sobota, 12 marca 2011

Prawa czy lewa?

Jollucha poczuła lekkie ukłucie zawiedzionej nadziei. Przy jej ulubionym stoliku siedziały dwie starsze panie. Bardzo drobnomieszczański i pospolicie ładny wystrój kafejki zawsze przywoływał w niej uczucie znanego komfortu i domowego nastroju mieszkania jej mamy. Nigdy nie było tu tłoczno a poza tym ceny wyraźnie zapraszały nie nadmiernym uszczerbkiem budżetu. Wiedziała, że płynność finansowa jak dotychczas nie była jej silną stroną, ale nadzieja, że sytuacja ta ulegnie poprawie wprawiała ją w dobry nastrój. Tyle było przejawów różnolitego bogactwa dookoła niej, tyle bogactwa i dobra reprezentowała jej natura, że nie za bardzo przejmowała się, gdy chwilowo jej portfel pustoszał. Wiedziała, że niezależnie od napływu gotówki tak czy inaczej przetrwa kolejną i kolejną chwilę w niczym niezmąconym przekonaniu, że otoczenie bogactwa i piękna podlegającego stałemu prawu transformacji jest tak długo jak długo istnieje jej świadomość konsumpcji otoczenia czy środowiska.
Ciastko jakie poleciła jej sprzedawczyni stoiska ze słodyczami i pełniąca funkcję kelnerki nie należało do rarytasów. Przez chwilę żałowała, że rano zrezygnowała ze śniadania po to, żeby teraz można się było rozkoszować szczyptą sztuki piekarniczej. I co? I śmo ... o!
Ostatnio rzadko wychodziła. Tylko z konieczności uregulowania rachunków i tym podobnych kwestii niezbędnych do przetrwania. Cały czas poświęcała "wystawie". Tak nazywała w myśli powstający cykl płasko - przestrzennych kompozycji na szkle z materiałów przetworzonych. Jak zaszyła się w świat twórczości to bardzo ale to bardzo ciężko jej było się z niego wydostać. Jak już wyszła w sprawach nie cierpiących zwłoki i odkładania na później, to znów ciężko jej było wrócić do swojej pustelni. Myślała o rytmie swojego życia i mechanicznie w ramach zabawy przestawiała talerzyk z ciastkiem i widelczyk raz w tę to znów w odwrotną stronę tak by mogła jeść ciastko raz prawą raz lewą ręką. Od jakiegoś czasu możliwość takiej samej sprawności obu rąk bardzo ją cieszyła. Nie zawsze tak było.
W dzieciństwie nawet siedząc plecami do mamy wiedziała, ze ona wie, którą ręką mała Jolka trzyma łyżkę czy ołówek kopiowy w czasie rysowania.
Jakie to wielkie słowo; matka. Ile w nim troski i uwagi i dobra. Mama nie wiedziała, że Jolcia jedząc prawą ręką nie czuje już smaku potrawy. Tak bardzo musiała się koncentrować na tym co robi i którą ręką, że już nie ważne było co jje i ile. Za zjedzenie do czysta zawsze była chwalona. Zresztą nie tylko ona. Jej obie siostry także. Tylko, że one z jakiegoś powodu zawsze jadły i robiły wszystko tą ręką, która podobała się rodzicom i przez to nie zasługiwały na stałą krytyczną  uwagę i wydłużoną czujność kontroli.
Zresztą, w ogóle, obie siostry Jolki nie sprawiały kłopotu tyle co średnia pociecha.
Stała nadruchliwość Jolki powodowała, że wszyscy byli uruchomieni w zabezpieczaniu bezpieczeństwa tej ostatniej.
Gdy mama prała i przenosiła ciężkie kotły z gotującą się pościelą prosiła obie siostry Jolki by te jej pilnowały. One łapały się za ręce i okrążały Jolkę. W mniemaniu zabezpieczonej przed samą sobą jej wolność była ograniczana. Ona chciała się uwolnić. Kucała. Kucały i one wciąż trzymając się za ręce i udaremniając małej bohaterce co jej na myśl życie przyniesie. Ona wstawała szarpana niecierpliwością i brakiem swobody, to i one; strażniczki jej dobra wstawały także. Oj! Ależ to była walka. I wszystko z polecenia i za przyzwoleniem  rodzica w celu zabezpieczenia dobra tej, której nie było dane zrozumienie poleceń starszych. One były dobre i prawie zawsze posłuszne, ona była zagrożeniem dla samej siebie i otoczenia. Jej lewa ręka a nawet noga też były elementem stałej i wytężonej pracy rodziców nad jej charakterem.
Słyszała jak ojciec mówił do matki: "... Popatrz Aniu, ona zawsze używa nie tej nogi. Ta jest kroczna a ta zakroczna, zobacz jak ona chodzi..." 
Zabawa w naśladowanie chodu ojca w gumiakach spaliła na panewce. Ona myślała, że doskonale oddaje wydłużone kroki ojca. Okazało się, że coś jest nie tak w jej doskonałym naśladowaniu.
