poniedziałek, 7 marca 2011

Ryczka.

Wczoraj jollucha idąc przedpokojem z bawialni do kuchni w jej wygodnym, urządzonym w stylu eklektycznego przepychu i rustykalnej ***surowości mieszkaniu, zdała sobie sprawę z ważnej rzeczy.  Na początku zdziwił ją fakt, że w jej codziennym otoczeniu zgromadziła aż sześć podnóżków zwanych też popularnie w regionalnej gwarze środowiska, w którym wyrastała, ryczkami czy też stołeczkami. Równie zastanawiający wydał jej się fakt, że nie ma ani jednego trójnożnego stołka czy kozaka. Można by przecież taki oryginalny mebel wykorzystać jako podstawkę do doniczki z jakąś pokojową roślinką, których miała sporo, pomimo, że mieszkanie było zacienione zarówno od dużej ilości teraz już wysokich drzew jak i z powodu północno - zachodniego położenia.
Obydwa rodzaje małych mebli robił ręcznie ojciec, bez specjalnych narzędzi i tylko przy świetle świeczki dla oszczędności. Nafta swoje kosztowała i służyła do ważniejszych celów; na przykład do oświetlenia biesiadników schadzek wiejskiej społeczności raczej niż realizacji jakiegoś widzi mi się. Ciasna, niska kuchnia z jednym małym oknem, na którym stały nawet zimą kwitnące, czerwone pelargonie i pozawijane w kółka dla długich kłączy asparagusy,  podczas długich, zimowych wieczorów była cała pogrążona w półmroku. Na ścianach rytmicznie poruszały się wielkie cienie ojcowskich rąk zajętych struganiem jakiejś części. Następnego dnia się zamiatało wióry, które zawsze mogły posłużyć jak każde resztki do świetnej zabawy. Ojciec chełpił się faktem robienia różnych użytecznych mebli do wiader i  beczek włącznie, bez używania gwoździ i łączonych za pomocą zaryglowania mniejszymi kawałkami drewna większych.  Po drugiej stronie świeczki siedziała mama zazwyczaj z jakąś robótką  na drutach lub szydełku, coś łatała albo wytrwale cerowała. Czasami tata zajmował się przekształcaniem kawałka drewna w rzecz, o określonej przydatności lub rysował projekty maszyn gospodarskich, o których później można było przeczytać artykuły w Kurierze codziennym lub wieczornym z malutkimi zdjęciami. Tak jak Jolka używał kopiowego ołówka i później tylko raz przecierał całość wilgotnym gałganem dla utrwalenia, ale nie zamazania efektu, (rysował w specjalnym zeszycie, który znikał nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak pojawiał się przed ojcem.)  Niekiedy z jedynego pokoiku dochodził miarowy stukot maszyny do szycia na napęd nożny. To mama pochylona przy skąpym świetle drugiej świeczki szyła jakieś potrzebne ubrania dla rodziny. Dzieci już umyte i najedzone leżały w nogach rodzinnego łoża. Ojciec pomagał sąsiadom. On sam miał już tyle drewnianych mebli ile w gospodarstwie prowadzonym przez dwoje dorosłych i jednego najemnika - wystarczyło. Nie robił tego za pieniądze. Później odbiorcy rękodzieła przynosili tę przedziwną, cenną, przeźroczystą substancję w butelce co zawsze ojcu poprawiała humor. Mama wtedy wyciągała wysuszone piętki własnoręcznie pieczonego na drzewie chleba w piecu zrobionym przez ojca. Stachu - wówczas wynajęty do pomocy domownik, schodził włazem z kuchni po drabinie do piwnicy po zakąski. Mogły to być białe pikle z ogórków wyhodowanych w warzywniku.  Do pikli w occie i w cukrze świeciły się oczy nie tylko dorosłych.
Na piętki odcinane zaraz po narysowaniu znaku krzyża na spodzie dużego, świeżo upieczonego chleba, też było zawsze duże zapotrzebowanie. Jolka przełykała ślinkę obserwując jak mama przed chwilą naostrzonym nożem na progu domu, opierając chleb na piersiach i brzuchu, powoli go obracając, odcina piętkę. Podczas kołowego ruchu bochenka po ciele mamy, widać była spód tego arcydzieła powstałego z  kilkugodzinnego wysiłku i pieczonego raz na kilka dni. Był to duży liść winogronowy i nadawał szczególnie cennego, uznanego cechu rzemieślniczego czy zaczarowanego talizmanu. Takie winogronowe, duże liście mama suszyła latem, płasko rozkładając między papierami szarego worka po paszy dla zwierząt. Mogły też być liście klonu, ale winogrono było pod ręką. Tuż przed upieczeniem liść taki o ile była to pora zimowa moczyła w oleju. Latem najlepsze były zielone. Te zielone nadawały innego zapachu i smaku całemu bochenkowi. Chleb był też różny. Posypany makiem należał do Jolki ulubionych. A jak smakował z serem zrobionym z twarogu posypanego zbieranym przez mamę i dziewczynki dzikim kminkiem. Ach, jeszcze dziś te smaki całkowicie niezależnej i prostej kuchni należą do niezapomnianych dla jolluchy. Sam zapach pieczonego chleba wywołuje nostalgię i wspomnienia wspaniałego, barwnego, bogatego dzieciństwa.
Po dziś dzień jollucha pamięta, że co innego było dostać pajdę chleba umoczonego w wodzie przyniesionej ze studni, z warstwą lodowatego słodyczy, w którą zamieniał się cukier od temperatury wody w podziemnego źródła, a co innego świeżo wypieczoną piętkę jeszcze ciepłą i chrupiącą i bardzo pachnącą. Oba posiłki miały kwalifikację desero - przekąsek. Ale piętka o ile była to była jedna a kromek dwie dla pozostałej dwójki dzieci. Oba przysmaki były jedzone w biegu, podczas licznych zabaw czy poważnych zajęć podwórkowych łączących się z aktywną obserwacją i poznawaniem bogactwa przejawów życia przyrody na zewnątrz, szczególnie latem. Jolka dostawała zarówno jedną jak i drugą zawsze jednakowo pożądaną przegryzkę tylko pod warunkiem wyciągnięcia prawej ręki, tak jak jej siostry robiły to bez dodatkowego upominania.  Diana - rodzinny i bardzo mądry pies, była głównym stróżem trójki dzieci przedstawionej pary dorosłych. Diana umiała odróżnić kury swoich właścicieli od sąsiedzkich, umiała przynieść klucze rzucone w wysoką trawę, umiała też na polecenie wyrwać pal z pastwiska i przygnać po kolei każdą krowę wymienioną z imienia. Budziła podziw sąsiadów i była otoczona zaborczą miłością dzieci - trzech sióstr urodzonych w półtora - rocznych odstępach. Joka była średnia.
Kiedyś suka zadusiła gąsiora i dwie gęsi, bo poszły w szkodę na sąsiedzkie pole. Mama nie mogła odżałować. Tyle pracy poszło na marne i takie ładne, bielusieńkie i już prawie pod nóż ptaki były. Diana miała co słuchać i nie tylko. Mama z laczkiem zrobionych z przenoszonych butów stała nad nią i wkładała jej w głowę dając jej raz za razem powąchać przyniesione gęsi, że nie tak się pilnuje dobytku. Diana umiała znaleźć każde ukryte pieczołowicie gniazdo kurze w granicznych między posiadłościami krzakach i w słomie w stodole i pysku przynosiła po kolei każde jajko. Więc mama tym bardziej nie miała najmniejszego pojęcia jak taki mądry pies może tak bezmyślnie poddać się instynktom dzikiej bestii. Tak na prawdę jednak miała litość dla psiny i okazała jej miłosierdzie. Na koniec lekcja poglądowo - informacyjna zmieniła się w chęć zrozumienia bardzo przydatnego zwierzęcia i stróża domu, który pewnie myślał, że lepszy martwy ptak niż w sąsiedzkiej szkodzie.
Dianę uczył przede wszystkim tata. A jego ręka miała swoją wagę. Ale Diana była bardzo szczęśliwym, kochanym i podziwianym psem, bo miała najwyraźniejszą satysfakcję z możliwości uczenia się od małego szczenięcia.
Nawet koty musiały słuchać rodziców a co dopiero dzieci. Dzieci i ryby nie miały głosu. A pies musiał wiedzieć kiedy i na kogo szczekać i dawać głos i podawać prawą łapę na komendę.
Diana czuła się bardzo doceniona i bardzo potrzebna. Wystarczyło popatrzeć na jej dumnie osadzoną na silnej szyi owczarka niemieckiego głowę. Było tak aż do czasu przeprowadzki rodziny do nowego domku w mieście. Ale to jest całkiem inna historia i inny wątek i początek na następny wpis.
Wracając do zaczętej tutaj opowieści: Nie wszystkie piętki świeżo upieczonego chleba trafiały do dziecięcych rączek i żołądków. Część była suszona i przy takiej okazji jak ta wyżej opisana, mama wyjmowała piętkę posypywała cukrem i podpalała. Ciemno brązowa, mazista papka po kropelkami, albo dużymi plamamo - kluskami spadała do przeźroczystego płynu przyniesionego przez tego lub innego interesanta. Powoli wielkość plamy się rozcieńczała i płyn nabierał miodowo, bursztynowo - słodkiego wyglądu.  Potem było poważnie na początku a potem wesoło. Było też dużo duszącego dymu z papierosów, bo prawie wszyscy palili nie wyłączając mamy, bo ją nauczył tata, żeby miał z kim palić w czasie przerw w ciężkiej pracy.
Wczoraj jollucha zdała sobie sprawę, że te wszystkie stołeczki w tym dwa oryginalne zrobione przez jej ojca w czasów jej dzieciństwa, są przez nią zbierane z jednego powodu. Taki stołeczek uratował jej życie. W czasie wdrapywania się w niedostępne rejony dla dzieci, mała Jolcia miała swoją wypracowaną technikę. Do niższej części kredensu najpierw przystawiała trójnożny taboret a potem ryczkę. Z ryczki mała, zwinna spryciula wdrapywała się na chwiejny trójnóg zrobiony z jednego okrągłego talara wysuszonego drewna i wysokich jak na nią wówczas nóg. Ponieważ trójnożny stołek często przy tych operacjach okazywał się znacznie mniej stabilny niż ryczka, więc Jolka musiała się czegoś podtrzymać dla wykonania następnej operacji przeniesienia drobnego ciałka na wyższe piętro swojej wspinaczki i wtedy musiała popełnić błąd w sztuce. Trójnóg mógł wytrzymać wagę każdej osoby, ale spadająca górna część kredensu była dlań miażdżąca. Natomiast stołeczek wytrzymał napór ciężaru i była to wysokość, która ochroniła życie Jolki.
Zanim jollucha doszła do kuchni znalazła też wytłumaczenie jeszcze jednej prawdy o swoim życiu. Już wiedziała dlaczego jej ulubionym zwierzęciem był koń. Po przeprowadzce do miasta bardzo chciała mieć konia. Rodzice na zmianę śmieli się, że mogą jej kupić słonia, żeby mogła go hodować w wannie w łazience. A ona na prawdę chciała konia. Kiedyś długo zbierała pieniążki. W kiosku, obok którego przechodziła codziennie ze szkoły stał mały gniady konik z jakiegoś sztucznego tworzywa. Dała tego konika mamie na urodziny wiedząc, że mama pozwoli jej się nim bawić może i nawet tego samego dnia, którego dostanie swój urodzinowy prezent...
Dzisiaj są 78 urodziny Anny Teresy - matki trojga dzieci, z których bohaterka naszych opowieści była środkowym i wymagającym nieustannej uwagi dzieckiem i najbardziej zażarcie walczącej o przynależną jej wolność całe swoje życie...

***
W Stanach myślałam że istnieje tylko jeden styl dekorowania przestrzeni określony nazwą rustykalny. Rust - rdza. Jest to wprowadzanie ( często, zardzewiałych i metalowych ) części dekoracji budynków czy architektury ogrodów do wnętrza mieszkań, lub też odwrotnie - wyprowadzanie dekoracji wnętrza mieszkań czy architektury wnętrz na zewnątrz; tak jak luster, wanien, mebli nie koniecznie ogrodowych, żyrandoli, lamp, świeczników itp elementów wyposażenia mieszkań.
W Polsce moi krewni i znajomi przekonywali mnie, że istnieje tylko jeden styl rustykalny pochodzący ze wschodu i jest to styl polegający na przesadnym, lekko nadętym, zupełnie nie mający nic wspólnego ze stylem rustykalnym z zachodu.
Obie nazwy są tak samo fonetycznie interpretowane i tak samo pisane. Rozmawianie o nich często prowadzi do nieporozumień pomiędzy ocierającymi się o kulturę i wpływy kultury zachodniej i tubylcami, nie mającymi żadnych źródeł informacyjnych o takiej możliwości w popularnych środkach informacyjnych. Ciekawe jak długo taki stan rzeczy potrwa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz