czwartek, 30 stycznia 2014

Burza

"... No great mind has ever existed without
a touch of madness... "

                                     - Aristotle 



- Ale Burza! -  pomyślała Cyntia. 
- To tylko grzmoty... - orzekła odgarniając firankę na oknie. 
- Może już pada albo kropi gdzieś w pobliżu? 
- E.. tam to tylko niesamowite ilości błyskawic aż biało się robi w ciemniejącym pokoju - prowadziła swój monolog.
- Grzmoty są raczej ciche, czyli wszystko może jeszcze się zdarzyć; może przejść  bokiem dla przykładu, co u nas jest regularnym ewenementem - dodała siadając w fotelu i pozwalając się zsunąć firance do swojej ulubionej pozycji.  

- Wczoraj w tranwaju... - zamyśliła się Cyntia.
- Właśnie wczoraj w tranwaju też wydawało mi się, że grzmi, bo wyrwał mnie z głębokiego zamyślenia tramwaj, który skręcając skrzypiał i zgrzytał po szynach. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę co się właściwie dzieje, bo dzień był nadzwyczaj gorący i słoneczny, piękny. 
Gładkie niebo wisiało całunem nieskończonej niebieskości bez jednej chmurki a dzisiaj? 
- Ależ kolosalna zmiania. 
- Ze mną jest już na prawdę źle; Kurka marna a raczej licha jak mówi Jana, kurka jakaś tam, przecież ja gadam do siebie i to ciągle. Trochę poprzeżywam i zaraz komentuję - relacjonowała Cyntia. 
- A lepsze to niż co innego - dodała sobie otuchy. 
- Zaraz skończę tę spudniczkę i... 
- Jaką dynamiką muszą  dysponować zespolone czynniki wpływające na zmiany temperatur, Te z kolei wywołują zmianę ciśnienia... A może to najpierw są zmiany ciśnienia a potem dopiero wiatr i zmiana temperatury pod wpływem chmur przygnanych wiatrem...
- Wczoraj w tramwaju gdy już się ocknęłam a właściwie obudziłam z kosmicznych podróży albo po prostu z zamyślenia też myślałam, że to burza. Zamiast tego usłyszałam zaśpiew wynikający z tarcia kół tranwaju o szyny - Brrr... trzeba umieć się przyzwyczaić do takich sensacji... 
No więc jak już nastawiłam uszu to okazało się, że dotarły do mnie strzępki ciekawej rozmowy dwóch kolesiów, którzy bez krępacji głośno rozmawiali ze sobą. 
- Wiem, coś mi mówiłeś że wpadłeś po uszy w "gorące" rytmy a raczej nacje  i to kilka razy. Wiesz, trochę jestem ciekawy jak Twoje doświadczenia Ciebie zmieniły? 
- No co Ty; jak mogły mnie zmienić zawsze unikałem smutasowania - powiedział ten wyższy i dość przystojny i prawdopodobnie wyglądający na młodszego od tego, który był w rzeczywistości młodszy. 
- Ten, który wedłóg mnie wyglądał na starszego a był rzeczywiście młodszy - referowała Cyntia  nasłuchując w kompletnym wyciszeniu nadciągającej Burzy i kropel pierwszych kropel deszczu rzadko stukających o parapet. 
- Bardzo lubię burzę i deszcz i grzmoty. Zawsze lubiłam burzę, podczas burzy się uspakajam i 
wyciszam znacznie bardziej niż w kościele czy w lesie podczas normalnej lub pięknej pogody.
Prawdopodobnie chodzi o nastrój kontemplacji i zaprzestanie pogoni za codziennym tempem.
- To jest przecież tak - dotarło do niej wspomnienie tych dwóch, których słuchała mimochodem a tak na prawdę dochodziła kto z nich na ile wygląda...
Ten lowialny, łysy, dobry i w okularach trohcę się żenujący bóg wie czemu mówił, że  na to kim i jaką staje się kobieta kobietą decydują mężczyźni w jej życiu na kanwie jej temperamentu i cech wrodzonych a to jakim mężczyzna staje się mężczyzną - odwrotnie. (chyba, że jest homo)  W największym procencie oczywiście...  
- Takie tam mędrkowanie i filozofowanie - skwitował ten pewny siebie. 
- Z tego jednak co i jak mówisz to dla mnie jesteś nadal tym samym Niedźwiedziem jakim byłeś - powiedział nieco obrażony Ćwok.
 - Ależ szlachetność przeze mnie przebija - zdziwiła się Cyntia.
- Mimo wszystko w tym momencie to było bardzo trafne określenie tego nafuczonego chwilowo inteligenta - usprawiedliwiła się w swoich oczach. 
Sprytny za to ani myślał się obrazić. 
- A Ty jesteś dziecinny i pewnie jeszcze z panienkami na bakier. 
- To masz stuprocentową rację roześmiał się nagle bardzo sympatyczny tamten młodszy wyglądający na starszego.
- Ale zaraz, zaraz jak ten młodszy powiedział na starszego, że on jest jak Niedźwiedź? 
Cyntia aż położyła spudniczkę którą podszywała na kolana. 
Kilkanaście lat temu to Micho, który z upodobaniem nazywa siebie Niedźwiedziem, to przecież Micho pokazał jej swoją nieco dziecinną stronę, ale za to fajną i ciepłą i wrażliwą naturę małego chłopczyka ukrytego pod futrem niezdarnego ale pociesznego i poczciwego człowieka o dobrych intencjach. 
- Jednak pieniądze zmieniają ludzi na gorsze, robią się nich ważniacy i geroje, że niby są lepsi...- przyszło jej od niechcenia na myśl...
- Cieszył się czasami i to z bardzo dziecinnych nieraz spraw - znów powróciła mimowolnie do Micho i wspomnień z nim związanych a może z momentami własnej młodości.... i chciał się dzielić tym co go urzeka. 
Pamiętam jak bardzo chciał pokazać moim córeczkom światełka, którymi udekorowane były domy w dzielnicy,  w  której mieszkał. Przyjechał po pracy aby zabrać nas na przejażdżkę. Sporo takich momentów pamiętam (kaczki też) 
Kiedy to bylo? 
- Chyba przedwczoraj widziałam jak szybciuteńko biegła kaczka po alejce parkowej i było to na prawdę przekomiczne tak, że zaczęłam się na pół głośno śmiać do siebie pod nosem a mężczyzna przechodzący nieopodal uważnie mi się przyjrzał :). A niech go jasny piorun, albo co innego np kwiatek  popieści - pomyślała z sympatią - ktokolwiek by zobaczył tę kaczkę to musiałby się roześmiać...

Albo to jak zdawał się odpoczywać w codzienności i w klimacie rodzinnego zamieszania. Po prostu przysłuchiwał się moim rozmowom z moimi dziećmi i się tak milcząco uśmiechał z refleksją i z pewnego rodzaju zamyśleniem. 
Teraz moje dzieci są już dorosłymi kobietami. 
A niedługo mam nadzieję, że obie zostaną matkami. Ostatnio przez  właśnie obserwację tego jak jedni się rodzą a innym jest z górki coraz częściej zastanawiam się nad czasem. 
- Oh jakaż to niesamowita zbierzność okoliczności. Przecież Ci dwaj z wczorajszego tramwaju też rozmawiali o czasie. 
- Jak do tego doszli ? 
- Puściłam mimo uszu ich wspólną rozmowę od tego czasu jak tamten temu mówił, że on jest...
- Zaraz on mu tylko podsunął to tamten się wysypał lub prawie przyznał bez bicia...
Potem jak znów usłyszała ich rozmowę to ten wyższy mówił do niższego coś w rodzaju, że on rozumie teorię stringów i teorię czasu rozumianego linearnie...czy jakoś tak...
 - A mi  bardzo trudno pogodzić się w wyobraźni z tym, że  w jednym czasie jestem  w poprzednim wcieleniu dla przykładu moja młodość kwitnie sobie równocześnie z tym, że jestem też dużo starsza niż jestem - dumała Cyntia.
- Ciekawe jak wyglądam jako sporo starsza osoba (?) - znów zamyśliła się Cyntia. 
Za oknem na prawdę zapowiada się ulewa. Ale wciąż raczej straszy. Zanosi się na burzę jak to mowią starsi. A już jakby zaczęło popadywać i znów się trochę przejaśniło chociaż cały czas grzmi i błyskawice rozdzierają szarości nieba...
Cyntia lubiła i nadal lubi deszcz i burzę i to bardzo. 
Jej mama i jedna z jej córek ta młodsza obie boją się burzy ale to panicznie prawie tak jak Kulka ich czarna suczka, która mieszkała jeszcze kilka lat po repatriacji Cyntii razem z nią i z Myszką. 
- Moje kłopoty kończą się w momencie zdania sobie sprawy z tego, że przecież te różne obrazy mojego życia - powróciła Cyntia do przerwanego na chwilę toku interesujących ją rozważań -  dzieli przestrzeń, dystans i wówczas lecą sobie te same filmy tylko w pewnym oddaleniu od siebie, leci sobie nieskończona ilość wersji mnie i moich różnych "ja" tak że w pewnym zakrzywieniu czy wyborze ta niby moja powłoka fizyczna jest także czyjąś opcją egzystencji i wyglądu i dlatego wszyscy jesteśmy jednością i całością - doszła do logicznego wniosku Cyntia. 
- Fajnie byłoby o tym porozmawiać z kimś mądrym może nawet z tym chłopakiem z tramwaju może on by mi to wyświecił bardziej - zamarzyło się jej po cichu. 
- Może kiedyś jak już będę miała mniej do zrobienia może kiedyś wrócę do szkoły?
- E tam do szkoły, mam internet to sobie to wszystko z czasem poukładam - utwierdzała sama siebie.
- Ostateznie to wszystko jest fantastyczne i cudowne, zachwycające i bogate i na prawdę wspaniałe, więc fajnie jest w tym pogrzebać i się przekonać na jakich zasadach to  działa i dlaczego? - argumentowała sobie samej dla utwierdzenia się w przekonaniu, że podejmuje następną decyzję przesądzającą o jej samoudztwie czyli, że skazuje się na kolejne samotne podróże kosmiczne. 
- Gdzieś tam po drugiej stronie wielkiej wody jest moja młodsza córka i jak się okazuje jak na razie ma znikome o ile istniejące zapotrzebowanie na moją obecność w swoim życiu.  
Ale Yanna jest osobą bardzo zamkniętą i otwiera się tylko wówczas gdy dana osoba jest w jej życiu i blisko niej na codzień. Może się  jednak się zbliży do mnie gdy przyjdzie czas na rodzinę dla niej także. 
A to czy będzie matką?
Myślę, że na prawdę chce i to bardzo. 
Kiedy?
Prawdopodobnie jej  decyzja a może bardziej związku, w którym jest. 
Jedno jest pewne, że jeżeli zdecyduje się na dzieci to będzie to naturalne, że moje kontakty z nią ożyją przynajmniej na jakiś czas - planowała.
Póki co wciąż jestem bardzo zajętą osobą, mam co robić i nawet fajnie gdybym mogła rozciągnąć czas zamiast jeszcze sobie dokładać przerywników - uświadomiła sobie Cyntia. 
Na przyszłość postanowiła przyjąć postawę wyczekującą. 
Prawdopodobnie kiedyś sobie przypomni o moim istnieniu. 
- Przyjdzie taki czas - powiedziała bezgłośnie ruszając wargami i przyłapała się ze zdziwieniem na dwóch rzeczach na raz: 
Po pierwsze, że ruszała wargami tak jakby spodziewała się usłyszeć to co sobie właśnie wyjaśniła. Po drugie jej absolutna pewność, że jej córka zawsze zostanie jej córką i że ich kontakty się kiedyś wzmogą chociażby na chwilkę...  

Pada na razie bardzo nieśmiało, ale grzmoty nadal to cichsze to znów bliżej a niebo porozdzierane błyskami, jak w jakiejś grze elektronicznej...  

- A jak czas - ten wkurzający przestępca - się do mnie  za konkretnie zabierze, to przecież istnieje tak zwana chirurgia plastyczna - podniosła się na duchu.
- można sobie dla przykładu podnieść za bardzo opadające powieki i się ze sobą dobrze poczuć.

Zadzwonił telefon.
- Halo Jolu... (?) - usłyszała.
- A to Ty?
- No tak ja, masz czas to możemy  pogadać - zaproponował Micho. 
- U mnie zaraz będzie lało na razie brzmi oj, chciałam powiedzieć grzmi w oddali ale już dosyć blisko. 
- Boisz się burzy? 
- E tam, uspakajam się - bardzo lubię i deszcz i burzę...
- Podobno jest nazwa dla tych ludzi co to podczas burzy tak dobrze się czują.
- Moja mama się bardzo podobno od małego bała burzy tak samo moja młodsza córka zaczynała chodzić dosłownie po ścianach jak zaczynała się burza.... Lylli twierdzi, że ona bardzo się boi powodzi czy wręcz potopu...Becia moja przjaciółka też się boi burzy.  Ona twierdzi, że odkąd piorun kulisty sprawił, że leżała plackiem w kałuży .... i moja Kulka - taka czarna suczka Kundelek też dostawała dosłownie napadów paniki...
- A u mnie jest słońce.
 - Na prawdę; wczoraj tutaj też było pięknie... ani jednej chmurki na niebie...
- Taka pogoda mogła być cały rok.
- Lato? 
- Słońce.
- A słońce to jest wciąż tylko czasami zasłaniają je chmury - śmiała się Cyntia. 
- Ale lata lecą - powiedział Micho przeciągając się, czego Cyntia domyśliła się po odgłosach.
- Lecą lecą... Jak sie zrobię stara i bardzo mi to dokuczy jako kobiecie to sobie zafunduję operację plastyczną - stwierdziłą Cyntia i po chwili dodała - Ty leżysz?
- A tak się trochę położyłem, że co sobie zrobisz ? - Micho zdołał w jednym zdaniu ująć odpowiedź i pytanie. 
- A wiesz jak mi powieki bardzo opadną...
- A co tam znowu o jakichs chirurgiach plastycznych mówisz i o powiekach opadajacych -  uśmiechnął się Micho co też można było wywnioskować .... na to powiedzmy jeszcze masz czas jakby juz cos, .... a ja powinienem sobie wlosy wszczepic na czole powiedzmy , ale czekam az jeszcze wiecej wylysieje - zaśmiał się Micho tym swoim trochę skrępowanym trochę nieśmiałym czkającym śmiechem. 
- Widziałam kiedyś faceta z  po-flancowanymi włosami. ( a raczej kępkami włosów)  o zgrozo - moim zdaniem wygląda to ohydnie... na prawdę. Uważam, że włosy u faceta w pewnym wieku to kapitał, ale jak ich brak to musi się nauczyć bez nich "być" i tyle.- rozwinęła się Cyntia.
Micho słuchał; 
- Wczoraj dwaj młodzikowie rozmawiali o gorących nacjach. Jeden pytał drugiego, czy zmieniły go 
doświadczenia z kobietami z południa... - powiedziała Cyntia. 
- Aaaa...- do uszu Cyntii doszło coś co prawdopodobnie miało znaczyć zrozumienie lub potwierdzenie a może coś na kształt, a już się domyślam, w którą stronę skręca teraz konwersacja...
Cyntia dzielnie brnęła dalej":
- A Ciebie kobiety z innych nacji zmieniły? - zadała bezpośrednie pytanie.
- Czy ja wiem czy mnie kontakty z kobietami z innych nacji zmieniły ? Może trochę tak  a może czas upływajacy mnie tez zmienił...- wyznał refleksyjnie Micho.
- A mi się tak jakoś wydaje jakbym rozmawiała z kimś kto jest taki sam... 
- Mówisz, że jestem jaki byłem?, w pewnym sensie, też może, bo mówi się, że ludzie się  zmieniają tylko pozornie tak generalnie, trudno powiedzieć, bo każdy siebie subiektywnie widzi, jedno co,  to życie nauczyło mnie może  patrzenia z perspektywy trochę na różne sprawy, a tam ... najtrudniej o sobie mówić albo się nad sobą zastanawiać - definitywnie zakończył Micho.
- Co do włosów - widziałam kiedyś permanentny tatuaż w gęste kropki jako niby bardzo krótko obcięte włosy. Wiesz trzeba mieć specyficzną urodę (ten człowiek miał ciemny brąz tatuaż)... Trzeba mieć specyficzną urodę, która by  taki zabieg wytrzymała i  jeszcze  bardzo dobrany styl noszenia się i prezentowania siebie - ale na prawdę pierwszy... no może drugi raz w życiu spodobał mi tatuaż - Cyntia nabrała powietrza, bo przypuszczała, że teraz Micho tylko czeka na to aby jej posłuchać.
- Pierwszy raz spodobał mi się tatuaż jako permanentny makijaż podkreślający oczy - mówiła - ale to już dawno było.  Też dla bardzo wy-sekcjonowanego typu urody. Jestem za "ładna" (za lalkowata) chociaż ratuje mnie szeroka, szczera buzia, bo inaczej mogłabym robić za podstarzałego aniołka w tej chwili z moją różowo - mleczną skórą i nieskazitelnie gładką cerą i kręconymi włosami. 
Micho milczał a może zasnął?
- Jesteś tam?
- Jestem, jestem - powiedział trochę znużony.
- Co tak zamilkłeś?
- Słucham.
- To mam mówić czy kończymy?
- Powiedz jeszcze coś. 
 - Właśnie ze względu na to jaki typ urody reprezentuję - przydałby mi się retusz chirurgiczny w pewnym wieku... Ojej ale piorun walnął gdzieś blisko!
- Też słyszałem.
- Słyszałeś? 
- No tak to chyba był piorun, coś zdrowo rąbnęło.
- Micho, ja słyszałam o tym, że podczas burzy należy unikać rozmów, bo piorun może przejść po drucie i wpaść do ucha i zabić na miejscu rozmówcę...
- Jak masz się bać to na razie, a kiedy lecisz?
- O już zaraz; piątego lecę z Bydzi.
- A Ty do Francji kiedy?
- Trudno wyczuć, pewnie jakoś tak...
-  Oby się Tobie fajnie układało w tej Francji. Moja Lylli  twierdzi, że Francuzi to jest prawdopodobnie z ramienia historii bardzo pyszałkowaty i zarozumiały naród. Ona bardzo lubi Brazylijczyków i ludzi z południa. Ja mniej.
- A co Tobie w nich przeszkadza?
- Dla mnie mężczyźni południowego chowu czy z pod tamtego słońca,  szczególnie właśnie mężczyźni są za nachalni i za bardzo bezpośredni i za bardzo otwarci i za bardzo emanują pożądaniem po prostu przez oczy zjadają człowieka od środka i to jest dla mnie krępujące. Wolę powściągliwość i północną elegancję ale też lubię bliskość i ciepło w bliższych kontaktach.
- Lylli ma rację, Francuzi mają kompleks swojej potęgi jaką mieli w historii, no ale teraz jest inaczej a niektórzy zdają sobie z tego sprawę a inni nadal żyją w jakimś urojonym świecie - jak wszędzie są tacy i tacy, co do południowców też masz rację, oni tacy są ale to znowu decyduje że tak powiem ich wychowanie czy też to co z pokolenia na pokolenie jest przenoszone. Inna sprawa ze klimat też decyduje, że pewne nacje są bardziej gorące a inne mniej - śmiał się Micho.
- Ależ leje, teraz to już jest prawdziwa burza... o znowu trzasnęło gdzieś bliżej.
- Pamiętasz w Stanach burze śnieżne jak grzmiało i pioruny trzaskały i jakie były nagłe zamiecie...
- Micho kończymy, bo ja bardzo lubię burzę ale też dopuszczam zdrowy rozsądek.

środa, 29 stycznia 2014

Widok z balkonu

Już w czasie rozmowy telefonicznej Paweł wyjaśniał powód, dla którego wynajęli obecnie zajmowane przez nich mieszkanie ale to co zobaczyła Cyntia po prostu przerastało jej wszelkie oczekiwania. 
- Czy jakieś zdjęcie czy film byłby w tanie pokazać to wszystko co tutaj... - Cyntia nagle umilkła, bo po prostu zabrakło jej słów. 

To była pierwsza Sobota zaraz po przyjeździe Cyntii do swoich dzieci do Irlandii. 
Na lotnisku  trudno jej było poznać własną córkę pomimo, że tak często widywała ją na skype'a. 

Rzeczywistość to prawda -  przyszło jej na myśl co też trochę później im powiedziała. 
Reszta to fikcja - dodała już po powitaniu dzieci. 

Siedzieli na obszernym balkonie na chyba trzecim piętrze licząc parter jako jedną z kondygnacji tak jak to się liczy w Rosji czy w ogóle wszędzie za granicą, zdaje się oprócz Francji... a może właśnie z Francją?
Lylli bardzo ciężko przechodziła końcówkę ciąży i cały posiłek przygotował samodzielnie Paweł. Zrobił grilla i było bardzo odświętnie. 
Pogoda dopisała jakby ktoś to dla niej specjalnie spreparował, specjalnie jak się okazało na cały jej pobyt... 

- W Polsce teraz są takie upały, że trudno wytrzymać na zewnątrz - powiedziała po chwili Cyntia -  a tu pogoda jak na zamówienie jak wymarzona.

Na prawdę czuła się otulona luksusem z czego większość załatwił widok i świadomość, że oto uczestniczy w jednym z przełomowych momentów w życiu rodzinnym swojej córki, że jest częścią składową tak ważnej chwili, reszta to zasługa Paweła.
Bardzo się starał, zresztą jak zawsze.
Cyntia była wdzięczna za to, że los ofiarował jej takiego zięcia. 
Była wdzięczna rodzicom zięcia za to, że mają i wychowali takiego syna. 
Była wdzięczna za to, że jej córka chciała jej uczestnictwa w ważnej chwili w swoim życiu. 
Była przepełniona wdzięcznością za to, jej córka kocha swojego męża a on darzy ją uczuciem i szacunkiem i że odnajduje w Lilly to czego potrzebuje od kobiety w swoim życiu. 
Rozpływała się nad widokiem z balkonu. 
A na koniec była wdzięczna za okazywane jej zaufanie. 
Była wdzięczna za to, że w Polsce też się wszystko prostuje i czas pomaga goić i zabliźniać rany. 

- Będziemy chodziły na spacery do parku i teraz i jak mała się urodzi - powiedziała Lylli podążając za jej wzrokiem. 
W powietrzu czuć było końcówkę lata  z zapowiedzią zbliżającej się jesieni...
- Środek lata a taka fantastyzczna pogoda... - rzuciła jeszcze raz i czuło się, że jakoś trudno jej uwierzyć w nadmiar szczęścia a pogoda to tylko taki pretekst dodatek, deser..
- Macie pięknie urządzone mieszkanie - stwierdziała Cyntia.
- Podoba się Tobie mamo?, bardzo się cieszę - zapytała bez czekania na odpowiedź Lylli. 
- A Ty wiesz, że tutaj wszystkie mieszkania muszą być doszczętnie wyposażone co do widelca i łyżki w szufladzie aż po akcesoria w łazienkach i we wszystkie meble i w zasadzie we wszytko co w takim mieszkaniu jest do życia potrzebne ? - zapytał Paweł.
- Pościel... ? - wyrwało się Cyntii.
- Pościel i ciuchy mamy swoje - powiedział z uśmiechem i trochę z przekąsem Paweł. 
- Już poprzednio jak tutaj byłam to bardzo mnie to zdziwiło - wyznała Cyntia.
- Bo tutaj jest takie prawo, że jak się wynajmuje dom czy mieszkanie to ono musi być kompletnie wyposażone i przygotowane do życia w nim - podjęła Lylli. 
- Niesamowite - przyznała Cyntia.
- A co pamiętasz jeszcze z ostatniego u Nas pobytu? - chciała wiedzieć jej córka. 
- Oj bardzo dużo pamiętam. Przede wszystkim nasze wspólne wycieczki i to, że ta wyspa jest przede wszystkim okolona wodą z piekną linią skarp i urwisk na wystrzępionych brzegach a poza tym to, że ląd jest umoczony w zieleni. Pamietam piękne, przepiękne widoki, pasące się stada danieli i owiec. Pamiętam piękne zadbane domy i urokliwe ogrody. Pamiętam,.. co jeszcze; jeszcze pamiętam ulice miasta i ogólną atmosferę i ten park z tymi potężnymi drzewami, zawsze zapominam nazwę... i ogród...
- A ogród botaniczny - wtrąciła Lylli - A pamiętasz te Taśki co szły za nami i Yanna je tak lubiła a wiewiórki co były takie oswojone i kwiaty w Palmiarni? 
- Tak pamiętam wszystko i zółte kwiaty na kolczastych krzewach w górach i naręcze niebieskich i białych kwiatów wiosną... - wyliczała Cyntia.
- A pamiętasz jak zbierałaś odnóżki? - zapytała z rozbawieniem w głosie poprawiając się na krześle jej ciężarna starsza latorośl, bo trochę jej było mało komfortowo. 
- O tutaj, tutaj, daj rękę, zobacz jak kopie! - Lylli chwyciła rękę Cyntii i położyła ją sobie na wydentym brzuhu podobnym do wielkiego balona. 
- Ale fantastyczne uczucie - relacjonowała z przejęciem Cyntia. 
- Fajnie, to prawda - wtrącił Paweł. 
- Cudownie - odrzekła całkowicie pochłonięta chwilą mama przyszłej mamy. 
Podszedł Paweł, bo też chciał doświadczyć swojej córki przez skórę brzucha swojej żony. 
- Cyntia się taktownie odsunęła. 
Ręka Pawła spoczęła w miejscu, gdzie przed chwilą była jej własna i Cyntia zdała sobie sprawę, że ojej! Cyntia zdała sobie sprawę, że ręka jej zięcia zajmuje pół brzucha jej córki. 
- Będzie mu bardzo wygodnie trzymać niemowlę nawet jeżeli będzie takie duże jak na to wskazuje rodzinna tradycja z obu stron w jej i obu stron w rodzinie Pawła a także Gregor'a z czego zdała sobie sprawę nieco później. Ale swoje spostrzeżenia zachowała dla siebie. Za blisko już były przeżycia związane z porodem dla jej córki. 
- A pamiętacie te naręcza białych kwiatków na wiosnę ? - zapytała z nadzieją oddlenia się od jej własnych myśli i w imię przerwanego toku rozmowy. 
- Tak się nimi zachwycałaś, że trudno, żebyśmy my to mogli zapomieć - skomentował Paweł. 
- A wiecie, że te kwiaty to Niedźwiedzi czosnek odmiana dzikiego czosnku, który rośnie na ziemiach wysoko wapiennych...
- Mamo wystarczy powiedzieć na ziemiach bogatych w wapń a nie zaraz tak przestrzelić górnolotnie - skwapliwie skorygowała Cyntię Lylli trafiając tym samym w piętę ahillesową swojej rodzicielki. 
- Aj...!, no tak, ale to w tej chwili mało ważne... - spieszyła się prowadząca wątkek. 
Pomimo, że Lylli zmilczała cisnącą się jej na usta kontynuację małego zatargu to jednak dała za wygraną i Cyntia doceniła to u swojego Światełka. Obie wiedziały o sobie bardzo dużo i każda wiedziała, że oczywiście to jest święta racja, ale że bardzo trudno oduczyć nawyków powstałych z poczucia niskiej wartości siebie starszej kobiety. 
- Starałam sie o taki czosnek na moją działkę... - powiedziała Cyntia. 
- Tak? - zdziwiła się Lylli. 
- Pamiętasz tę piekną działkę na rogu Koziego Rynku? - zapytała Cyntia obiecując sobie prostotę i bezpośredniość, którą przecież też umiała jak tylko się nad tym skoncentrowała. 
- A tego starego faceta, z którym się przyjaźnisz? Ile on ma lat? - chciała wiedzieć córka. 
- A wiesz jak ostatnio z nim rozmawiałam to on miał 95 lat i jeszcze tam żwawo i w miarę swoich możliwości działał na swojej działce i z tyłu w ogrodzie. 
- Dawno z nim rozmawiałaś?
- Kochana zabij mnie ubij ale trudno mi to sobie skojarzyć, ale kilka lat temu. Jak przyjechałam od Was to chciałam sobie ten czosnek zachodować i wdepłam do niego jak zwykle pogadać o roślinkach i rozmowa zeszła na Irlandię ze względu na ten czosnek i wiesz co się okazało? - rzuciła Cyntia patrząc wyczekująco na Lylli, bo wiedziała, że tamta powinna teraz w/g jej oczekiwań zapytać...
- Co ? - padło to na co czekała Cyntia, żeby nadal mogła kontynuować podjęty temat.
- Że ten czosnek chyba w ramach wypraw Polaków do Irlandii stał się w Polsce też badzo popularny?
- I on go miał ? - wbił się Paweł absoluynie i jak zawsze idealnie celnie i  w moment.
- No właśnie. Pokazał mi kilka małych źbeł i na moją prośbę o podział z pól godziny mi tłumaczył, że... no pół godziny mi tłumaczył, że on go najpierw musi rozpropagować, że ma ziemię źle na wymagania tego czosnku przygotowaną, że mu żal, bo może moja ziemia też zła i takie tam wiecie... - dokończyła Cyntia pomijając zakończenie i machając ręką z rezygnacją, bo uznała, że gestem więcej załatwi niż kontynuacją opowiadania o akcji.  
- Jak się mała urodzi i trochę podrośnie, to pojedziemy jeszcze na taką wycieczkę i to na pewno na wiele i sobie skąbinujesz tego Twojego czosnku - śmiała się Lylli.
- Ale tam będziesz się wstydziła - stwierdziła Cyntia lakonicznie zamykając swoje szerokie obawy w kilku słowach, za którymi jednak kryła się rozbudzona nadzieja. 
- Mama mi już przeszło, młoda byłam - powiedziała Lylli tonem usprawiedliwienia. 
Cyntia przełknęła ślinę i zamilkła bo była wdzięczna za to, że jej dzieci rosną i rozumieją różne zakamarki życia coraz bardziej. 
- Paweł powiedział, że możesz zająć się balkonem; popatrz na te skrzynki. 
- Rzeczywiście skrzynki  to jest jedyny słabszy punkt całosci - zgodziła się Cyntia . 
- Mogę się zająć jeszcze zanim urodzi się maleństwo. Mogę nazbierać odnóżek o chociażby bluszczu... podjęła Cyntia - myśląc, że jednak za gorliwie się wczuwa w podsunięty pomysł i rolę oraz za bardzo wysuwa karetę przed konie i że jej inicjatywa w mieszkaniu córki i zięcia powinna być lekko przystrzyżona. Przecież to jest ich mieszkanie - pomyślała i umilkła w porę. 
- Ależ tu macie zielono - powiedziała patrząc przed siebie - pięknie - dokończyła z pełnym przekonaniem.
- Zielono, sielankowo i jak prawdziwe wakacje - myślała z westchnieniem.  
- Na reszcie rozumiem skąd się wzięła nazwa osiedla, na którym mieszkają moje dzieci - powiedziała głośno i w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że Paweł ma niską tolerancję na to "jej" a szczególnie na "dzieci". 

Cały kompleks osiedlowy zaprojektowany z ogromnym rozmachem w duchu współczesnych założeń urbanistycznych,  położony jest nad parkiem ze stawem sztucznie wykopanym i nawodnionym, po którym pływają łąbędzie, kaczki i nurki oraz fruwają mewy drąc się tak samo jak wszędzie na świecie... 

- Policzyłam łabędzie. Jest ich trzynaście - zawiadomiła towarzystwo dokładnie dwkurotnie starsza od reszty towarzystwa. 

Bowiem wiek Lylli i Pawła razem wzięty to znaczy 28 + 28 to był dokładnie jej wiek. Jej córka tak jak chciała przez tyle lat rodziła dziecko w tym samym wieku, w którym ona rodziła Lylli. Jej córka zawsze chciała zajść w ciążą w adekwatnym wieku w jakim zaszła w ciążę jej mama i ciocia chrzestna i drugie dziecko też planowała tak jak to było w przypadku jej mamy. Uzgodnili z Pawłem, że drugie dziecko dobrze jeżeli byłoby  chłopcem, bo Paweł chciał pierwszą córeczkę a drugiego syna. 
Cyntia wiedziała jednak, że oryginalnie Lylli chciała mieć dwie córeczki tak jak to było w jej rodzinie. Cyntia zastanawiała się dlaczego właśnie z tego powodu jej lekko na sercu, czyżby czuła się przez fakt, ze córka chce w jakimś stopniu świadomie powielać wzory z życia jej matki sprawiał, że czuła się przez to docenioną i uhonorowaną matką, że dobrze wywiązała się z podjętej roli? Tak odpowiedziała sobie to właśnie tak jest i ciepło zalało ją od wewnątrz. Jej obie córeczki uważały, że miały dobrych rodziców i bardzo się cieszyły, że rodzice wciąż są w stanie normalnie ze sobą rozmawiać i cieszyć się ze szczęścia swoich dzieci chociaż każde na swoim prywatnym terenie. 

- Przecież tutaj mało co można zobaczyć z tej odległości - powiedziała Lylli. 
- Można, można tylko trzeba uważać, gdzie płyną, bo mogą się schować za tą wyspą albo w szuwarach na brzegu, ale jak są w grupie i na środku, albo skubią w grupach trawę, to można je policzyć - oświadczyła Cyntia ciesząc się ze swojego osiągnięcia.
Z góry Cyntia widziała jak dookoła powoli spacerują ludzie z wózkami albo z pieskami w wydzielonym placu zabaw bawią się dzieci. Na trawnikach kolorowe płachty materiałów, na których opalają się grupki rodzin lub znajomych. Wszystko leniwe, rozgrzane letnim słońcem, zatopione w bogactwie zieleni.

- Ale fajnie...-  skometowa rozmażonym głosem do Lylli zapatrzonej w oddalone niebieskie zarysy wierzchołków gór na horyzoncie. 
- Co tutaj macie zachód? - chciała wiedzieć przerywając ciszę. 
- Wschód - padło ze strony Pawła. 
- Ojej to znaczy, że dopiero rano zobaczę słońce a myślałam, że dzisiej... - urwała, bo na prawdę oczekiwała, że taki widok, taki spektakl powinnien jej się zaprezentować dodatkowo z promieniach zachodzącego słońca. 
- Wieczorem tez tu jest pięknie, zobaczysz - pocieszyła ją Lylli - zaświeci się Dublin i będą widoczne mosty, bo niebo jest czyste i daleko wszystko widać. 
O tym, że w Irlandii brak komarów Lylli poinformowa Cyntię już w czasie ich prawie codziennych pogaduszek. 
- A najbardziej cenię sobie brak komarów i innych dokuczliwych owadów polujących na człowieka - powiedziała, chociaż to było tylko ułamkiem prawdy, ale brak komarów na pewno składał się na całość wyjątkowo przyjaznej scenerii. 
- Za każdym razem  kiedy jesteś u nas - wtrącił Paweł - to masz szczęście trafienia na wyjątkową pogodę. 
- Podobno przywożę pogodę ze sobą. Zresztą do Szwecji i na zjad naszej szkoły też ją ze sobą zabrałam - śmiała się Cyntia. 
- To są ostatnie chwile Emilki jako kobiety ciężarnej - pomyślała Cyntia. 
-  Zula może pojawić się wśród nas w każdej chwili - kontynuowała i ogarnęło ją rozrzewnienie... 
- Mogę też poczekać jeszcze blisko trzy tygodnie, bo taki jest termin - analizowała znane sobie detale już po raz któryś z kolei. 
- Jeżeli poród będzie się przeciągał poza czas dziesięciu dni po terminie - powiedziała Lylli jakby podążając jej torem myśłi to będę miała poród wywoływany. 
- Na Twoim miejscu bym poczeka aż dziecko zdecyduje. Wiesz, że Ty się urodziłaś na dwa tygodnie po terminie a Yanna trzy? 
- Tak ? - zdziwił się Paweł i aż się wyprostował z nad grila i spojrzał w dal w stronę siniejącego zarysu szczytów gór na horyzoncie. 
- Ten szpital, w którym mam opiekę ma taką polisę - poimformowała ją Lylli mimo, że omawiały to w szczegółach już po raz enty. 
- Już bym chciała ją poznać - zawiodomiła towarzystwo Lylli patrząc na pochylone plecy Pawła. 
- Też - odrzekł. 
- Jestem już bardzo zniecierpliwiona tym, że wyglądam jak balon i że jest mi na prawdę bardzo ciężko w tych ostatnich chwilach - usprawiedliwiła się jej córka. 
- Wiem skarbie wiem - powiedziała Cyntia patrząc na nią ze zrozumieniem.  
- Poza tym jest przekonana, że w/g medycyny można  w tej kwestii trochrę przechytrzyć naturę - uzupełnił Paweł po chwili.  

Poranek

Poranek świeży z zapowiedzią zbliżającej się jesieni...  w powietrzu.
Pani, z pobliskiego maleńkiego, sterylnie wysprzątanego mieszkanka na trawniku po drugiej stronie domu, w którym codziennie z wielkim pietyzmem dba o swoją małą dziuplę, wyszła nakarmić stada gołębi pomieszanych z kawkami i turkawkami zawsze w parach. 
Skąd ona bierze tyle chleba? - zastanawiała się Cyntia.
- Może zbiera to co inni wywieszają na śmietnikach, suszy, bo chleba żal wywalać - odpowiedziała sobie sama nadal onalizując ciekawe zjawisko. 
Ubrana w długie, mało z sobą dobrane pod względem stylu ale w warstwowowej konstrukcji, pewnie dla zachowania ciepła skomponowane chomonta, tworzy pierwszą nutę dnia i już wiem, że dzisiejszy dzień tak jak wiele innych upłynie leniwie pod znakiem poezji i marzenia, tylko na wpół realnie... bo wszystko jest po prostu zbyt piękne... 
Ta pani zachwycona możliwością obcowania z ptactwem w podobny sposób zaczyna każdy swój dzień. 
Od każdego poranka bez uzależnienia od pogody jaśnieje jej dusza. 
Dla pospiesznie maszerującej Cyntii, to wskaźnik na więcej podobnego scenariusza dookoła dziejącej się bajki obecnego wcielenia. 
Chmary gołębi cała łąka śródmiejska z dużym przysiadłym dębem na skraju usiana ucieszoną gadziną, jak zapewne powiedziałaby moja babcia, a wśród tego obrazka drobna postać starszej kobiety wypełniającej swoją misję i realizującą powołanie dokarmiania gołębi z dzielnicy, w której mieszka. 
Trudne to zadanie i czasami pewnie przerastające jej siły, bo pogoda różna bywa, ale widocznie wystarczająco satysfakcjonująca rola na kontynuację powziętego na siebie zobowiązania wobec życia. 
Potem w przychodni dwa bardzo ciekawe momenty. 
Postanowiłam przemedytować oczekiwanie na swoją kolejkę w przychodni. 
Przerwałam odjazd w zaświaty jednoczące mnie ze wszech - obecnością na korzyść  obserwacji mojej fizyczno - akustycznej  formy nagle podpiętej  w synchronizację z otoczeniem jak odpowiada na pytanie - Kto ostatni?
Pytała ładna, drobna blondynka w obcisłej jaskrawo - zielonej mini spódniczce i w widocznej zaawansowanej ciąży. 
- Oj, - Cyntia zdążyła prześledzić swoją myśl; -  "...Jakie macierzyństwo jest piękne..." 
Zaraz potem Cyntia zdała sobie sprawę, że to zupełnie dobrze, skoro nawet w kolejce na badanie krwi jest w stanie dostrzec urodę życia to  zaczyna być na prawdę ciekawa probnoza na dzień dzisiejszy - pomyślała optymistycznie nastawiona na wszystko co może się stać.   
Potem za ostatnie grosze wyskrobała sobie na donata i pączka z pobliskiego narożniaka, bo przecież, a co tam należy jej się nagroda, za te wszystkie dotychczasowe nagrody dzisiejszego poranka. 
W przychodni zaraz za tą z piętnem macierzyńskiego realizowania siebie dla korzyści przetrwania ludzkości, w kusej zielonej spódniczce usiadł gość z napisem na koszulce; "..Everything what popular is wrong..".  
- Ej, to znalazłam kogoś do konwersacji. - pomyślała z aplazłem dla swoich intencji. 
W trakcie rozmowy z tym oficjalnie zaanansowanym o swojej postawie życiowej aż jej się zrobiło  głupio od tego ile naraz miała mu do powiedzenia... 
Ale i tak fajnie było; 
Nagle zaczęła opowiadać o ziemi zbudowanej na kształt atomu czyli pustej w środku ale tylko pozornie i z możliwością cyrkulistego przepływania energii. 
Ale też także o tym ileż jest niby wiadomych ugruntowanych dla wygody kontroli większości przez znakomitą mniejszość za pomocą ugruntowanych przez konwencjonalną naukę poglądów?
lleż zmian czeka ogół społeczeństwa rozsiadłego w zastanej stałości poglądów z własnej woli zaniechania dochodzenia prawdy, bo tak wygodniej być stadem pod przewodnictwem kilku na których się psioczy? 
Zapewne najpierw jednostki - rozwinęła się Cyntia na dobre - więc najpierw jednostki  w masie a potem większość  przestanie akceptować przysłowiową złotą klatkę. 
- Teraz właśnie coraz więcej ludzi dorasta do możliwości przejrzenia na oczy i do tolerancji prawdy w jakiejkolwiek postaci... 

A potem wracałam do swojej pięknie urządzonej norki. 

Jeszcze po drodze minęłam jakąś starszo / młodą w dojrzałym wieku czyli tak jakby w moim wieku,  osobę/kobietę prowadzącą szczęśliwego psiaka na smyczy i pod nosem szeptem nucącą Hej, baby, baby... 
Dobrze jest wszystkie strachy nocy zostawiłam za sobą. 

Nenufary w kryształowym wazonie

 Kilka (równoległych - jak twierdzą mistycy) wcieleń temu za czasów bajki mojego pięknego dzieciństwa  nad jeziorem, które lizało podwórko i podchodziło tuż pod dom, w którym mieszkała moja ówczesna rodzina z głównym urozmaicenie w postaci  średniej córki czyli Cynii Belli Maru. 
Jezioro ciągnęło się za stodołą,(to jezioro a dzisiejszy zalew koronowski) i dalej poza studnią na górce aż do drewnianego mostu z tamą
Z tamy pod mostem  woda spadała po drugiej stronie mostu do strugi wywijającej się pomiędzy olchami i olszynami i zarośniętymi brzegami przez pobliskie łąki i moczary, oraz tereny bagien. 
"Na bagnach" od czasu do czasu topił się koń lub krowa i zjednoczone siły sąsiedniego wspomagania wyciągały nadludzkim wysiłkiem zagrożone życie należące do pogłowia jednego z uczestników akcji ratowniczej. 
Na drewnianym moście łączącym jezioro z dużo niżej wartko płynącą strugą po drugiej stronie starej drewnianej tamy zostały do dzisiaj wmontowane dźwięki końskich kopyt ciągnących drewniane wozy o skrzypiących drewnianych ośkach w kołach... chociaż most już teraz jest z betonu, jeżdżą po nim zwykłe, seryjne samochody zostawiające sznury spalin za sobą, a struga prowadząca do starego drewnianego młyna opodal zamieniła się w zalew i wyrównała poziom z jeziorem... 
Jezioro, stare szumiące drzewa w pobliskim lesie dotykające drugiego brzegu opisywanego zbiornika wodnego  i sad i ogród po drugiej stronie piaszczystej, ciepłej w gołe stopy drogi w upalne dni lata - to jest kwintesencja cudownej bajki mojego wczesnego dzieciństwa. 
Na tym jeziorze tu i ówdzie w rozmazanych plamach czarowały małą wówczas Jolkę nenufary. 
Dwa ich gatunki. 
Jedne to był grynzel żółty a drugie grzybień biały... dalej nad ciągnącą się po łąkach strugą kwitły kępy żółtych kaczeńców. Na lekcjach biologii w liceum właśnie te dwie a może trzy nazwy zasiedliły się ze szczególną wyrazistością w rowkach pamięci wyrytych w głowie dorastającej przyszłej pseudo - adeptki sztuki... 
Obraz zarówno jednych jak i drugich lilii wodnych to dla mnie zawsze chwile z dzieciństwa, w których mama wyrywała momenty z bardzo zajętym życiu prowadzonego w pojedynkę gospodarstwa po to, żeby swoje trzy córeczki posadzić na łódkę i wypłynąć na jezioro w celu narwania jednych lub drugich wodnych piękności. Z ciągnących się bez końca łodyg każda z nas dostawała sznur poprzełamywanych  korali pachnących błotem. A potem w kryształowym wazonie na krzywym stole w maleńkim pokoju stały białe lub żółte nenufary. 
Jak można było ominąć taki czar takie lekcje piękna?
Już do końca życia Jola przekształcona w Cyntię a potem w Gwen na użytek powieści pozostała otwarta na piękno dostepne wszędzie dookoła oraz na zawsze pozostała rozwarta na każdy rodzaj doświadczenia jako dobra krystalizującego wartość życiowej drogi i jakość znalezionej odpowiedzi na sens trwania.

Zapomniałam tytułu

Szłam w deszczu i układało mi się opowiadanie o kroplach lecących z gałęzi drzew, z gzymsów,  z rynien, z dachów i z nieba, z ociekających deszczem parasoli przygodnych przechodniów i z drutów, po których płynie prąd a chwilowo dodatkowo woda... 
Chciałam opisać całą gamę dźwięków spadających kropli i jak różnorodnie owe krople bębnią i dzwonią o parasol w zależności od tego skąd spadają o tym o ile głośniejsza jest ulica i park podczas deszczu i mimo to o ile dużo bardziej spokojna i z zalegającą ciszą, wymoszczona wytłumiającym dźwiękiem szumiącego błogosławieństwa niebios bez względu na to czy w ciasnych zaułkach, ulicach, skwerach czy w parku... 
W parku...
W parku nawiasem mówiąc już pod nogami na schodach pełno świeżych, świecących, brązowych kasztanów, których kilka zawsze zdołam z jakiegoś powodu upchnąć po kieszeniach. Już lecą z drzew i kasztany i liście...
Już zbliża się podobno pogodna polska jesień. 
Nawet tytuł mi się wymyślił iście fantastyczny aż się zachłysnęłam z zachwytu, bo oto gdybym miała dyktafon ze sobą napisałabym przecudny tekst o niesamowitej nośności i własnym oddechu i wewnętrznym, samoistnym krystalicznie czystym życiu... 
A tak gdzieś wszystko przepadło jak ciśnięty w studnię kamyk z pogłosem  utonięcia i z echem widocznym w jakimś stopniu teraz gdy spod opuszków palców wybiegają na ekran za pomocą klawiatury, małe znaczki, które tak bardzo cieszą się swoim istnieniem o nadanym znaczeniu i bardzo konkretnej wadze... 
Ach życie - wspaniałość niezmierzona żadną ceną ani możliwością zapisu... 
W ogóle to wyszłam, bo wiedziałam, bo miałam zakodowane od wczoraj, że mam coś dzisiaj zrobić na zewnątrz. 
Dopiero teraz sobie przypomniałam, że miało to być odebranie wyników - aj może jeszcze się kopnę za chwilę. 
W każdym razie tytuł taki fantastyczny tytuł, tak samo jak i całość opowiadania porwał wiatr opływający strugami deszczowych preludiów dźwięku i melancholijnych uniesień. 
Między innym dlatego, że okazało się, że po pierwsze w Biedronce są jabłka - bardzo dobre, podobno do Środy po złotówce za kilo, potem od innej osoby dowiedziałam się, od Alicji zdaje się, że na uszy, którym antybiotyki mają małe szanse podołania - watka zakropiona ziołami szwedzkimi najlepsza. 
 No więc musiałam najpierw po kasę potem jeszcze raz do apteki, w końcu jeszcze cała masa drobnych dupereli do nadgonienia, krzątanina codzienności i wydajność mojego talentu upajania się słowem na podstawie możliwości zapisu deszczowych arii jakoś się zwinęła i przeszła jak wspomnienie spaceru, na który wyszłam bez względu na pogodę dla poprawy nastroju. 
I od razu poczułam jak bardzo nastrój mi się podniósł a już w ogóle poczułam się w niebo wzięta po zakupie małpki która może się łapać za nogi i ręce za pomocą rzepów oraz ptaka z mechatego żółtego futra z wyłupiastymi oczyma dla Kalinki. 
Przecież jak przyjedzie do Babci to musi mieć swój zestaw zabawek i musi mieć możliwość zabrania tych, które spodobają jej się najbardziej. Fajnie jest mieć wnusię... :)

Przedostatnia kreska

Micho przegapił następną szansę a Cyntię to wkurzyło do granic prawie przedostatniej kreski. 
Micho budował dom budował no i przyszło do urządzania wnętrza.
Cyntia przeczuwała po prostu intuicyjnie wiedziała, że ich korespondencja zaczęła zdychać śmiercią naturalną.  
Jakoś tak się wszystko zeszło do kupy. 
Micho poczuł się bardzo komfortowo w ich korespondencji a Cyntia chciała wprowadzić czynnik rozwoju i życia w zastaną formę ich odnowionej znajomości opartej o korespondencję. 
Siedział sobie w zonie bezpieczeństwa a Cyntia wiedziała, że wszystko czego ona chce jest poza sferą pozornej wygody i rozleniwienia nawet jeżeli dotyczy to długodystansowej relacji między nią a Micho. 
Zresztą każda korespondencja bez czynnika symbiotycznej wymiany, gdzie obie strony czują, że dają i biorą ma zagwarantowany wzrost i jaką taką trwałość opatą o stałą zmianę, która pompuje i jest gwarantem stałej pracy nad jakimś wspólnym celem. 
W układance, którą proponował Micho ona była stałym dawcą o on ograniczającym się biorcą i wiadomo w opisanej sytuacji równowaga była zachwiana i musiała ulec roztrojeniu a w konsekwencji całkowitemu zastojowi na dotychczasowych warunkach. 
Wszystko potoczyło się jak lawina. 
Micho napisał, że on ma za mało czasu na wybieranie kafelek. 
Cyntia rozpoznała szansę dla siebie, więc natychmiast odpisała: 
"...Ah, Micho ile to roboty. Zapakuj się do samochodu i już Tobie pomagam z wyborem kafelek dla mnie to frajda na prawdę :)...
Na co on się zdecydowanie zdynsansował jak zawsze dotychczas. Bardzo grzecznie jej podziękował za chęć pomocy i opisał swoje wybory i plan działania w szczegółach.
Zawód Cyntii był bardzo, bardzo szeroko zakrojony.
Micho po prostu grzecznie odmawiał  za wszelką szansę chciał utrzymać dotychczasową wygodną dla niego postać rzeczy a dla Cyntii to było wóz albo przewóz. 
Już wówczas zrozumiała, że albo musi się dostosować do Micho albo to jest koniec. 
Dała tej relacji jeszcze jedną szansę otóż obdarzyła Micha drugoplanową rolą w swojej powieści a właściwie jego sobowtóra lub klona. 
Ale tutaj spotkał ją zawód innego wymiaru. 
Otóż Micho miał kłopot z oddzieleniem się od losów powieściowego Micho. 
Pokazał przy tym swoją najmniej spodziewaną stronę. 
Weszedł do jej ogródka i to za "niby" słuszną agendą, że dotyczy to jego osoby. 
Tego z kolei dla Cyntii było powyżej tolerancji i wszystko sie wykorpnęło z kretesem ale bez wrzasku i awantur.
 Po prostu dla Cyntii ociężałość jednostajności była poza możliwością przyzwolenia a dla Micha zagrożenie jakie mogła przedstawiać Cyntia swoją osobowością było zbyt realną ewentualnością na wygodną przyszłość. 
Skończyło się i Cyntia jest wdzięczna za okres trwania korespondencji, bo przez dwa lata była uskrzydlona szansą i możliwością na nowe otwarcie. 
Samo istnienie dalekodystansowej relacji opartej o korespondecję było dla niej wsparciem. 
To że akurat Micho bał się zmian, czemu absolutnie zaprzeczał, bo był to dla niego wybór raczej. 

- Prawdopodobnie czuje się powołany do życia w samotności - zamyśliła się Cyntia.
Po chwili się zreflektowała i zaczęła analiże już przebrzmiałej sytuacji.
Co do Cyntii to właśnie to, że Micho tę kwestię zatrzymał dla siebie, to znaczy zaniechał wyjaśnienia, że on dokonał wyboru życia w pojedynkę i  pod wpływem chęci dostosowania się do swoich zapotrzebowań czy agedy na przetrwanie, więc dla niej ta właśnie szparka okazała się szansą. 
Przez czas trwania korespondencji żyła szansą i możliwością zaślepionej ułudy będącej dla niej podstawą dla życia i sposobem na następny moment. 
A teraz sprawa się rypła lub wyczerpała ale w momencie kiedy Cyntia już była na to bardziej niż przygotowana i oczekująca już zmiany oraz zmęczona do granic tym co trwało na zasadzie przeodostatniej kreski już od jakiegoś czasu. 
Aż nastąpiło zupełne zmęczenie materiału i wszystko się nawet bardzo bezboleśnie i łatwo rozeszło.
Życie przygotowało dla niej wymiennik otóż Cyntia czy Gwen czy jako Gwen a właściwie Jola łamane przez Cyntię, która w czasie dramatu o niskiej amplitudzie emocjonalnej przeszła transformację na postać uhonorowaną imieniem Gwen otóż Cynti/Jola/ Gwen pisze książkę, która wypełnia jej całą dotychczasową przestrzeń życiową. 
Mało ważne jest kto czyta jej opowiadania i na ile są one wypełnieniem czyjegoś życia. 
Po prostu jej celem jest radość tworzenia i wdzięczna jest życiu za taką szansę. 
Cyntia i jej równoległe wcielenia bardzo lubi pisać i to jej w tym momencie zupełnie wystarczy. 
Na jak długo? 
Prawdopodobnie do następnego zagięcia przestrzeni, w której nastąpi następna szansa na kolejny stopień rozwojowy będący sposobem na przetrwanie chwili.

Abstynentka

Jakoś tak się porobiło, że Cyntia jest prawie całkowitą abstynentką. 
Abstynentką tylko trochę z woli własnej.
Najwcześniej w życiu - bo we wczesnej młodości -  odkryła, że szkodzi jej kawa prawdziwa.
Po prostu po wypiciu kawy zaczynała się trząść. 
Mniejsza o to, że robiła się nadmiernie wyskokowa.
Należała do dzieci nadruchliwych i nadwrażliwych pod większością względów i prawdopodobnie dzisiejsza medycyna znalazła by dla niej wiele ale to wiele klatek, etykietek, zaszeregowań, ale dzięki temu, że była o pokolenie starsza więc się obyło bez nadmiernego opieczętowania i wyzywnictwa. 
Właściwie alkohol w bardzo umiarkowanej ilości to nawet lubiła i do czasu pierwszej ciąży miała coś co popularnie nazywano "mocną głową". 
Ale jakoś tak już w latach dwudziestych zaczęły się dziwne reakcję na tę formę popularnego ułatwiacza przeżyć czy radzenia sobie z codziennymi problemami. 
Zaczęła się u niej reakcja zwana histerycznym śmiechem. 
Pod minimalnym nawet wpływem alkoholu a nawet czasami bez niego bardzo łatwo było wywołać u Cyntii coś co można było nazwać "rozbawieniem bez granic". 
W Ul'u dała się nawet lubić szczególnie przez płeć przystojną jako, że dla niej to wystarczy palcem pomachać a ona już włączała zadowolenie i szczere ubawienie sytuacją. Do tego stopnia, że oczywiście poprawiała humor całego otoczenia, które obserwując wywołane zginającym się palcem  reakcje też się cieszyło. 
Od początku było indywidualnością. 
Chodziła spać z kurami. 
Wczesnym rankiem wstawała na gimnastykę i zaczynała dzień razem ze skowronkiem.
Nawet w warunkach internatu i kwitnącej w internacie rutyny na życie nocne raczej.  
Zawsze zajęta i obłożona zajęciami, dla których innym brakowało cierpliwości, chęci albo w ogóle były poza  zainteresowaniami ogółu albo co często słyszała zasługą jej  uzdolnienień lub talentów. 
To ostatnie trafiało do niej w bardzo małym przekonaniem. 
O tyle o ile sobie przypomiała, że rzeczywiście urodziła się ze specyficznymi predyspozycjami; to znaczy rysowała od początku i wciąż była zajęta i w swoim światku.
Poza tym jednak tak na codzień to wydawało jej się, że każdy ma swojego "Geńka" jak nazywała pulę talentów w jakie są wyposażone poszczególne osoby tylko, że w jej przekonaniu i tak na prawdę trenują go tylko wyjątkowe przypadki tego "Geńka" w sobie znaczy. 
Jedyny alkohol z dziwnych przyczyn jaki tolerował jej organizm to był alkohol w oprawie słodkości; w tortach, ciastach, cukierkach oraz tak zwanych kobiecych alkoholach czyli likierach i innych "ciągutkach" jak to nazywa sama na własny użytek. "Ciągutki" można było wyjadać z kieliszka łyżeczką jak minimalne i bardzo wyszukane acz skromne desery o dość intensywnym smaku. 
Oczywiście, że wolałaby żeby było inaczej ale było jak było i to była ona dla siebie czyli dar od kosmosów i bozi oraz prezent i trzeba było na codzień nauczyć doceniać jego gabaryty i pojemność czyli wyposażenie, wartość oraz zapoznać się samemu z własną instrukcją obsługi.  
Papierosy ją otrząsały od tak dawna jak dawno sięgała wspomnieniami. 
To jest jedyna rzecz, której udało jej się uniknąć nawet na zasadzie eksperymentu czy posmakowania. 
Papierosy z jakiegoś względu dażyła tak wielką odrazą i organicznym wręcz wstrętem, że włożenie we własne usta jakiejkolwiek formy pochodnej papierosom czy paleniu było poza możliwością jej tolerancji. 
Zastanawiała się nawet czy w jakieś swojej przeszłej, równoległej wersji nadużycie omawianej używki spowodowało jakieś mało przyjemne lub karkołomne skutki, bo jak mogła inaczej wytłumaczyć przerost swoich reakcji na rzecz, o której przecież jako dziecko wiedziała tylko tyle, że dorośli korzystają z niej z upodobaniem i dla własnego komfortu. 
Kiedyś ojciec dał jej jako małemu dziecku do potrzymania zapalonego papierosa. 
Cyntia do dzisiejszego dnia pamięta jak umierała z obrzydzenia i z konieczności upakarzającego posłuszeństwa należącego się osobie nadrzędnej i tej, od której zależało jej życie. 
Na papierosy miała organiczny brak tolerancji na własnym podwórku czy we własnym ogródku. 
Po odkryciu seksu zdecydowanie go polubiła ale używalność omawianej formy możliwości adyktywnego zaprzepaszczenia czy zatracenia samej siebie też była poza zagrożeniem jej własnego dobrostanu. 
Była dzieckiem szczęścia pod tym względem.
Czekała na miłość lub zaranie przynajmniej satysfakcjonującego związku w celu uaktywnienia podkładów korzystania z tej tak bardzo satysfakcjonująco sensualnej dziedziny.
Jedyną formą zagrożenia okazało się jedzenie.
Dopiero ostatnio uporała się w stopniu dostatecznym ze swoimi demonami na terenie jedzenia dla zagłuszenia przeżyć lub braku odwentylowania ich poprzez dotarcie do większej części siebie.
Codzienne medytacje zapewniły jej kontakt z materiałem z jakiego jest zbudowana od podszewki.
Zrozumiała, że jej ciało i jażń to tylko mały wycinek wszystkiego we wszystkim i przez wszystko, która to forma zawierała także jej byt i tożsamość. Medytacje przyczyniły się więc lub nawet pozwalały jej na zdrowsze zarządzanie higieną odżywiania co z kolei wpłynęło na ogólną poprawę zdrowia.
Czasami jeszcze trochę się chwiała ze swoją dotychczas całożyciową przypadłością, ale wiedziała, że jest na prostej i poznała swoje oprzyrządowanie w tym zakresie co także spowodowało kolejny obszar opływania w satysfakcji i ukontentowaniu. 
A wyjściem okazała się zbawienna dieta podsunięta jej przez jej przyjaciółkę i  krótkoterminowo osiadłą sąsiadkę. 
Co też było bardzo dziwną okolicznością losu. 
Owa czarodziejka/wróżka czy wręcz leśna, skrzydlata chiromantka pojawiła się w jej najbliższym sąsiedztwie tylko na okres konieczny do tego, żeby się z nią zaprzyjaźnić i żeby uzyskać od niej wskazówki co do tego jak i co ma jeść i jakiej kolejności a potem się zaraz rozmyła to znaczy rozmyła właściwie przez zmianę adresu i  miejsca zamieszkania i powoli zanikała z jej realności i pamięci chociaż zawsze pozostała w annałach wdzięczności Cyntii. 
Poza tym Cyntia Bella Maru z męża Runo a w późniejszym czasie Gwen Jola Turban bez męża ale za to ze wspólnymi dziećmi z kimś kto nadal pozostawał jej przyjacielem i orędownikiem jej talentów wpadała bardzo łatwo w różnorakie pułapki i studnie. Miała bowiem skłonność oddawać się każdemu zajęciu z wielką gorliwością na daleko więcej niż sto procent tak samo zresztą jak obie jej siostry. 
Jedyną różnicą na tle indywidualnego zróżnicowania pomiędzy rodzeństwem było to, że Cyntia/Jola/Gwen trenowała swoje różnego rodzaju hobbystyczne upodobania bardziej orbitalnie i z kosmiczną insywnością i oryginalnością oraz przyspieszeniem, ekstrawagancją i awangardą tak kolosalnie różną, że dla większości były to "fioły" lub "bziki" podczas gdy jej obie siostry zarówno starsza o rok jak i młodsza o rok umiały się zawrzeć w bardziej klasycznej i dostojnie przeciętnej systematyce czy statystyce fukcjonalności społecznie przydatnej. 
Przez co ona często narażała się wielu lub większości z Myszką teraz a obydwojgu rodzicom w przeszłości przede wszystkim.
Rodzice ją kochali nad wyraz tak samo jak pozostałe swoje dzieci i ramach przystowania do życia odbiera od nich najsroższe cięgi i co dziwne przeciągnęły się one daleko w jej dorosłe życie. 
Ale i pod tym względem osiągnęła spokój i ukontentowanie -  przynajmniej w ostatnim czasie jej mama na reszcie zaczęła się poddawać woli większej niż życie jej dziwnego dziecka i jej nadopiekuńcza kontrola nad nim. 
Po prostu na reszcie i  powoli zaczęła widzieć wersję pozytywną swojego średniego dziecka pomimo, że dorosła córka mimo wszystko a może właśnie dlatego, że została sobą. 
Czyli gęste chmury nad jej losem powoli się rozpuszczają i usuwają z jej pola. 
Więc jest coraz lżejsza i coraz radośniejsza dla siebie samej i coraz mniej dociąża balans rodzinny, bo dysponuje coraz większą wolnością w ramach coraz bardziej sprefabrykowanej klatki własnej takiej jak ograniczenia kondycji fizycznej i tym podobnych aksjomatów wyposażenia realności jakiej sama na własny użytek jest twórcą. O tym ostatnim już wie dosyć sporo, ale jak na razie zupełnie lub tylko teoretycznie. 
Jednak Cyntia wierzy, że z czasem uda jej się rozwiązać pętle i lassa losu o doli własnej i dowie się jak być osobą, którą tak na prawdę jest bez uciekania się do chorób jako swoich sprzymierzeńców, które pomagają jej na obecnym etapie wyłuskać to co dla niej najważniejsze dla przetrwania i pozostania sobą pomimo wszelkich oporów zewnętrznych a tak na prawdę tylko i wyłącznie wewnętrznych.  
W stanie normalnym potrafiła skakać jak przysmażany i poćwiartowany węgoż na patelni lub smażone jajko a co dopiero przy dołożeniu sobie dodatkowych środków chemicznej ingerencji w zasoby swojego nadmiernie rozbudowanego i rozbudzonego transformatora rzeczywistości zewnęcznej.  
Doszła do wniosku, że jeżeli ktoś tak jak ona żyje cały czas na "hi.u"/" Hi'ju" to po co mu podkręcacze czyli używki? 
Czasami trochę zazdrościła innym, ponieważ zaliczali się bardziej do doświadczeń zbiorowych i bardziej mogli się czuć składową "ławicy" czy "jednym ciałem" ale to była taka bardzo intelektualna zazdrość właściwie wyłączająca zaangażowanie emocjonalne czyli oparta na chłodnych przypuszczeniach. 
Wiedziała, że unika tego co jest dla niej przykre lub co jej organizm tolereje z wielką trudnością jednocześnie wynagradzając jej ową "inność", (bo przypadłość to byłoby za ciężkim wagowo określeniem)
Wiedziała, że w każdym momencie i na codzień ma to co inni osiągają w momentach rzadkich lub sztucznie stymulowanych. 
W dodatku  z obserwacji wynikało, że ona lepiej od przeciętnego Kowalskiego radzi sobie z dozowaniem i rozporządzania własnym "hi'em/rajem" lub dostępem i podtrzymaniem omawianego raju.
Oczywiście czasami bywało tak, że pomimo chęci aces do ukołysania w  dobrostanie i dobrobycie  oraz ukojenia siebie bez zależności od warunków zewnętrznych i zasobów wszechobecnego  spokoju zatopionego w urodzie i pięknie szarego, zwyczajnego  życia w jakiś tajemniczy sposób sobie sama blokowała. 
Na początku myślała, że ma ów akces zablokowany w przypadkowych momentach.
Póżniej, gdy zrozumiała, że jest jedyną osobą na swoim terenie rozporządzającą swoim wyposażeniem i swoimi narzędziami, umiejętnościami i ograniczeniami zrozumiała, że musi to być ona sama, które owe omawiane stany dobrostanu czy uniesienia sobie udostępnia lub blokuje. 
Nauczyła się wówczas z jeszcze większą precyzja rozporządzania sobą i wciąż się uczy chociaż jak na swoje oczekiwania w tej dziedzinie zbyt wolno.
 Ostatnio jednak doszła do wniosku, że to brak cierpliwości jest jednym z kilku ale za to poważnym hamulcem, który utrudnia przewidywane postępy na terenie własnym. 
O abstynencji własnej często wspominała, bo wspominać musiała dla wyjaśnienia kim właściwie się wykreowała na użytek własny, w listach do Micho. 
Micho był ciekawym etapem w jej życiu, a właściwie dwoma etapami rozdzielonymi okresem przerwy w kontaktach na lat kilkadziesiąt, ponieważ pokazał się dwukrotnie w jej realności dla ulżenia jej i przetrwania w najtrudniejszym okresach jej transformacji. 
Przez trzy ostatnie lata pomagali sobie wzajemnie i teraz on zaczął żyć na obrzeżach realności 
Gwen/Cyntii jako fantastyczny przyjaciel pomimo, że tylko korespondencyjny ale w czasie mniej lub bardziej przeszłym. 
Wymiana wiadomości pomiędzy dwojgiem dojrzałych ludzi obrazuje głębię skrajnych osobowości jakie próbują nawiązać komunikację na wspólnym gruncie tematycznym: 
- Muszę zaznaczyć - pisała Gwen - że na posługiwanie się osobowością Micho otrzymałam od niego błogosławienie i przyzwolenie piśmienne w obopólnej wymianie więc mogę trocę zżynać z niego w moim opowiadaniu. 

*{Na użytek powieści też postanowiłam Cyntię używać jako bohaterkę powieści a Gwen jako narratorkę i autorkę powstającej sagi  z jednoczesnym zarezerwowaniem  wymienności określonego zakresu obu ról  zależnie od potrzeb powstającej sagi.}

Zdażyło się więc, że Micho od dwóch dni miał "ciężką łapę do pisania" jak to on sam określał czasami napady obstrukcyjne względem korespondecji z Cyntią. 
Cyntia wysłała mu naprzeciw wysyłając pytajnik w tytule "?" a w trści trzy linijki kropek z uśmiechem na końcu:

Odpowiedź przyszła niemal natychmiast:
Micho napisał jej kilka osiem wyrazów Niedźwiedź powtórzonych w równych rzędah osiemnaście razy w dół i ułożonych w równe stosiki. Pod tym był powtarzany  wyraz  "uff" dwadzieścia dwa razy w dwóch i pół rzęda. 


Co bardzo rozśmieszyło autorkę postu, bo łatwo się było domyślić, że Micho ma trudności z domyśleniem się o co chodzi, więc Cyntia napisała w odpowiedzi: 

"...Muszę przyznać, że pracowite z Ciebie urządzenie :)..."

dodając za chwilę w osobnym wpisie mailowym za pewne po namyśle i  gwoli wyjaśnienia:  

"... Poza tym chciałam wczoraj z kimś pogadać. 
Jakiś czas temu odezwał się do mnie kolaga z mojej wczesnej młodości pozaszkolnej. 
Ile ja wówczas miałam 15 - 16 lat? 

Dzwoni do regularnie mnie co jakiś czas. 
Ostatnio wciąż odmawiam rozmowy z nim, bo dzwoni w nocy i jak jest pijany i gada głupoty. 
Wtedy w latach młodzieńczych się we mnie zabujał a teraz mi przeszkadza. 
Ma rodzinę i żonę i jest podwójnym dziadkiem... 
Chcę być do niego uprzejma ale szkoda mi tracić czasu i dlaczego to ja mam wysłuchiwać legend z jego układanki życiowej jeszcze po pijaku? Głupio mi zawsze jak go wymijająco mniej lub bardziej grzecznie zrzucę z moich drutów, ale to jest mniejsze zło wyrządzone sobie. 
Chciałam pogadać, ale krępowałam się zadzwonić do kogokolwiek więc napisałam do Ciebie - ot i całe wyjaśnienie.
 Wczoraj musiałabym wejść w głębsze szczegóły więc wolałam użyć kropek. 
Ty masz dobrze Micho. 
Dla Ciebie to wszystko bardziej jak po kaczce woda i umiesz mieć grubszą skórę jak trzeba i o ile to konieczne..."

Micho odpisał bez zwłoki: 
"...W dzisiejszych czasach to trzeba mieć skórę jak hipopotam :) ... aby żyć. 
... a że gościu dzwoni to dlatego ze facetom się chce gadać o życiu , żonach , kochankach , miłosciach i wszytkim innym o czym nie mówią jak są trzeźwi , więc dopiero mówią jak wypiją ... nie wiem z czego to wynika ale tak jest . Zaleta tego jest także. że na drugi dzień latwo już może taki powiedzieć, że nie pamięta co mówił i jest usprawiedliwiony... przynajmniej przed samym sobą, no najwyżej tylko chrypka pozostanie.
W ogóle to muszę jutro pokupować płytki i parę innych rzeczy bo brygada ma mi wejść od poniedzialku a nie miałem czasu cały tydzień aby się tym konkretnie zająć , bo jeszcze po pracy na rechabilitacje łapy jeżdże i tak sie kreci to zycie od weekendu do weekendu nawet niewiadomo jak. 
Niedobre jest to ze sie robi jesien ale nic na to nie poradzimy, tak samo jak na pare innych spraw, a wogole to za malo rzeczy od nas zalezy juz  w tym wieku , a jak bylismy mlodsi to na pewno wiecej zalezalo , albo tylko tak nam sie wydawalo , tzn mnie juz powiedzmy.... bo o sobie pisze...." 

Jak zwykle napisał wszelkie oczywistości jakie na poruszony temat można by napisać pomyślała Cyntia ale była wdzięczna za to przynajmniej, że ktoś oprócz niej samej wie o co w trawie dynda więc odpisała; 

"... Mam niski próg tolerancji na pijaków i pijanych tak w ogóle.
Poza tym jakiś kac pomłodościowy Ciebie przydusił. ..."

 Micho: "...No trzeba umiec pic a w Polsce pic nie umieja niestety :)..."

Cyntia: "... A Ty umiesz?..."

Micho: "...A ja to zawsze umialem :) ... tak jak i inni :) ... zreszta problem nawet nie w piciu tylko w tym jak to sie robi :) ... tak jak i we wszystkim innym w zyciu..."

Cyntia: "...Jestem abstynentką trochę z wyboru a trochę dlatego, że alkohol smakuje mi w wersji słodkich ciągutek raczej. 
Jak już pisałam wcześniej lubię posmakować piwa czasami ale tylko łyk, dwa dla poczucia smaku, bo sensacji z zawrotami głowy mam wystarczająco w swoim zakresie, więc świadome wprawianie się w stany nieważkości jest dla mnie mało interesującą i mało zrozumiałą opcją. 
Zauważyłam, że alkohol rozkręca języki i sprawia, że ludzie zaczynają czuć się bliżej siebie bez specjalnego rozgraniczania podziałów  i hamulców, którym hołdują na trzeźwo i trudno jest mi to pojąć. Naturę mam raczej otwartą i szczerą po prostu z tego, że tak się urodziłam, chociaż jestem bardzo wybiórcza jeżeli chodzi o bardziej zaawansowane działania, które innym w stanie poalkoholowym przychodzą z duża łatwością...