Chwile samotności należały do nie lada uczt. Nikt jej nie obserwował i mogła zachwycać się pięknem otoczenia. Dopiero w późniejszym wieku dowiedziała się jakie bogactwo zostało jej udostępnione. Podziw i zachwyt, który był jej głównym sensem istnienia od najwcześniejszego wieku - ona się taka urodziła - nie był cechą każdego. Odkryła, że niektórzy uczą się takiego podejścia do życia. Jej ojciec odkrył piękno kwiatów bardzo późno w życiu. Zawsze się złościł na fakt siania czy sadzenia przez mamę kwiatów. A już w ogóle nie rozumiał kwiatów w wazonie. Mama za to potrafiła z dziećmi wypływać zieloną, drewnianą łódką na jezioro w krainy kwitnących nenufarów, by zerwać chociaż kilka z nich. Później wyjmowała kryształowy wazon i w malutkim pokoiku o ścianach z nierównym i odpadającym tynkiem, na stole z surowego drzewa stawiała piękne, białe nenufary w kryształowym wazonie. Podstawą poczucia estetyki Jolluchy stał się kontrast kryształowego wazonu do połowy napełnionego przeźroczystą wodą z pięknymi nenufarami, na surowym stole w otoczeniu podkreślającym urodę kwiatów.
Ale wracając do odczuwania piękna. To była wyraźnie zasługa jej matki - to ona otworzyła Jolce drzwi do odczuwania i czczenia piękna do konsumpcji piękna całą sobą. W taki sposób kiedy staje się częścią tego bogactwa jakim jest piękno, w taki sposób, gdzie zanika granica między odbiorcą i samym pięknem. W takich momentach zanikał czas i Jolka stała nieruchomo. Uruchomiała się za to swoistego rodzaju zapadnia w niej - zapadnia jedności wszystkiego we wszystkim - to znaczy poczucia niewyobrażalnego szczęścia, o którym nikt nie miał pojęcia poza nią samą.
Nikomu też nigdy o tym nie mówiła, była przekonana, że takie przeżywanie rzeczywistości jest udziałem każdego. Wiele dekad minęło zanim dotarło do niej, że każdy przeżywa świat inaczej i że jej kontakt z życiem jest od czasu do czasu szczególny i niepowtarzalny.
W znacznie późniejszym czasie zdarzało jej się usłyszeć, że należy do osobowości wybitnych i wyjątkowych, ale Ci co to mówili nie mieli pojęcia jaką cenę płaci się za takie określenia.
Ona sama wolała nie myśleć, ani nie zdawać sobie sprawy z ceny, którą ostatecznie płaci każdy z żyjących. Za życie płaci się życiem i żyje się dalej aż do końca i tyle.
Wtedy w przedziale jej pięknego dzieciństwa, tak jak i teraz zawsze i wszędzie przeprowadzała doświadczenia w celu dowiedzenia się czegoś o życiu. Każde dziecko przeżywa okres fascynacji spadającymi rzeczami. Wyrzuca wtedy zabawki i domaga się ich podnoszenia. Jolce ten okres wcale a wcale nie przeszedł. Wciąż nie mogła się nadziwić jak to się dzieje, że jabłko w sadzie leci z jabłoni na ziemię a nie dla przykładu wiruje gdzie chce. W tym jednym spostrzeżeniu było mnóstwo pytań. Nikt z dorosłych nie był w stanie zaspokoić jej ciekawości i ukoić jej bezdennej potrzeby dowiedzenia się prawdy a może praw rządzących życiem. Gnębiona mała, nawet we śnie pytaniami ponad stan dorosłych wymyślała różne doświadczenia. Napotkany kamień na podwórku wydał się odpowiednich rozmiarów, żeby go zobaczyć jak poleci bardzo wysoko. Z całych sił wyrzuciła go więc w powietrze. Poleciał i zaraz natychmiast zaczął wracać. Jolka patrzyła jak zaczarowana. Znacznie później obudziła się w łóżku, ocucona zapachem octu i ostrzem dużego, zimnego noża na okazałym guzie na czole.
Dla Jolusi jednak wypadek przy pracy wcale nie był odpowiedzią na jej pytania. Doświadczenie z kamieniem mogło dojść do skutku tylko dzięki temu, że od czasu do czasu na gospodarstwie trafiały się ważne dni. Otóż tego dnia był taki dzień. Było świniobicie. Cała kuchnia zajęta była mięsiwem i zapachami przetwarzanych potraw. Tata uruchomił wędzarnię z tyłu domu. Ciemny dym unosił się ponad dachem, zasłaniał konary drzew i słońce. Zapach wędzonego mięsa i ogromnego ruchu wypełniał poranek i południe. Później doszło do skutku doświadczenie z kamieniem. A jeszcze później mama zapowiedziała Jolce, że jeżeli nawet się już dobrze czuje to nigdzie nie pójdzie, bo ona musi ją mieć na oku. Ileż to razy nie miała jej na oku i ileż to pięknych chwil samotności i odkrywania życia miała Jolka zapewnionych tego nikt nie zliczy. Mama była przekonana, że większość życia Jolki podlega jej rozważnej obserwacji. Ale bardzo się myliła. Jolki wcale a wcale zapowiedź mamy nie speszyła. Wiedziała, że nudzenie się nie leży w jej ramach życiowego rozdawnictwa darów. Z wielkim bolesnym guzem na czole, z zainteresowaniem śledziła poczynania mamy.  Mama w ogromnej metalowej miednicy emaliowanej na biało z granatową prążką na obrzeżu mieszała mielone mięso o krwisto czerwonym kolorze. Mała przyciągnęła trójnóg i wdrapała się prosto pod pachę mamy. Mama sypała kolejne przyprawy. Właśnie oddarła rożek torebki z pieprzem. Torebka z pieprzem była biała i na białym tle był zielony rysunek roślinki z brązowymi kuleczkami. Jolkę wciąż frapował jeden i ten sam temat jak to jest ze spadaniem rzeczy. Pieprz leciał w dół. Jolka chciała podejrzeć jego spadanie. Zniżyła więc głowę i wykręcając ją boleśnie chciała podejrzeć spadanie pieprzu. No i stało się. Jeszcze dziś pamięta uczucie zagrożenia jakie spowodowało nagłe pieczenie oczu. W tym samym momencie usłyszała swój donośny krzyk. Wrzeszczała i darła się jakby ją ze skóry obdzierali. Mama lamentowała, oskarżając siebie o nadmiar zaufania i o to, że pod jej własną ręką jej dziecko straci zapewne wzrok na zawsze. Obecny w kuchni rzeźnik poradził użycie mleka do przemycia oczu. Tata przyleciał nie wiadomo skąd. Zrobił się ruch i całe zamieszanie przeszło z martwej świni na małą wrzeszczącą Jolkę. Siostry jak zwykle stały przytulone do siebie jakby je kto zamurował w bezruchu. Tata trzymał szarpiącą się Jolkę poziomo, w pozycji bocznej. Rzeźnik zamiast wian przedniej kiełbasy - kwartę mleka dzierżył w dłoni, a mama podtrzymując ręce Joli próbowała zalewać jej oczy mlekiem z małego szklanego naczyńka do specjalnej wody, którą pili dorośli...
Tak to Jolka była stałym przerywnikiem i stałym gwoździem programu prawie każdego dnia a do tego jeszcze używała lewej zamiast prawej, a prawej zamiast lewej strony ciała i nie tej półkuli mózgu co należy.
Ani pieprz, ani kamień nie wybił jej z głowy pytania o spadanie. Za niedługo zdarzyła się okazja, żeby poczuć spadanie całym ciałem. Jolka wdrapała się niepostrzeżenie na najwyższą belką przy wiązaniach dachu w stodole, budząc grozę mamy. Mama zakazała jej skakania w dół lamentując, że znów nie przyuważyła swojej średniej pociechy. Jolka z góry obserwowała jak jej rodzice i sąsiad, który właśnie przyszedł w ważnej sprawie do rodziców uwijają się w znoszeniu słomy w jedno miejsce z przeciwnego zasieku. Wszyscy na zmianę ostrzegali małą by jeszcze nie skakała. Potem spocony tata wydał komendę, że starczy już i że może teraz skoczyć. Ale to była frajda. Tylko w mniemaniu Jolki to była za krótka frajda i zaraz chciała powtórzyć doświadczenie, ale, ale, ale mama trzymała ją mocno za rękę opierając ją dla pewności na swoim brzuchu i komentując, że: "... Co za urwanie głowy z tym dzieckiem, nawet na chwilę nie można jej z oczu spuścić.."  Bez końca powstawały sytuacje, które miały na celu zaspokojenie ciekawości Jolki. Kiedyś ojciec zdejmował ją z dachu, bo chciała zobaczyć co jest w środku w kominie i jak to się dzieje, że z niego dym leci. Mama lamentowała, że w ostatniej chwili ją zauważyła, bo byłaby się żywcem spaliła. A w Jolce rosła  chęć poznania i niepewność siebie w związku z prawą/lewą i stałym wpadaniem w nieprzewidziane tarapaty. Czuła się przy tym ograniczana i zaciekle walczyła o każdemu przynależne prawo wyboru i  o prawo do wolności. Obie siostry uczyły się na jej błędach i obie ustalały swoją pozycję w rodzinie za przyzwoleniem rodziców na odpowiednim statusie. Jolka już miała pozostać czarną owcą. Dopiero w szkole średniej zaczęła odczuwać korzyści z oburęczności a teraz po pół wieku z drobnymi za sobą  od czasu do czasu bawiła się tą dziwną i nie tak często znów spotykaną cechą.
Nadal bardzo często nie wiedziała, gdzie jest która strona a po zanotowaniu co gdzie jest natychmiast zapominała, ale nie była to dla niej znów tak wielką niewygodą. Wiedziała, że jest osobą leworęczną piszącą prawą ręką i cecha ta nic poza stwierdzeniem faktu dla niej nie znaczyła. Miała może trochę bardziej skomplikowaną historię uczenia się własnej wartości, ale to co jest wadą jest zawsze też cechą w zależności od relatywności czy okoliczności.
chA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz