potwierdzenia, że Jolka wciąż jest w tym samym miejscu były drzwi wozowni szeroko otwarte i pochylona przy przebieraniu kapusty mama a także Diana i gdzieś z tyłu bawiące się ze sobą jej siostry. Dziewczynki trzymały się za ręce i niepewnymi głosikami śpiewały piosenkę o kółku graniastym w jakie często bawiła się z trójką swoich dzieci ich mama. Później Jollucha uczyła swoje dzieci piosenek i zabaw, które pamiętała z dzieciństwa. Jej założeniem było udostępnienie bogactwa obu kultur dla swoich pociech. W tej sytuacji musiała znaleźć sposoby wyposażenia dzieci w dwujęzyczność. Mama Jolluchy jej bardzo w tym pomagała przysyłając jej polskie bajki i filmy. Za co do dziś Jollucha i jej dzieci są bardzo jej wdzięczne.

Na rynek trzeba było wyjechać bardzo wcześnie rano, żeby sprzedać towar. Poprzedniego dnia mama załadowała uprzednio wcofany przez konia wóz w pomieszczeniu gdzie leżała kapusta.
Było bardzo wcześnie. Za oknem jeszcze szarawo i było widać blaknące gwiazdy na niebie. Podwórze powoli wyłamywało się z ujednolicenia. Przedmioty oddzielały się od siebie odzyskując własną tożsamość, swoje kształty i granice a przestrzeń perspektywę opartą o konkrety. Mama już od jakiegoś czasu krzątała się po gospodarstwie. Nakarmiła już głodny inwentarz i zabezpieczyła jego potrzeby żywieniowe na cały dzień.  Po dźwiękach można było poznać, że wyprowadza konia ze stajni. Za chwilę otworzyła drzwi wozowni z charakterystycznym dla nich skrzypieniem dużych wrót. Jolka znów przysnęła.
Załadowany wóz podjechał koło progu i zdecydowany głos mamy zarządził: Prrrrrryyyyy mały prryyy...
Teraz koń musiał poczekać na resztę ładunku na wozie, to znaczy na trzy małe dziewczynki. Mama poszła je pobudzić dużo wcześniej niż zazwyczaj.
Na rynek mama wiozła pół wozu kapusty a na niej leżały systematycznie przynoszone z kopca worki ziemniaków.Było też jedzenie przygotowane w koszyku zapewne z niezawodnymi jajami na twardo i piciem w butelkach opatulonych, tak aby jak najdłużej zachowały ciepło. Był owies dla konia w puszorku i specjalna derka do nakrycia konia. Jollucha nie pamięta już w tej chwili czy były tam też wytłaczanki z jajami.
Jaja zazwyczaj odbierali ludzie, którzy je skupowali. Przyjeżdżali czterokonnym zaprzęgiem. Kiedyś tata zauważył, że bułany koń, rasy pociągowej, ze znacznie bardziej krępą budową ciała i większą ilością włosów niż konie spokrewnione z rasą arabską, stojący po prawej stronie dyszla w przedniej parze ma nisko pochyloną głowę i wygląda bardzo nieszczęśliwy. Zapytał powozowego czy koń jest zdrowy. Powozowy potwierdził, że on raczej chodzi w zaprzęgu i przeszkadza niż ciągnie i że trochę kuleje, chociaż nie wiadomo czemu, poza tym to był na prawdę dobry, miękki i ludzki koń. Przymiotnik ludzki zapewne odnosił się do cech zwierzęcia wykazującego wolę przywiązania się do ludzi. Konie są różne. Niektóre kąsają, kopią, wierzgają i nie chcą dostosować się do jarzma pracy i niewoli za oferowane bezpieczeństwo i regularne posiłki.
Tata wymienił swoją kasztankę o imieniu Baśka, która była właśnie takim przypadkiem końskiej narowistości na kulawego konia. Tata pozbył się kłopotu i zapewne przy zamianie chorego konia na zdrowego miała miejsce wymiana gotówki na korzyść taty.
Tata wyleczył konia. Pod zaschniętym strupem z boleśnie odstawianej nodze koń miał wbitą potężną drzazgę a raczej szpilę i dużą ilość zebranej ropy. Tata mówił, że zwierzak musiał bardzo cierpieć ale teraz będzie jak nowy i widać, że charakter ma łagodny i radośnie rży jak się wchodzi do stajni.  Bułanego rodzice nazwali Bułanym. Według relacji mamy gołym okiem było widać, że koń jest wdzięczny za uratowane mu życie, widać, że ten koń lubi pracować i nie jest taki ciężki jak Baśka. Rzeczywiście dla Bułanego praca była okazją do rozerwania monotonii stania przy żłobie.
Nad żłobem konie miały zamontowaną drabinkę z sianem umocowaną na dwóch drągach po obu stronach żłoba.
Jolka tak polubiła Bułanego, że tata pewnego razu znalazł ją wyręczającą Bułanego w wyciąganiu siana. Jolka stała niewiele poniżej  kolan w osie w żłobie i z poświęceniem wyciągała suche wiązki pachnącej trawy. Od czasu do czasu głaskała wielki łeb konia z wielkimi brązowymi oczami obramowanymi gęstymi, prostymi rosnącymi pod skosem rzęsami. Łeb Bułanego był z pewnością większą częścią jej całego ciała, co w ogóle nie miało dla niej znaczenia. Z jakiegoś powodu Jolka wiedziała, że poprzednia kasztanka nie życzyła sobie jej towarzystwa, a Bułany i owszem z ukontentowaniem machał ogonem i Jolka widziała radość i przyzwolenie w jego całej postawie. Ona sama odczuwała wielką satysfakcję z tego, że koń woli jeść z jej małej rączki i czeka aż ona poda mu siano chociaż sam mógł sobie je z łatwością sięgnąć.
Później, gdy rodzina już się osiedliła w mieście i rodzice zabierali dzieci na wizyty rodziny zamieszkałej na wsi, Jolka  zawsze bardziej szukała towarzystwa koni, krówek i świnek, kotków i piesków niż ludzi, wśród których z jej punktu widzenia mało się działo. Jej siostry zawsze kręciły się w pobliżu mamy a ona jako już trochę większy poszukiwacz urozmaicenia wolała swoje własne drogi i swój własny świat porozumienia poza barierami z góry ustalonych szablonów.
Teraz Bułany stał przed progiem i oczekiwał reszty współtowarzyszy drogi, do której był już przygotowany. Tej nocy był jeden z pierwszych przymrozków i pomalowane na czerwono okna w kurniku, zaszły szronem. Na czerwonym tle wzory wymalowane za pomocą pędzla dziadka mroza były na prawdę niecodziennym zjawiskiem. Okna w kurniku były pomalowane na czerwono, żeby zapobiegać agresji kogutów. Rodzice hodowali tylko jednego koguta na sto kur, a one i tak umiały się odnaleźć i walczyć między sobą. Czerwone szyby i różowy kolor światła pomagał w kontrolowaniu nadmiernej ilości wydzielanego testosteronu.
Mama tak grubo obabuliła swoje skarby, że nie mogły same się ruszyć. Więc musiała je po kolei powynosić na wóz. Teraz z zarumienionymi policzkami i świecącymi oczkami siedziały jak ruskie matrioszki  na miękkim i wygodnym tapczanie zrobionym ze słomy oczekując na rozwój wypadków ciekawie zapowiadającego się dnia.
W końcu mama zachęcająco cmoknęła i ruszyli. Droga była piękna. Szadź pokryła nawet najdrobniejsze gałązki przydrożnych drzew a ciężki wóz wytrwale i równomiernie posuwał się do przód pod namiotem nierównomiernie rozproszonej bieli  oraz coraz jaśniejszego nieba.
Z samego targu Jollucha pamięta niewiele. Mama musiała jednak być bardzo zajęta bo wracały pustym wozem. Znów powoli zapadał zmrok. Przemęczona mama kimała wciąż siedząc na drewnianej ławeczce bez oparcia  i  luźno trzymając lejce a Bułany szedł sam, bo Bułany znał drogę. Nagle przebudzona mama od razu zorientowała się co się stało. Na rynek Bułany woził typowo kobiecą rodzinę także latem. Za czasów zaborów, na terenach zachodnich wzdłuż dróg sadzono drzewa owocowe. Byli nawet opłacani przez gminę stróże, którzy mieli za zadanie pilnowania przed rabusiami zarówno w ludzkiej jak i w ptasiej a konkretnie szpaczej postaci. Najpopularniejsze były aleje czereśniowe i wiśniowe, ale zdarzały się grusze i jabłonie posadzone w regularnych odstępach na obrzeżach dróg. Zabory przeminęły pozostawiając ślad w zapiskach  historii  i mentalności  ludzkiej a drzewa pozostały gdzieniegdzie jeszcze do dzisiejszego dnia. W tej chwili są to fragmentaryczne i nieliczne pojedyncze za to potężne przypadki, wciąż owocujące, z bardzo połamanymi gałęziami. Zdarzają się takie drogi gdzie rzadko bo rzadko ale przetrwały przydrożne, stare egzemplarze. Podczas letnich podróży powrotnych mama zawsze zatrzymywała konia pod zwisającymi nad wozem obwieszonymi wiśniami gałęziami. Wystarczyło wejść na drewnianą ławeczkę, w którą był zaopatrzony wóz i najeść się do syta brzemiennych słodkowo - kwaśnym sokiem owoców... Ach!
Swoją drogą jakie to musiało być wrażenie podróż konna alejami kwitnących wiosną drzew - wplotła w swoje przemyślenia małą dygresję Jollucha i z powrotem zagłębiła się w refleksjach.
Kilka stojących nad drogą wiśni było zapewne pozostałością ówczesnego trendu gospodarczego wykorzystującego  każdą możliwość dochodu. Do dziś ziemie zachodnie w Polsce mają bardziej rozwiniętą sieć dróg i kolei.
Bułany zapamiętał to miejsce, gdzie mama latem stawała z dziećmi pojeść soczystych wiśni. Nie mógł przecież wiedzieć, że wiśnie nie rosną na drzewach kiedy te pozbyły się nawet liści.
Mama rozejrzała się i po zorientowaniu się w sytuacji zachęcająco i nieco zaspanym głosem od drzemki na siedząco wydała komendę: Wioooooooo, mały wiooooooooooo....
Bułany ruszył. Za drugim razem mama obudziła się dopiero gdy Bułany stanął w podwórzu ich gospodarstwa.
Dziewczynki rozkosznie spały na miekkiej słomie.

Po przeprowadzce do miasta rodzice nadal uprawiali warzywnik. Nieco mniejszy, ale prawie tysiąc metrów kwadratowych to już sporo pracy. Rodzice sadzili cztery rodzaje kapusty: Jasnozieloną wczesną. Ciemnozieloną wpadającą czasami w odcień lekkiego przebarwienia niebieskości - późną odmianę o twardych i zbitych jak kamień ciężkich i największych głowach. Hodowali też czerwoną kapustę - jedyne warzywo w ogrodzie o liściach o tak niesamowitej barwie. Co prawda można dopatrzeć się czerwieni w botwince, ale nie w tak zdecydowanie intensywnej i jednolicie nasyconej barwie. Liście tej kapusty były bordowe wpadające we purpurę ocierającą się o fiolet w połączeniu z walorami bardzo ciekawych, mocnych róży. Ostatnią z gatunków była kapusta włoska. Miała ona ciekawą fakturę liści o parciatej, chropowatej, dekoracyjnie wyglądającej powierzchni. Jej główki były lekkie i pierzaście, luźno złożone. W ogródku rodziców były także kapusto-podobne roślinki. Biały kalafior, bo zielone jego odmiany weszły dopiero niedawno w życie, chociaż Jollucha miała okazję zaznajomienia się z tą odmianą dwie dekady wcześniej w Stanach. Rósł też jarmuż o lekko ostrym smaku -mama nazywała go spiżarnią witamin. Na początku, a może to było jeszcze przed przeprowadzką, w każdym razie była też brukiew, z liśćmi bardzo podobnymi do kalarepy.  Raz, chyba tylko raz posadziła mama szlachetną brukselkę, ale nie znalazła powszechnej akceptacji wśród członków jej rodziny więc to był tylko raz. Sadzili też kalarepę, warzywo bardzo rzadko pojawiające się półkach w sklepach Stanów gdzie mieszkała Jollucha. Jeżeli już Jollucha znalazła kalarepę to kasjerzy nie znali nazwy tej rośliny.
Już z miasta Jollucha pamięta obrządek kiszenia kapusty, który odbywał się w kuchni, tam gdzie teraz jest kuchnia Jolluchy. Ona sama pamięta jak udeptywanie kapusty przesypywanej warstwami soli i jej własne stopy ze skórą pomarszczoną jak u zeschiętej śliwki.
Kiedyś ludzie spożywali znacznie więcej soli - dedukowała Jollucha. Sól należała do drogich rarytasów i była jedynym znanym środkiem konserwacyjnym. Nie było puszek ani słoików, ale były inne sposoby. Po uboju ludzie nacierali grubą warstwą soli kawałki mięsa po czym wpuszczali je do studni, bo tam zawsze panował chłód, nie było much i innych zagrożeń istniejących na powierzchni ziemi. Beczki z zasolonymi ogórkami zatapiano w stawach. Kiedyś stawów było znacznie więcej. Przy użyciu soli i octu robiono różne sałatki warzywne w dużych kamionkach.


Rodzice przechowywali beczki kapusty w piwnicy, a po ukiszeniu sprzedawali na rynku, dorabiając w ten sposób do swoich pensji. Każdy urlop przynajmniej na początku był poświęcony wyjazdom na wykopki, bo za to w zapłacie dostawali zabezpieczenie w ziemniakach. Powoli remontowali drugie piętro, na które potem przeniosła się rodzina, a dół został wynajęty studentom.  W czasie kiedy już mogli się zrelaksować, bo tata osiągnął zamierzony cel życia, to wziął zachorował i umarł.
Celem życia taty były właściwie trzy cele; Po pierwsze chciał mieć dom. Po drugie chciał mieć garnitur. Po trzecie chciał mieć buty. Zaczął od obuwia. W wieku szkolnym mógł iść do szkoły tylko wtedy jak jego brat zostawał w domu, ze wględu na buty. Dorobił się  pół szafy różnego rodzaju butów. W szafie wisiało 17 garniturów. Wybudował dom, posadził wiele drzew i spłodził "dziurawe wojsko" - jak nazywał swoje córki.
Dorobił się też Audi, po wymianie kolejnych samochodów na coraz lepszą markę i wziął i umarł.
Tata bardzo lubił kapustę a najbardziej kilkudniowy, przegryziony bigos.
Mama przyrządza bardzo dobre posiłki z kapusty w najróżniejszych odmianach i bardzo smaczny bigos.




.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz