poniedziałek, 28 lutego 2011

Wgląd w tajemnice.

Z czasów wczesnego dzieciństwa pamiętam, że ojciec często rozmawiał w towarzystwie, które wykluczało możliwość rozumienia skomplikowanych treści przez dziecko, o masonerii. Przy skutecznie na zdrowie opróżnianej butelce z wyrafinowanymi  zakąskami na stole, starzy wówczas dla mnie dwudziesto - paro, trzydziesto czy wczesno - czterdziesto - letni, zazwyczaj sami mężczyźni, prowadzili przyciszonym i zdegustowanym głosem poufne, późnonocne Polaków rozmowy, które zmieniały napięcie i pewnego rodzaju  powagę w rejony lżejszych nastrojów wraz ze zmianą ilości cennego, bo pitego w małych szklanych naczyńkach płynu z butelki na stole. Kończyło się zazwyczaj na partyzanckich piosenkach. Ojciec pięknie i melodyjnie śpiewał. Miał silny głos.
Plączące się dzieci mogły posmakować zakąsek. Przez jakiś czas umiałam wygwizdywać melodie. Potem mi przeszło z jakiegoś powodu. Prawdopodobnie po wypadku. Za zagwizdanie melodii dostawałam dodatkową zakąskę na słodko w octowej zaprawie z aromatycznymi przyprawami. Moją ulubioną zakąską były podobne do śliwek ale od nich mniejsze, bardzo cierpkie w smaku, owoce, które mama zbierała w sadzie po pierwszych przymrozkach. Kilka lat temu zapytałam o nazwę owocu i wówczas jeszcze Myszka pamiętała. Teraz, chociaż wciąż pamiętam, w którym miejscu rosły w sadzie te kolczaste, niskopienne krzaki, mama już nie może sobie przypomnieć ich nazwy. Sama nazwa też była imponująca i bardzo mi się podobała  i po dziś dzień wydaje się być szczególną.** Na tym krzaku, jak później w Bydgoszczy, tak jak niedawno za oknem na bordowo - listnej Kalinie zobaczyłam pięknie upierzone Gile. Za pokazanie rysunku, na którym właśnie je narysowałam, mogłam dostać następną cierpko - słodko - kwaśną zakąskę.
Rysowałam na kawałkach szarego papieru obdartego z worków z paszą dla zwierząt kopiowym ołówkiem do podpisywania dokumentów, bo tylko taki był dostępny.
Teraz to wydaje się takie dziwne, ale przecież w szkole moi rówieśnicy uczyli się pisać przy użyciu stalówki, atramentu i bibuły, która służyła do wciągania kleksów. Przecież sama taka czynność jest już wirtuozerią nieznaną naszym latoroślom. Są za to urodzonymi cyborgami.
Jeszcze w Stanach zaczęłam się interesować ezoteryką. Po repatriacji trafiłam bez wysiłku i bez podejmowania akcji poszukiwawczej z mojej strony do zrzeszenia, które było przystanią dla mniej lub bardziej zaangażowanych w niepopularnym rzemiośle uczestników spotkań.
Najwyraźniej moja rzadko uczęszczana droga przez zaczarowany las prowadzi poprzez krainy dostępne wciąż nielicznym. Na początku dziwiłam się pojawianiu się wciąż podwójnych liczb w moim życiu. W Falls Church mieszkałam pod numerem 22 przy trasie 66. Na jednym ze spotkań z wymienionym klubie powiedziałam o tej dziwnej przypadkowości. Było to na co - czwartkowych wykładach z numerologii. Sprowokowała mnie do tego moja data urodzin, która indykuje, że 22 + 33 = 55. Fakt ten wyraźnie poruszył bardziej wtajemniczonych członków wyrafinowanej społeczności. Rzeczywiście nagromadzenie podwójnych liczb w mojej dacie urodzenia czytanej na różne sposoby była niespotykana w tamtym towarzystwie i jak się przekonałam później, bardzo rzadka w ogóle. Podobno w chwili mojego urodzenia o 12. 00 w południe w Toruniu, wszystkie planety ustawiły się tak, że się wzajemnie pokrywały, cokolwiek to znaczy w astrologii, której też liznęłam tylko ciut - ciut. Emilka zaangażowała się w astrologię znacznie bardziej niż było to dane mojej skromnej osobie.
Na omawianym zebraniu, kiedy ujawniłam moją datę urodzenia obciążoną nagrodami, talentami ale i bardzo podniesionym progiem trudności, zapytano mnie jaki jest mój teraźniejszy adres. Całe towarzystwo zamilkło na chwilę po wyłuszczeniu numeru adresu pod którym mieszkam. Nigdy nikt nie wyjaśnił mi pytania, które niesformułowane zaległo na dnie mojej duszy. W czasie katastrofy samolotu pod Katyniem, Arka zauważyła zbieżność naszego adresu i numeru samolotu.
A dopiero dwa dni temu, aż wpadłam głębiej w pościele mojego łóżka, kiedy dowiedziałam się, że PINEAL GLAND - (to nazwa trzeciego oka, jednego z czakramów, czyli centrów energetycznych w ciele człowieka)   jest opatrzony numerem 101 i symbolem szyszki, który jest uhonorowanym symbolem władzy od najwcześniejszych znanych dziejów ludzkości związanych z prehistorią Atlantydy. I pomyśleć, ze spotkań z grupą jasnowidzących i jasnosłyszących zrezygnowałam, kiedy dowiedziałam się, że moja dusza jest obarczona funkcją strażnika czasu. Zlękłam się odpowiedzialności i dałam sobie spokój. Dziwna rzecz od tego czasu każdy zegar w moim mieszkaniu, pomimo moich, stałych i bezskutecznych  interwencji w postaci zmieniania baterii, a jest ich sporo, w każdym pomieszczeniu po kilka, odmawia posłuszeństwa. Jedyny zegar z jakiego korzystam jest umieszczony na pasku mojego komputera. Co ciekawe bardzo często pokazuje godziny zgodne z minutami o tych samych powtarzających się cyfrach.
Wzięłam podświadomy urlop. Ale czy na pewno ?
W momencie pierwszego orgazmu duchowego, zadzwoniłam do Grzegorza. Jak to dobrze, że potraktował moją relację serio i ze zrozumieniem. Od tego czasu powtarzają się z różną częstotliwością mniej lub bardziej intensywne i niesamowite przeżycia. Jednym z nich potrafię się bawić. Wpuszczam energię, którą czuję jak intensywne ciepło z lekkim ciśnieniem  poprzez śródstopie obu nóg. Jak poczuję delikatne pulsacyjne posuwanie się sensacyjnego uczucia w górę kończyn, robię to samo ze śródręczem obu dłoni . A na końcu koncentruję się na czakramie środka głowy. Nawet nie wiem o czakramach zbyt dużo, bo jestem opornym uczniem i ciężką do prowadzenia indywidualnością. Jak mnie coś nie wciąga, lub nie czuję, że chcę z różnych względów, to omijam z daleka napotykane źródła. Więc jak i kiedy odkryłam sprawę kierowania energią w moim własnym ciele - nie wiem. Potrafię zniwelować ból głowy i zęba, potrafię ból w biodrze zalać miłością, doprowadzić do wyłagodnienia  i wygaśnięcia.
Wracając do sedna sprawy. Otóż posuwam energię przez intencje, lub możliwe, że ona posuwa się sama a ja ją obserwuję. Poszczególne strumienie zawsze zderzają się w splocie słonecznym powodując eksplozję. Tej eksplozji towarzyszą konwulsje i wtrząsy ciała, oraz skurcze i rozkurcze mięśni. Jest to bardzo, bardzo podobne uczucie do orgazmów fizycznych i tak jak one bardzo kolorowe i różnorodne, tylko znacznie intensywniejsze. Okazuje się, że proces potarzany kilkakrotnie powoduje podnoszenie wibracji, z wysokich na jeszcze wyższe i na razie nie wiem czemu jeszcze służy. Poza tym, że kolory z jaskrawych stają się jeszcze jaskrawsze, głębia trójwymiarowa się znacznie powiększa i z grubsza biorąc jest we mnie i w około dużo przestrzeni i ciszy której jestem częścią. Jest też pewnego rodzaju nieruchomość, nawet poruszający się kot jest otoczony tą nieruchomością, stałością przestrzenną. Jest to uczucie o niesamowitej intensywności a jednocześnie zawiera w sobie miękkość i lekkość dziwną w istocie swojej i niepowtarzalną. Coraz rzadziej nie mam pod ręką owego uczucia, a raczej wiązki uczuciowo - intuicyjnej. Jeżeli jednak wypadnę z objęć owego stanu, to czuję konieczność dostania się w te niepowtarzalne rejony, przestrzenie i wymiary, bo jest mi po prostu źle i tempo.
Przed chwilą powtórzyło mi się na ułamek sekundy, a może na chwilę dłuższą niż moment, bo jest to bardzo względne odczucie - odczucie czasu. Więc przed chwilą pzez chwilę, powtórzyło się, a może odebrałam sygnał, że ono wciąż jest w moim zasięgu percepsji,  to pierwotne uczucie, z którego relacją zadzwoniłam owego styczniowego wieczora do Grzegorza. Nieporównywalne do żadnego znanego mi dotychczas stanu. Wiem tylko, że podczas trwania tych sensacji nie mogę używać okularów, bo przez nie nic nie widzę. A bez okularów literki są bardzo ostre i takie jak za dawnych lat. Widzę wszystko   b e z   o k u l a r ó w   doskonale, co za każdym razem wywołuje moje zdziwienie. Co ustępuję jak tylko pozwolę sobie na obniżenie wibracji lub jeżeli codzienność wykopuje mnie z orbity  wspaniołości i błogości  istnienia. Może to być wizyta znajomej lub rozmowa z mamą. Za każdym razem winne jest Ego i moje dawne przyzwyczajenia . Tłumaczę mu, to znaczy tej części siebie, która mieści się w nazwie Ego, że przenosimy się na wyższy poziom i tam będzie miało funkcję pilnowania mojego stanu wibracyjnego, ale widać, że wciąż chce mu się dawnych smaczków i odczuć. Na początku bardzo bolał mnie żołądek i wydzielało mi się mnóstwo śliny jak podczas objawów z owrzodzeniem dwunastnicy. Cierpliwie tłumaczyłam swojemu Ego, że ono będzie miało swoją funkcję i ważne zadanie w moim nowym stanie i posłuchało. Teraz już w ogóle takie objawy nie pojawiają się. Intensywne bóle przeszły i konieczność pozostawania na niskich znanych mi wibracjach nie jest wymagana przez zagrożenie mojego Ego. Ego jest bardzo mądre i a uczy się bardzo szybko. Wciąż jednak unikam, o ile to możliwe, kontaktów z otoczeniem, szczególnie z osobami, o których wiem, że znają mnie z przed przemiany.
Pozostaję w izolacji. Z początku moja izolacja i pustelniczy wprost sposób życia był związany z buntem i z wymaganiami zdrowotnymi. Teraz coraz częściej świadomie wybieram moje odizolowanie. Wiem, że z czasem będę mogła korzystać z udostępnianego mi świata na bardziej regularnych zasadach. Skąd wiem? Tego nie wiem, ale tak czuję i chyba jednak wiem ... tylko na innej płaszczyźnie niż wiedza informacyjna.

**
Myszka właśnie sobie przypomniała, że niewysokie, kolczaste krzaki rosnące na wschodniej ścianie sadu, tak bardziej od północy czyli bardziej z tyłu, z cierpkimi w smaku owocami  zbieranymi po pierwszych przymrozkach, w celu robienia z nich przekąsek do  wódki w zaprawie octowo - słodkiej nosiły nazwę Tarek. W sadach i w ogóle w przepisach żywieniowych nie ma już tych owoców w ogóle. Może jeszcze rosną w dzikim stanie. Ale też nigdzie nie spotkałam. Znikło też bardzo wiele ziół z kuchni nie tylko polskiej. Tak jak Kucanka używana do mięs. Świat robi się coraz mniejszy i coraz bardziej ujednolicony. Pomimo tego wciąż proponuje niesamowite bogactwo. Ludzie przechodząc koło bogactwa ziół nie mają pojęcia już w tej chwili o ich wartościach smakowych czy leczniczych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz