czwartek, 17 marca 2011

Młocka

Zlepek tego co Jollucha widziała najlepszego w swoich rodzicach - to najpierw mała Jolka w poprzednich odsłonach czy wcieleniach a teraz Jollucha w teraźniejszym wydaniu. Nieujarzmiona kreatywność i liczne talenty ojca i odczuwanie estetyki i piękna przez mamę jej zaradność i możliwość podołania każdemu zadaniu jakie narzucała na nią jej rola opiekunki ogniska domowego oraz różne odmiany wrażliwości obojga rodziców to był, kogel - mogel z przyprawami, z którego wybierała osobowość Jolki. To, że ona znalazła swoją wersję tych cech i znalazła możliwości rozwinięcia ich w ten sposób, że teraz są jej trendem osobowościowym czy rysem charakterologicznym to zasługa wypadkowych i doświadczeń jej życia i  jej dorobek. Dziedzictwo korzeni, historii i legend rodzinnych niosło w sobie także przynależność religijną jaką na terenach geograficznych pochodzenia jej rodziny było przede wszystkim chrześcijaństwo, które posłużyło jej za furtkę do jej rozwoju duchowego. Takie właśnie bogactwo reprezentowała każda z jej sióstr. Każda wybrała te części rodziców czy dziedzictwa rodowego, które wydały jej się najgodniejsze poddania szczegółowej obróbce emocjonalno - intelektualno - duchowej i wydały jej się godne inwestowania swojej energii uzasadniającej jej osobną  egzystencję i sens jej istnienia. Ponieważ dziewczyny z półwiecznym dorobkiem wzmagania się z materiałem jaki sobie obrały i zgodziły się go przeistaczać i przekształcać w zależności od swoich wyborów i decyzji a miały tych samych rodziców, ich charaktery i tereny obróbki uduchawiania materii, zahaczały o siebie i czasami pokrywały się. Porozumienie między nimi więc było z jednej strony łatwiejsze a z innej prezentowały swoisty tor przeszkód czy podniesione progi trudności, a może tylko lekko spolaryzowane punkty odniesienia czy alternatywne drogi dochodzenia do tych samych często wniosków i prawd życiowych.
To samo dotyczyło jej dzieci. Jollucha zawsze była wdzięczna losowi za to, że mogła trafić na Grzegorza w swoim życiu. Owoce ich miłości były niepowtarzalną ucztą i doskonałością wdzięku natury w wydaniu osobnych form życia i woli istnienia czy przetrwania w najlepszej możliwej odsłonie jaka istnieje. W doskonałej formie tak jak wszystko co istnieje jest doskonałością w swoim rdzeniu i istocie trwania - jest po prostu cudem. Bo dla Jolluchy wszystko było cudem. Możliwość następnego oddechu i świadome jego przyjęcie to już był cud nie do pojęcia i nie do zaprzeczenia i wywoływał bezkresne poczucie wdzięczności.
Po opublikowaniu wczorajszego posta na blogu Jollucha z ni z tego ni z owego, nagle, wpadła dziś rano leżąc jeszcze w łóżku po przebudzeniu się na refleksję, że nie do końca to co napisała wczoraj było prawdą. Poprzestawiała fakty. Po przeprowadzce nie było od razu grządek w ogrodzie. Na środku działki była ogromna dziura. Poprzedni właściciel posiadłości chciał budować dom na środku działki i wykopał już dół na piwnicę budynku i w końcu nie dostał pozwolenia urzędniczego na takie rozwiązanie urbanizacyjne i zrezygnował z zamiaru budowy czegokolwiek. Za dziurą stała piękna drewniana altana służąca poprzednim właścicielom za dom. Ta altana zasługuje na specjalny opis, więc na pewno jeszcze będzie okazja wrócenia do niej i szczegółowego przeanalizowania jej cech. Za altaną od wshodnio - południowej  strony działki rósł żywopłot oddzielający posiadłość od sąsiedniego ogrodu z przedwojennym budynkiem przy równoległej ulicy. Od północnego - zachodu natomiast granicę między sąsiadami stanowił piękny, ciepły w tonacji,  poprzerastany trawą i innymi bardzo odpornymi na przesuszenie i przemarznięcie ziołami, mur z jury krakowsko - częstochowskiej. Od najmłodszego wieku mała Jolka była zauroczona, wprost zakochana w tym niepodobającym się rodzicom murze. Znacznie później na prawdę bardzo bolała nad jego unicestwieniem. Od południowego - zachodu stał niski parterowy budynek należący do sąsiedniej posiadłości służący jako budynek gospodarczy. W samym rogu zresztą zrosły się dwa dachy szopek zarówno sąsiedzkiej jak i tej z historią, którą Jollucha ma zamiar ujawnić w dalszych odcinkach opowieści o jej życiu i drodze stałego kształtowania się  i przemian prowadzących do rozwoju swojej osoby. Od ulicy kiedyś prawdopodobnie był drewniany płot jakich wówczas w okolicy było bardzo dużo, a których już teraz nie uraczysz. Płot ten zapewne przeszkadzał w przewożeniu materiałów budowlanych. Jollucha pamięta jak Jolka analizowała fragmenty leżącego w dziurze na środku działki płotu, wraz z kupą gruzu i śmieci pozostałych po budowie, które z dziury zrobiły górę, swoisty kurchan do wspinania, gdyby nie zakaz mamy przestrzegającej, że w porzuconych dechach mogą być niezabezpieczone gwoździe. Zresztą dużo później kiedy wszystko co leżało teraz w dziurze było już przeselekcjonowane i odpowiednio zorganizowane i  poukładane, na zachodniej ścianie altany leżały omawiane deski, które były zagrożeniem jej szczęśliwego dzieciństwa. I właśnie wtedy, kiedy już miały miano bezpiecznych  zrobiły to co do nich należało. Przeszyły na wylot stopę dorastającej Joli. Powodem bólu był zardzewiały gwóźdź. Nie zbyt obficie krwawiącą dziurę po nim mama po energicznym wyszarpnięciu gwoździa natychmiast zalała wodą utlenioną i jodyną i Jola przez przeszłotydzień chodziła do szkoły w pokracznym laczku z grubym bandażem na stopie.
Ale to tylko dygresja. Tyle jest wspomień, taka ich plątanina i każde wydarzenie miało swój odnośnik w kształtowaniu się osobowości Jolluchy. Wracając do zagubionego wątku : Na kupie gruzu, pozostałych pustaków i cegieł, metalowych rur, różnego rodzaju kątowników, teowników, ceowników leżały też fragmenty płotu, który zapewne orginalnie był użyty jako ogrodzenie od ulicy. Tej zimy, którą Jolka spędzała w swoich wciąż nowych dla niej bucikach od Gwiazdora, od ulicy nic nie było i dlatego dzieci mogły się bawić tylko z przodu budynku. Dla małej żywotnej Jolki to były rygory jakich jej poczucie wolności nie znało dotychczas. Kazano jej się bać rzadko jeszcze wówczas przejeżdżających samochodów i dość regularnie pojawiających się autobusów linii 55 na ulicy wówczas brukowanej kocimi łbami. Mała Jolka dotychczas widziała tylko kilka przykładów mechaniki niezależnej od siły napędowej mięśni ludzi lub zwierząt i ich woli zastosowania jej w ukierunkowanych działaniach fizycznych. Dwa razy miała do czynienia z samochodem. Dwukrotnie był to samochód ciężarowy. Za drugim razem to była przeprowadzka. Do której Jollucha zapewne jeszcze  powróci. Po raz pierwszy kontakt Jolki z samochodem i to ciężarowym potworem zdarzył się gdy raz jedyny raz przyjechała dostawcza, czarna, świecąca ciężarówka po odbiór zakontraktowanych jaj zamiast olbrzymiej drewnianej konstrukcji, której podstawą był zapewne drewniany wóz zaprzężony w cztery konie. Czterokonny zaprzęg i rozkład lejc prowadzących do powozowego siedzącego na specjalnym zydlu czy koźle u szczytu ciężarowego wozu, to było zawsze nie lada przeżycie nie tylko dla trzech córek, ale dla całej okolicznej dzieciarni, która pojawiała się w około owego wozu za każdym odbiorem towaru od nowo - przybyłych i niedawnych osiedleńców wioski. Za ciężarówką, która któregoś lata pojawiła się na piasczystej drodze do fermy kurzej w tumanach kurzu biegły wszystkie okoliczne dzieciaki krzycząc i nie mogąc przekrzyczeć warkotu motoru wielkiej zapewne poradzieckiej ciężarówki. Ze względu na wąskie i przejezdne w zasadzie tylko w jedną stronę drogi, kierowca ciężarówki nie mógł rozwinąć większej szybkości niż powoli jadący wóz zaprzężony w cztery konie. Ułatwiało to bosej hordzie dzieci pościg za warczącym kolosem w tumanach kurzu.
Dzieciaki ustawiały się we wianku otaczającym czterokonny zaprzęg i dziwną konstrukcję wozu. Za każdym razem był inny wóz i inne konie. Samo to było godne komentarzy i otwartych szeroko ust małych gapiów. Jollucha jeszcze dziś pamięta wszelkie rodzaje maści koni od srokatych, siwych, białych, karych poprzez bułane, gniadosze czy gniade, kasztanowe do tylko raz użytego łaciatego. Jolka nie miała wówczas pojęcia, że istnieją takie konie jak krowy. Tylko krowy były najwyżej dwu kolorowe i w tamtym okresie Joleczka była przekonana,  że krowy są zawsze biało - czarne w różne desenie... Ten koń był taki jak kot kaliko. Miał brązowy przód i wszystkie białe nogi z małymi plamkami rudych przebarwień na przednich i czarnych na tylnich nogach. Cały tułów i tył był upszczonym i pstrokatym bardzo różnorodnym zespołem drobnych i większych kompozycji bieli i czerni.
Ciężarówka była prawdziwą sensacją relacjonowaną i komentowaną  w opowiadaniach dzieci i dorosłych. Teraz po wyboistej ulicy kilka razy dziennie przejeżdżały hałaśliwe, rozgruchotane ciężarówki, autobusy, które same z siebie były jakimś niewyobrażalnym dziwadłem podobnym do smoka z bajek, albo może dinozaurów, o których Jolka jeszcze wówczas wiedzieć nie mogła. Przypuszczała jednak, że są większe od młockarni, największej mechanicznej konstrukcji jaką dotychczas widziała w życiu. Z rzadka pojawiały się motory i jeszcze rzadziej samochody osobowe, które Jolusia widziała też pierwszy raz w życiu i budziły one jej wielkie zainteresowanie, ale na pewno znacznie większy strach. Strach dla małej był jakimś nie znanym dotychczas dla niej uczuciem i nie bardzo lubiła jego paraliżujące i otumaniającę działanie.
Jolka miała za sobą wypadek w czasie żniw i wiedziała, że taki motor to nie przelewki a co dopiero samochód nie mówiąc już o ciężarówkach czy kolosalnych wręcz czerwono - żółtych autobusach.
A było to tak: Na żniwa przyjechał tata i przybyli wynajęci pracownicy. Wynajęto młockarnię i agregator obracający szeroki i długi pas, który napędzał młockarnię. Mama musiała przygotowywać picie z wody, octu, sody oczyszczonej i cukru (swojego rodzaju popularna wówczas wersja miejskiej barwionej orężady), musiała zrobić mnóstwo kanapek i ugotować duży gar jajek na twardo. Musiała zawieźć na rowerze kanę zsiadłego mleka po przelaniu go z kamiennych garów stojących w sieni. Mama była także niezbędna przy młockarni. Musiała w przerwach między posiłkami odgarniać plewy. I ten odcinek wydał się Jolce najciekawszy.Plewy też zbierano, żeby dodawać je potem do posiłków zarówno dla kur jak dla wszystkożernej trzody chlewnej. Kurzyło tak, że z ledwością było coś widać, ale za to działo się oj działo. Pod zasłoną kurzu z tyłu olbrzymiej brudno - czerwonej maszyny, stało dwóch ludzi zakładali oni kolejne worki z grubej juki i napełniali zbożem. Ważyli na ogromnej wadze, zawiązywali i odnosili na w pobliżu stojący wóz zaprzężony w dwa spocone konie. Sama przemiana kłosów w gwałtownie lecący strumień ziaren była dla Jolki niesamowitą gratką. W ogóle niecodzienna dynamika, żywa akcja i napięcie wszystkich, żeby zegrać tysiące małych elementów i szczegółów przy niemożności porozumienia poza głośnym krzykiem w celu przekrzyczenia warkotu młockarni była wtedy swoistym filmem na jawie. Czasami też jedno przekleństwo dawało większy i co ciekawe zawsze pożądany efekt niż kilka zdań. Mama uznała, że sam fakt używania "brzydkich słów" już nie kwalifikuje dzieci do kręcenia się w pobliżu wydarzenia na miarę roku, a co dopiero zagrożenie jakie stwarzała obecność wszędobylskiej Jolki. Ona natomiast była urzeczona ilością obcych zapracowanych i zaaferowanych ludzi i różnoraką ich działalnością oraz samą organizacją. Ojciec wypożyczył dodatkowo okoliczne konie i wozy oraz wynajął ludzi. I każdy miał wyznaczoną z góry funkcję i zakres odpowiedzialności dotyczący jego zadania przy młockarni.
Bardzo obładowane wozy przyjeżdżały i opróżniały swoją zawartość przy młockarni a z nich robiła się osobno słoma, z której budowano nieopodal wielki stóg, część słomy też od razu była zawożona do stodoły. Osobno też wylatywało ziarno, które też zawożono wozami  do stodoły. Zawsze gdy jeden wóz był już prawie opróżniony następny stawał w kolejce tak, że młockarnia nie miała przestojów. Ależ to była przygoda i uciecha obserwowania tak ciekawego wydarzenia. A tu mama wysyłała Jolkę do domu, aby tam znalazła sobie zajęcie. Dla Jolki taka wymiana wydawała się być wprost niewybaczalna. Jednak już pod koniec drogi do domu z pobliskiego pola mała miała plan na równie imponujący i ciekawy rozkład zajęć dalszej części dnia dla siebie. Idąc z pola trzeba było przejść na drugą stronę piasczystej drogi, która wyglądała raczej jak dno opuszczonego koryta dawnej rzeki niż droga zaprojektowana przez człowieka. Wiła się w swoistym wąwozie i obfitowała w częste zakręty o ostrych kątach wprost uniemożliwiających widoczność. Kilku sąsiadów tak jak tata posiadało motory. Jeden z nich miał też czarny Junak z przyczepą zrobioną częściowo z plecionej wikliny. Mama więc nauczyła dziewczynki, a szczególnie pilnowała by jej nauki wcieliła w życie Jolka, że przy przechodzeniu na drugą stronę drogi, gdzie ścieżka dla pieszych się pojawiała na przeciwnej stronie a znikała po stronie, po której stała nasza mała bohaterka, należy się obejrzeć najpierw w stronę drogi, potem w stronę wsi, a później jeszcze raz w stronę drogi. Ponieważ jednak w tym miejscu nie było widoczności mama zalecała oprócz oglądania się - nasłuchiwanie. Jolka tak zrobiła. Obejrzała się jak zawsze, prawie na zasadzie odruchu bezwarunkowego, a potem stała chwilę nasłuchując. Nie wzięła jednak pod uwagę, że praca młockarni zagłuszy każdy dźwięk na drodze, przez którą trzeba było przejść. Upewniwszy się, że jest bezpieczna pędem puściła się w dół wąwozu i na przełaj miałkiej drogi. W połowie poczuła straszliwy ból uderzenia a później siedziała na kamiennym progu sieni prowadzącej do kuchni owinięta workiem z juki i z ogoloną głową. Na czubku głowy miała wielką ranę. To hamulec Junaka złamał się na jej głowie i pozostawił ślad na całe jej życie. Całe jej małe ciałko było bardzo boleśnie potłuczone a głowy powoli ściekała wąska strużka krwi na ramionka i worek z juki. Mama musiała iść do młocki. A Jolka była już w tej chwili na prawdę bezpieczna. Mama miała pewność, że stan Jolki uniemożliwiał jej jakiś fortel czy wybieg w celu urozmaicenia sobie życia czy poznawania jego walorów przez doświadczenia. Jolka poprosiła mamę, że nie chce leżeć w łóżku i mama posadziła ją na progu na podusi pod pupą i opierając jej plecki o framugę otwartych drzwi, bo było bardzo gorąco wewnątrz malutkiego mieszkanka.
Właśnie ten wypadek zaważył na stosunku Jolluchy do mechaniki i jej braku zaufania do siebie, jeżeli chodzi o możliwość przewidywania konsekwencji postępowania w ruchu ulicznym i w ogóle mechanikę a w znacznie późniejszej fazie cybernetykę jako taką.
Po wypadku Jolka latami bała się przechodzić przez ulicę i jeszcze teraz walczy z dziwnym uczuciem braku bezpieczeństwa za każdym razem, gdy musi pokonać szerokość ulicy czy szosy.
Dlatego Jollucha jest absolutnym zwolennikiem świateł regulujących ruch uliczny i pieszy i grupy przechodzących ludzi.

Płot - metaloplastyka, który zastąpił zarówno żywopłot z intensywnie pachnącej w okresie kwitnienia dzikiej porzeczki, oraz ów nad wyraz piękny, ciepły w kolorystyce mur był i nadal jest acydziełem ojcowskiego zamysłu i podjęcia wyzwania  w nieznanym mu  rzemiośle kowalnictwa artystycznego, przed którym nie ugiął się i bez żenady stanął w szranki współzawodnictwa z najlepszymi przez co dał swoim córkom przeżycie uczestnictwa w procesie odkuwania poszczególnych segmentów. Jolka była zauroczona zmianą koloru ogrzewanego metalu. Dla tego samego procesu była gotowa kręcić korbką, której ruch powodował nawiew powietrza na palenisko, na którym paliły się kawałki rozgrzanego do czerwoności węgla. Potem podziwiała jak miękki i elastyczny jest biały, wprost samoświecący metal. Tata walił ogromnym młotem w kolejne białe pręty, aż te powoli zmieniały się w ogniście czerwone a potem wraz ze spadaniem temperatury powoli czerniały. Wówczas tata wkładał je z powrotem nad palenisko i czekał aż zmienią kolor i konsystencję. Płot jest połączeniem techniki kowalniczej na prowizorycznej kuźni zmontowanej przez ojca a techniką spawalniczą, której ojciec też się nie przeciwstawiał, tylko " brał byka za rogi i go powalał"  bez żadnych skrupułów jak sam mawiał. Miał on powiedzenie, że "... nie święci garnki lepią..." i swoim życiem potwierdzał tę zasadę.
Jollucha leżąc rano w łóżku zdała sobie sprawę, że buciki nie mogły być zakopane na już prawie zagospodarowanej działce, bo to było znacznie później. Lata pracy dzieliły zakopanie bucików i wygląd zagospodarowanych grządek w dochodowym ogrodzie, ale na szczegółowe omówienie tego zespołu informacyjnego też przyjdzie jeszcze pora.
Po chwili przypomniała sobie też co było prawdziwym motywem zakopania bucików. Słyszała jak ojciec na jakiejś rodzinnej uroczystości mówił o posadzeniu i rozprowadzeniu winogrona od wschodnio - południowego zasięgu słońca na budynku. Mówił, że wino można zakopać na działce, bo czym starsze tym lepsze. Dalej kontynuował, że wino może przeleżeć i sto lat i dłużej. Jolka zapytała tylko : "... jak długo jest sto lat?". Tata wyjaśnił jej, że sto lat to jest dłużej niż żyje jej babcia właściwie jeszcze raz tyle. Babcia była najstarszą, a właściwie bardzo starą osobą w otoczeniu Jolki. Dwie takie stare babcie jedna na drugiej to dopiero było niewyobrażalnie stare i bardzo długie życie. Jolka chciała, żeby jej buciki były już na zawsze a może dłużej niż na zawsze. Reszta opowieści się zgadza tylko motyw postępowania nie polegał na pomocy jej mamie, chociaż nie rzadko właśnie bodziec pomocy mamie prowadził do różnych komicznych i ciekawych powikłań i interesująco interpretowanych przez małą wydarzeń, które zawsze pozostawały pogłębioną lekcją życia, która miałaby znacznie inny wymiar gdyby nie dociekliwość i zaborcza zachłanność poznania reprezentowana przez Jolkę oczywiście metodą prób i korygowania błędów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz