poniedziałek, 28 lutego 2011

Wgląd w tajemnice.

Z czasów wczesnego dzieciństwa pamiętam, że ojciec często rozmawiał w towarzystwie, które wykluczało możliwość rozumienia skomplikowanych treści przez dziecko, o masonerii. Przy skutecznie na zdrowie opróżnianej butelce z wyrafinowanymi  zakąskami na stole, starzy wówczas dla mnie dwudziesto - paro, trzydziesto czy wczesno - czterdziesto - letni, zazwyczaj sami mężczyźni, prowadzili przyciszonym i zdegustowanym głosem poufne, późnonocne Polaków rozmowy, które zmieniały napięcie i pewnego rodzaju  powagę w rejony lżejszych nastrojów wraz ze zmianą ilości cennego, bo pitego w małych szklanych naczyńkach płynu z butelki na stole. Kończyło się zazwyczaj na partyzanckich piosenkach. Ojciec pięknie i melodyjnie śpiewał. Miał silny głos.
Plączące się dzieci mogły posmakować zakąsek. Przez jakiś czas umiałam wygwizdywać melodie. Potem mi przeszło z jakiegoś powodu. Prawdopodobnie po wypadku. Za zagwizdanie melodii dostawałam dodatkową zakąskę na słodko w octowej zaprawie z aromatycznymi przyprawami. Moją ulubioną zakąską były podobne do śliwek ale od nich mniejsze, bardzo cierpkie w smaku, owoce, które mama zbierała w sadzie po pierwszych przymrozkach. Kilka lat temu zapytałam o nazwę owocu i wówczas jeszcze Myszka pamiętała. Teraz, chociaż wciąż pamiętam, w którym miejscu rosły w sadzie te kolczaste, niskopienne krzaki, mama już nie może sobie przypomnieć ich nazwy. Sama nazwa też była imponująca i bardzo mi się podobała  i po dziś dzień wydaje się być szczególną.** Na tym krzaku, jak później w Bydgoszczy, tak jak niedawno za oknem na bordowo - listnej Kalinie zobaczyłam pięknie upierzone Gile. Za pokazanie rysunku, na którym właśnie je narysowałam, mogłam dostać następną cierpko - słodko - kwaśną zakąskę.
Rysowałam na kawałkach szarego papieru obdartego z worków z paszą dla zwierząt kopiowym ołówkiem do podpisywania dokumentów, bo tylko taki był dostępny.
Teraz to wydaje się takie dziwne, ale przecież w szkole moi rówieśnicy uczyli się pisać przy użyciu stalówki, atramentu i bibuły, która służyła do wciągania kleksów. Przecież sama taka czynność jest już wirtuozerią nieznaną naszym latoroślom. Są za to urodzonymi cyborgami.
Jeszcze w Stanach zaczęłam się interesować ezoteryką. Po repatriacji trafiłam bez wysiłku i bez podejmowania akcji poszukiwawczej z mojej strony do zrzeszenia, które było przystanią dla mniej lub bardziej zaangażowanych w niepopularnym rzemiośle uczestników spotkań.
Najwyraźniej moja rzadko uczęszczana droga przez zaczarowany las prowadzi poprzez krainy dostępne wciąż nielicznym. Na początku dziwiłam się pojawianiu się wciąż podwójnych liczb w moim życiu. W Falls Church mieszkałam pod numerem 22 przy trasie 66. Na jednym ze spotkań z wymienionym klubie powiedziałam o tej dziwnej przypadkowości. Było to na co - czwartkowych wykładach z numerologii. Sprowokowała mnie do tego moja data urodzin, która indykuje, że 22 + 33 = 55. Fakt ten wyraźnie poruszył bardziej wtajemniczonych członków wyrafinowanej społeczności. Rzeczywiście nagromadzenie podwójnych liczb w mojej dacie urodzenia czytanej na różne sposoby była niespotykana w tamtym towarzystwie i jak się przekonałam później, bardzo rzadka w ogóle. Podobno w chwili mojego urodzenia o 12. 00 w południe w Toruniu, wszystkie planety ustawiły się tak, że się wzajemnie pokrywały, cokolwiek to znaczy w astrologii, której też liznęłam tylko ciut - ciut. Emilka zaangażowała się w astrologię znacznie bardziej niż było to dane mojej skromnej osobie.
Na omawianym zebraniu, kiedy ujawniłam moją datę urodzenia obciążoną nagrodami, talentami ale i bardzo podniesionym progiem trudności, zapytano mnie jaki jest mój teraźniejszy adres. Całe towarzystwo zamilkło na chwilę po wyłuszczeniu numeru adresu pod którym mieszkam. Nigdy nikt nie wyjaśnił mi pytania, które niesformułowane zaległo na dnie mojej duszy. W czasie katastrofy samolotu pod Katyniem, Arka zauważyła zbieżność naszego adresu i numeru samolotu.
A dopiero dwa dni temu, aż wpadłam głębiej w pościele mojego łóżka, kiedy dowiedziałam się, że PINEAL GLAND - (to nazwa trzeciego oka, jednego z czakramów, czyli centrów energetycznych w ciele człowieka)   jest opatrzony numerem 101 i symbolem szyszki, który jest uhonorowanym symbolem władzy od najwcześniejszych znanych dziejów ludzkości związanych z prehistorią Atlantydy. I pomyśleć, ze spotkań z grupą jasnowidzących i jasnosłyszących zrezygnowałam, kiedy dowiedziałam się, że moja dusza jest obarczona funkcją strażnika czasu. Zlękłam się odpowiedzialności i dałam sobie spokój. Dziwna rzecz od tego czasu każdy zegar w moim mieszkaniu, pomimo moich, stałych i bezskutecznych  interwencji w postaci zmieniania baterii, a jest ich sporo, w każdym pomieszczeniu po kilka, odmawia posłuszeństwa. Jedyny zegar z jakiego korzystam jest umieszczony na pasku mojego komputera. Co ciekawe bardzo często pokazuje godziny zgodne z minutami o tych samych powtarzających się cyfrach.
Wzięłam podświadomy urlop. Ale czy na pewno ?
W momencie pierwszego orgazmu duchowego, zadzwoniłam do Grzegorza. Jak to dobrze, że potraktował moją relację serio i ze zrozumieniem. Od tego czasu powtarzają się z różną częstotliwością mniej lub bardziej intensywne i niesamowite przeżycia. Jednym z nich potrafię się bawić. Wpuszczam energię, którą czuję jak intensywne ciepło z lekkim ciśnieniem  poprzez śródstopie obu nóg. Jak poczuję delikatne pulsacyjne posuwanie się sensacyjnego uczucia w górę kończyn, robię to samo ze śródręczem obu dłoni . A na końcu koncentruję się na czakramie środka głowy. Nawet nie wiem o czakramach zbyt dużo, bo jestem opornym uczniem i ciężką do prowadzenia indywidualnością. Jak mnie coś nie wciąga, lub nie czuję, że chcę z różnych względów, to omijam z daleka napotykane źródła. Więc jak i kiedy odkryłam sprawę kierowania energią w moim własnym ciele - nie wiem. Potrafię zniwelować ból głowy i zęba, potrafię ból w biodrze zalać miłością, doprowadzić do wyłagodnienia  i wygaśnięcia.
Wracając do sedna sprawy. Otóż posuwam energię przez intencje, lub możliwe, że ona posuwa się sama a ja ją obserwuję. Poszczególne strumienie zawsze zderzają się w splocie słonecznym powodując eksplozję. Tej eksplozji towarzyszą konwulsje i wtrząsy ciała, oraz skurcze i rozkurcze mięśni. Jest to bardzo, bardzo podobne uczucie do orgazmów fizycznych i tak jak one bardzo kolorowe i różnorodne, tylko znacznie intensywniejsze. Okazuje się, że proces potarzany kilkakrotnie powoduje podnoszenie wibracji, z wysokich na jeszcze wyższe i na razie nie wiem czemu jeszcze służy. Poza tym, że kolory z jaskrawych stają się jeszcze jaskrawsze, głębia trójwymiarowa się znacznie powiększa i z grubsza biorąc jest we mnie i w około dużo przestrzeni i ciszy której jestem częścią. Jest też pewnego rodzaju nieruchomość, nawet poruszający się kot jest otoczony tą nieruchomością, stałością przestrzenną. Jest to uczucie o niesamowitej intensywności a jednocześnie zawiera w sobie miękkość i lekkość dziwną w istocie swojej i niepowtarzalną. Coraz rzadziej nie mam pod ręką owego uczucia, a raczej wiązki uczuciowo - intuicyjnej. Jeżeli jednak wypadnę z objęć owego stanu, to czuję konieczność dostania się w te niepowtarzalne rejony, przestrzenie i wymiary, bo jest mi po prostu źle i tempo.
Przed chwilą powtórzyło mi się na ułamek sekundy, a może na chwilę dłuższą niż moment, bo jest to bardzo względne odczucie - odczucie czasu. Więc przed chwilą pzez chwilę, powtórzyło się, a może odebrałam sygnał, że ono wciąż jest w moim zasięgu percepsji,  to pierwotne uczucie, z którego relacją zadzwoniłam owego styczniowego wieczora do Grzegorza. Nieporównywalne do żadnego znanego mi dotychczas stanu. Wiem tylko, że podczas trwania tych sensacji nie mogę używać okularów, bo przez nie nic nie widzę. A bez okularów literki są bardzo ostre i takie jak za dawnych lat. Widzę wszystko   b e z   o k u l a r ó w   doskonale, co za każdym razem wywołuje moje zdziwienie. Co ustępuję jak tylko pozwolę sobie na obniżenie wibracji lub jeżeli codzienność wykopuje mnie z orbity  wspaniołości i błogości  istnienia. Może to być wizyta znajomej lub rozmowa z mamą. Za każdym razem winne jest Ego i moje dawne przyzwyczajenia . Tłumaczę mu, to znaczy tej części siebie, która mieści się w nazwie Ego, że przenosimy się na wyższy poziom i tam będzie miało funkcję pilnowania mojego stanu wibracyjnego, ale widać, że wciąż chce mu się dawnych smaczków i odczuć. Na początku bardzo bolał mnie żołądek i wydzielało mi się mnóstwo śliny jak podczas objawów z owrzodzeniem dwunastnicy. Cierpliwie tłumaczyłam swojemu Ego, że ono będzie miało swoją funkcję i ważne zadanie w moim nowym stanie i posłuchało. Teraz już w ogóle takie objawy nie pojawiają się. Intensywne bóle przeszły i konieczność pozostawania na niskich znanych mi wibracjach nie jest wymagana przez zagrożenie mojego Ego. Ego jest bardzo mądre i a uczy się bardzo szybko. Wciąż jednak unikam, o ile to możliwe, kontaktów z otoczeniem, szczególnie z osobami, o których wiem, że znają mnie z przed przemiany.
Pozostaję w izolacji. Z początku moja izolacja i pustelniczy wprost sposób życia był związany z buntem i z wymaganiami zdrowotnymi. Teraz coraz częściej świadomie wybieram moje odizolowanie. Wiem, że z czasem będę mogła korzystać z udostępnianego mi świata na bardziej regularnych zasadach. Skąd wiem? Tego nie wiem, ale tak czuję i chyba jednak wiem ... tylko na innej płaszczyźnie niż wiedza informacyjna.

**
Myszka właśnie sobie przypomniała, że niewysokie, kolczaste krzaki rosnące na wschodniej ścianie sadu, tak bardziej od północy czyli bardziej z tyłu, z cierpkimi w smaku owocami  zbieranymi po pierwszych przymrozkach, w celu robienia z nich przekąsek do  wódki w zaprawie octowo - słodkiej nosiły nazwę Tarek. W sadach i w ogóle w przepisach żywieniowych nie ma już tych owoców w ogóle. Może jeszcze rosną w dzikim stanie. Ale też nigdzie nie spotkałam. Znikło też bardzo wiele ziół z kuchni nie tylko polskiej. Tak jak Kucanka używana do mięs. Świat robi się coraz mniejszy i coraz bardziej ujednolicony. Pomimo tego wciąż proponuje niesamowite bogactwo. Ludzie przechodząc koło bogactwa ziół nie mają pojęcia już w tej chwili o ich wartościach smakowych czy leczniczych.

piątek, 25 lutego 2011

Petardy o 23 ; 08.

To nie mogą być przypadki. Myślę o tym, że dawno nie rozmawiałam z siostrą i ona dzwoni.
Później zadzwoniła Myszka z pytaniem czy przyda mi się gąbka wielkości materaca 12 cm grubości. Ona sobie kupiła nowy materac do łóżka i gąbka, która dotychczas służyła jej za materac już jej nie jest potrzebna.
Mało nie krzyknęłam z zachwytu. Tyle o tym kombinowałam. Miał to być mój następny zakup na realizację prototypu przestrzennej formy jaka od jakiegoś czasu za mną podąża. Chciałam też wyciąć z niej dużą literę I do już częściowo zrealizowanej pracy pod właśnie takim tytułem "I". Nie wiedziałam jak poradzę sobie z transportem nie mówiąc o wydatku związanego z samym zakupem potrzebnego surowca. A tu materiał sam zapukał do drzwi. Aż chciałam usiąść z wrażenia i na moment zaniemówiłam przy słuchawce. Usłyszałam: " Halo Jolu, jesteś tam..." Nic nie wyjaśniałam, bo taki zbieg okoliczności to przecież tylko jeden z kolejnych przypadków.
Już wcale nie chce opisywać poszczególnych wydarzeń, bo one wszystkie wyglądają jak szczęśliwy zbieg okoliczności czy zmyślną aranżację wydarzeń na moją korzyść, która dotychczas należała do wyjątków. To jednak co wydarzyło się przed chwilą wymaga zapisania.
Otóż jakiś czas temu Grażka przyniosła jak zawsze porcję makulatury składającą się przede wszystkim z gazet. Mają nadprodukcję, więc stały się dostępnym mi materiałem do przetworzenia czy zionięcia w nie duszy czyli  przelania w nie swoich emocji i uczuć.
To były gazety z okresu Nowego Roku i Sylwestra. Była tam składanka reklamująca petardy. Kilka dni temu powiększyłam poszczególne obrazki. Od kiedy zaczęłam przygodę z przetwarzaniem makulatury w coś co zawiera pojemność słowa Sztuka, jestem częstym gościem Pod Arkadami w sklepie z niepozornym napisem
"Kopie" na szybie.
Jak zwykle małe wycinki powiększałam do wymiarów A3 - te są najbardziej opłacalne. Zaczęłyśmy rozmawiać z dziewczyną stojąca za mną w kolejce na temat jej kapelusza. Obie byłyśmy w kapeluszach, ale ja o tym zapomniałam. Zapytała mnie o to co zrobię z tej gazetki. Wyjaśniłam jej i była jak każdy zdziwiona i pełna podziwu i przyznała, że jest zainspirowana moim pomysłem. Pochwaliła, że energetyka zdjęć na prawdę pasuje do tytułu. Wymieniłyśmy adresy i moja nowa znajoma Magda odeszła w swoje sprawy.
Dziś oklejałam płasko przestrzenną powierzchnię kolejnej pracy kopiami z petardami i wtedy za oknem o 23 ; o3 w dniu dzisiejszym ktoś wystrzelił kilka sylwestrowych pozostałości radości i energii. To co miałam przed sobą na zdjęciach zobaczyłam za oknem. Moje rozradowanie popsuł przestrach Kaprysa, który migiem zwinął się do swojej ukochanej wybawczyni jego lęków - czyli piwnicy.
Zdążyłam ochłonąć kiedy pomyślałam sobie, że już dawno nie widziałam wróbla, mając zamiar przesortować jednocześnie główną stronę facebook'a. Na pierwszym poście od góry był napierzony z zimna wróbelek - polski - elemelek.
Idę spać, bo aż się boję znów czegoś pomyśleć. Grzegorz będzie miał znów okazję powiedzieć, że naciągam, że jeżeli chce się zobaczyć potwierdzenie swoich myśli, to się zobaczy. Więc dobrze wiem, że chce zobaczyć potwierdzenie swoich myśli, widzę to i się z tego cieszę, bawię się tym, poprawiam sobie humor i wciąż nie jestem w stanie wyjść poza zdziwienie i podziw, a także dziękczynienie za możliwość zobaczenia moich pragnień, myśli, nastrojów  w postaci zmaterializowanej.

środa, 23 lutego 2011

Śladami Kaprysa. Cdn.

Zastanawia mnie bardzo możliwość rozpoznania moich nastrojów przez Kaprysa. Jak takie małe ciałko pokryte rudo - białą kombinacją futra w pięknie zakomponowanych plamach na całości, umie rozpoznać moje samopoczucie.
Teraz już wiem dlaczego nie musiałam pić, palić czy wręcz źle się czułam, określając to delikatnie, gdy chciałam skorzystać z udogodnień poprawiających nastrój czy wynalazków medycyny konwencjonalnej. Mój organizm nie tolerował żadnych używek. Otóż ostatnio dowiedziałam się, że większość życia spędziłam na naturalnym "Hi'ju" w ogóle o tym nie wiedząc i nie zdając sobie sprawy, że dopuszczalne są inne wszechświaty odczuwania rzeczywistości. Otóż mój kot wie kiedy wypadam z obłoków i ciężko ląduję na ziemi. Podczas mojej normy trwania czy bycia mogę zagłaskać przejaw życia pod tytułem Kaprys, a spokojnie nie usiądzie na kolanach czy nie położy się na klatce w pobliżu twarzy tak jak to lubi najbardziej. Czym się kieruje? Jak rozpoznaje? Jakie instrumenty są mu dostępne?
Jak tylko wypadnę z błogości, gdzie się zaraz czuję nieprzeciętnie i nieznośnie źle, czuję nagły spadek energii, gasną kolory otoczenia, muszę ubierać okulary, bo niedowidzę i po prostu odechciewa mi się wszystkiego, On Kaprys o tym wie. Przychodzi i doprasza się komunii dusz. Siada na mnie i okupuje moje ciało dopóki wnętrze się nie przeciśnie na powierzchnię odczuwania czy doświadczania rzeczywistości. Intensywnie mruczy i na prawdę widać, że bardzo pracuje nade mną. Rzeczywiście mi pomaga. Zdejmuje ze mnie naleciałość czy ciężar a jak tylko poczuje, że oto moja osoba wraca do siebie zawija się i ma mnie w nosie. Znów zaczyna się dokuczanie, chce iść tu, chce tam i wyraźnie się nudzi i nie bardzo wie co ze sobą zrobić. Może jest to jeden z tych leczniczych kotów. Byłoby tak, gdyby nie fakt absolutnej nietolerancji obcych osób i zapachów pozostawionych po ich odwiedzinach. Jest to więc taki dar tylko dla mnie.
Pojawienie się go w moim życiu jest ze wszech miar zastanawiające. Bardzo przeżywałam odejście Śnieżki. Wybrała raka. I bardzo ją zdołał wyniszczyć przed samym uśpieniem. Moje promienne Światełko, moja starsza latorośl, często mówiła mi: "... Mama Ty musisz mieć kota..." Nie zgadzałam się z jej opinią ale tylko na zewnątrz. Wewnątrz wiedziałam, że ona zna mnie bardzo, bardzo dobrze. Bardzo tęskniłam za obecnością formy życia w kociej odmianie. Były jednak powody, dla których absolutnie nie widziałam warunków dla kolejnego kota w moim życiu. Po pierwsze chciałam zahamować pojawianie się kotów w moim życiu, bo one odchodzą, czy wyrażam na to zgodę czy nie. Po drugie moje mieszkanie poza okresami odwiedzin dzieci przystosowane jest na pomieszczenia pracowni. Mały, nowy kot to jak małe dziecko, potrzebuje dużo intencji i uwagi i wyrozumiałości, czasu. Byłam za bardzo pochłonięta swoim światem, żeby udostępnić komfort rozwoju małego żyćka. Jednak bez przesady, co kilka dni powstawał z dostępnych mi materiałów: makulatury z gazet i kleju z mąki następny kot. Koty otrzymali moi wszyscy krewni. Koty, koty, koty.
I przyszedł dzień, kiedy w piwnicy zrealizował się czy zmaterializował się kot. Nie chciał jeść, ani pić, tylko chciał być głaskany. Do dziś nie zaczyna jeść dopóki nie odbierze porcji wygłaskania i nie upewni się, że nasze oczy się spotkają. Zawsze rewiduję siebie. Czy na pewne moje oczy wyrażają wystarczającą dawkę miłości, tej którą widzę w jego oddanym spojrzeniu.
Kot wiekowo prawdopodobnie pochodził z ostatniego miotu jesiennego. Miał około roku, bo była właśnie jesień. Był wygłodzony, chudy i bardzo czujny. Nie podobał mi się. Zawsze wybierałam koty o jednolitym umaszczeniu. Ten był biały i miał rude plamy. Śmiać mi chce, bo teraz doceniam każdą plamkę na jego dobranym i doskonale dopasowanym ubranku. Podziwiam z jakim wyczuciem i artyzmem został zaprojektowany. I absolutnie dostosowany do moich potrzeb pod każdym względem. Jak on to robi.
Piwnica pozostała jego ulubionym miejscem przebywania. Pojawia się tylko gdy jestem sama. Latem się uspołecznia i króluje na środku największego klombu trawy w ogrodzie. Goni motyle i wyczynia salta w oddaniu się temu zajęciu. Straszy okoliczne koty. Zimą wyczekuje momentów mojego gorszego samopoczucia, żeby się ze mną zjednoczyć w pokonywaniu cięższych chwil. Tak jak gdyby był z góry przygotowany na to, że jestem bez przerwy okupowana przez swoje przepracowywanie otoczenia we wszystkich jego barwach i kolorach. Nie mogę się nadziwić przedziwnym kombinacjom symbioz jakie oferuje życie z poszczególnymi kocimi przejawami mojej egzystencji. Każda była inna i każda odzwierciedlała okres mojego życia.
 Wracając do Kaprysa. Jak szybko nauczył się swojego imienia i jak chętnie na nie reaguje. Jak wiele słów rozumnie, zupełnie tak jakby słowa były wiązkami energii rzucanymi w jego kierunku. Jestem nim urzeczona jak każdym poprzednim kotem w moim życiu. pomimo, że te poprzednie też do mnie przyszły i też były wyczekiwane i oczekiwane. Żadnego kota nie kupiłam. Pojawiały się i odchodziły. Nigdy jednak nie wyobrażałam sobie, że w moim życiu zagości dachowiec rasy europejskiej o biało - rudej sierści.
Kilka dni temu pod koniec ocieplenia i pozornego przedwiośnia, spadł śnieg. Pojawiła się konieczność odśnieżenia w okól domu, ścieżki do garażu i do śmietnika oraz odcinka najtrudniejszego, chodnika przed domem. Przyszła Kasia. Mama ma specyficzną, nieco dłuższą ścieżkę zapewniającą możliwość ominięcia  spadających  na nią zwałów śniegu z dachu. Zastanawiałam się jak wytłumaczę Kasi w jaki sposób ma być odgarnięty śnieg i wtedy zauważyłam kocie ślady. Kot widocznie poprzednio nauczył się chodzenia po oczyszczonej ze śniegu przestrzeni, bo dokładnie narysował przebieg ścieżki. Nie było więc kłopotu. Ponieważ pozostałe ścieżki też należało wyczyścić tak by wszyscy domownicy byli ukontentowani, więc znów zaczęłam się zastanawiać jak zdołam pokazać Kasi bez wchodzenia w zaspy z białego, zimnego puchu. Ale i tym razem zobaczyłam ślady kota, których przed chwilą nie widziałam. Więc znów nie było zadania ponad moje moje możliwości komfortu. Kocie ślady prowadziły dokładnie do drzwi garażu, ale co dziwne od nich nie wracały chociaż drzwi garażu były zamknięte jak zawsze. Tak samo do śmietnika, gdzie i jak podział się kot. przecież nie wyparował. Nie było jednak czasu na rozważania. Kasia czekała na instrukcje. Chyba nawet nie zauważyła, że ślady kocich stopek kończą się na drzwiach garażu i przy śmietniku. Nawet nie rozmawiałyśmy o tym, że kocie ślady narysowały wzory według których ona odśnieżała, chociaż nigdzie w pobliżu nie było podobnych.



 

Śladami Kaprysa.

Kaprys jak wszystkie moje dotychczasowe koty odmówił wychodzenia na zewnątrz, aż do podniesienia się temperatury. Wszystkie moje poprzednie koty, zachowywały wstrzemięźliwość doświadczania pogody na własnym futrze zawsze do 10 stopni C. Jeżeli ten postąpi tak samo, to tylko potwierdzi moją teorię, że koty mają wmontowane czujniki temperatury w swój system nawigacyjno - rozpoznawczy. Jak każdy dotychczasowy kot i ten uczy mnie swojej osobowości i swojego własnego świata. Kaprys udowodnił, że umie otwierać sobie drzwi do ogrzewanego pokoju, gdzie najczęściej przebywam. Jeżeli nie zdążę się rozwinąć czy wykaraskać z różnego rodzaju ocieplaczy na czas przez niego wyznaczony po oddaniu sygnału w postaci miałknięcia pod drzwiami, że oto chce do tego właśnie pomieszczenia wejść. Słyszę najpierw kilka dźwięków upewniających mnie o rozpędzaniu się sprężystego ciała po przedpokoju; Kaba - tumb, kaba - tumb, kaba - tum ... a potem atak na klamkę Kartach... i Kling. ten ostatni dźwięk to bezpośredni zwiastun uchylonych drzwi wg woli i potrzeb kocich. Nie zwalnia mnie to z obowiązku wygrzebania z ciepłych zawijaków. Muszę przecież zamknąć drzwi, żeby nie wyrównywać zanadto temperatury w poszczególnych pomieszczeniach z nieoczekiwanymi zmianami temperatury w jedynym pomieszczeniu jakie ma temperaturę tolerancyjną do przeżycia. Jak tylko zamknę za nim drzwi Kaprys zdąży obejść cały pokój i ledwo zawinę się i przystosuję do wygody ciepła już miałczy pod drzwiami, że chce zwiedzać zamknięte pomieszczenia. Za nic nie może pojąć dlaczego latem wszystkie pomieszczenia są mu udostępnione a drzwi na zewnątrz otwarte całe dnie a teraz musi pokonywać jakieś bzdurne przeszkody w swobodzie poruszania się i celu wąchania wszystkiego co jest do powąchania i przespacerowania się po każdej krawędzi i każdej wolnej przestrzeni na poszczególnych meblach. Co ciekawe Kaprys skacze tylko na proste klamki. Te stylizowane nie są w jego guście. Raz spróbował, zaczepił się łapką, tam gdzie miał gładko zjechać w dół zawisł na moment potem jak lamp spadł bezwiednie pod drzwiami i dał spokój. Tak więc mam kolejnego kota, który demonstruje mi swój spryt i możliwości przystosowania się do warunków.

piątek, 18 lutego 2011

Inny wymiar.

W Austrii często sobie powtarzaliśmy:" Karta nie świnia..." Na prawdę w to wierzyłam. I stało się zmieniła się.
Już od jakiegoś czasu wciąż z mniejszym lub większym natężeniem zdarzają się wciąż niesamowite i nieprawdopodobne rzeczy.
Opis już wczorajszego dnia, jest tak nieprawdopodobny, że prawdopodobnie nudny.
Kilka dni temu mama zaproponowała, że podzieli ze mną podczas przesadzania paprotkę, która zamierza rozsadzić na wiosnę... Pierwszy raz! Zapowiedziałam swojej paprotce, której dawałam szansę już od jesieni, że mimo moich najlepszych intencji znalazła zmienniczkę. Wprost nie mogłam w to uwierzyć kiedy z samego ranka moje oczy zatrzymały się na tej samym strzępku paprotki, która tkwiła w mojej doniczce. Oglądałam ją pod różnymi kątami i zarówno z pod przymrużonych jak szeroko otwartych oczu. Zachodziłam ją z tyłu i od okna. Ona na prawdę zmieniła kolor z żółkłej, zjełczałej ochry, czy sjeny palonej na zielonawo - żywy. W ciągu dnia dwa razy do niej podeszłam przekonać się czy to aby nie złudzenie.
Po czym orzekłam z zadowoleniem, że kończony projekt oczko po oczku, jest na prawdę udany. Jak zwykle zrobiło mi się żal, że będę musiała się z nim rozstać.
Następnie absolutnie ominęła mnie kolejka przy kasach w Castoramie. Już przestaję się dziwić, bo to staje sie rutyną i stałym numerem puszczania mnie przed kolejką. Albo otwiera się następna kasa, albo ktoś rezygnuje z kolejki. Bardziej zadziwia mnie ilość sposobów, na które otwierają się przede mną możliwości znalezienia się przy kasie niż to, że staję przy niej jako uprzywilejowana.  W znacznie większym stopniu niż było to dotychczas wdzięczność i podziw staje się stałym repertuarem mojego życia.
Trochę wkurzył mnie endokrynolog o przenikliwych oczach z pod znaku skorpiona.
Wyraziłam radość z powodu książkowego ciśnienia 60 / 120, które ostatnio zdarzyło mi się może nie całe trzy dekady temu. A staruszek orzekł, że muszę schudnąć, bo podnoszenie się ciśnienia jest zwiastunem i tu zaczął wymieniać wszystkie moje możliwe choroby związane z nadwagą. Wzięłam te wyniki. I mówię mu, że cukier mam w środku, że cholesterol mi się obniżył, że krew mi się poprawiła, ze potas i coś tam jeszcze się wyrównał, więc dlaczego on mnie straszy. Oczekiwałam, że ponieważ wyniki TSH, opisujące działanie tarczycy są nieprawidłowe dziadunio, który zastanawiał się, za każdą literką co napisać, zarządzi badanie na TSH 3 i TSH 4, ale lekarzydło wbijające złe samopoczucie i przewidywanie najgorszego, co może się stać, powiedział, że ponieważ nie jestem w okresie rozrodowym, więc mogę poczekać z tymi badaniami. Aż zaniemówiłam dla pewności zapytałam co znaczy, że jestem poza okresem rozrodowym. On na to, że jeżeli miałabym zajść w ciążę lub byłabym w ciąży, to dziecko przy takich wynikach mogłoby się urodzić martwe lub kalekie, ale skoro nie jestem już zagrożona taką ewentualnością, więc on proponuje mi pozostanie przy  już wyznaczonej dotychczasowo dawce lekarstwa. I pomyśleć, że oczekiwałam, że ktoś z personelu w białych kitlach będzie na tyle otwarty, że skoro wszystkie wyniki, mi się poprawiły to być może i tarczyca trochę lepiej zaczęła pracować i dlatego na lekarstwach wyniki są takie jakie widać. Ponieważ wiem, że lekarzom nie należy zwracać uwagi, bo mają bardzo przeorane i przerośnięte ego, podeszłam Pana Longina Rynkiewicza w ten oto sposób, że powiedziałam mu, że lekarka z przychodni rejonowej, w której się leczę, zauważyła, że wszystkie moje wyniki są lepsze. Nie zdążyłam dokończyć swojego wywodu. Pan doktor, się żachnął, że on jest endokrynologiem przez przeszło 40 - lecie i wiele się zmieniło w medycynie, ale tarczyca nie ulega wyleczeniu i kropka.
Wykombinowałam więc, że muszę się przejść do mojego ginekologa, żeby zdobyć zaświadczenie o tym, że wciąż miesiączkuję i jestem płodną samiczką. To czy mam partnera czy nie powinno wchodzić w jego rozważania. Jak to więc mój organizm można niszczyć, bo statystycznie już wykonał przynależną mu funkcję?
Tak samo załatwiono kiedyś mamę, która swego czasu usłyszała, że po wieku produktywnym, ubezpieczalnia zdrowotna nie pokrywa specjalistycznych badań, które były jej akurat potrzebne.
Więc to był słaby punkt programu, ale zgodny z moją opinią o podstawach medycyny konwencjonalnej wmawiającej człowiekowi wszystko co najgorsze tylko dlatego, żeby utrzymać możliwość zabezpieczenia instytucji takiej jak rozbudowany komoloch szpitalny z przystawkami, które czasami są już większe od czynnika ludzkiego jakim jest pionek lekarz. On też robi takie chocki klocki dlatego, że ubezpieczalnie nie widzą przyjemności w pokrywaniu kosztów badania.
I pomyśleć, że już za pierwszym badaniem, to badanie mogłoby być zrobione i pomoc w określeniu czynności tarczycy zdiagnozowana.
Dalszy ciąg dnia pobiegł drogą przepuszczania przed kolejki i załatwiania wszelkich spraw ponad poziomem powodzenia i nawet własnego przewidywania.
Czego już nie będę opisywać w szczegółach, bo dla niewtajemniczonych i obserwatorów z boku są to nudne bajki. Tylko sama autorka i aktorka na scenie aktora i konsumenta czy odbiorcy nie może się pozbierać z codziennego zaskoczenia i zaszokowania świeżo udostępnionymi walorami życia.