środa, 29 stycznia 2014

Zapomniałam tytułu

Szłam w deszczu i układało mi się opowiadanie o kroplach lecących z gałęzi drzew, z gzymsów,  z rynien, z dachów i z nieba, z ociekających deszczem parasoli przygodnych przechodniów i z drutów, po których płynie prąd a chwilowo dodatkowo woda... 
Chciałam opisać całą gamę dźwięków spadających kropli i jak różnorodnie owe krople bębnią i dzwonią o parasol w zależności od tego skąd spadają o tym o ile głośniejsza jest ulica i park podczas deszczu i mimo to o ile dużo bardziej spokojna i z zalegającą ciszą, wymoszczona wytłumiającym dźwiękiem szumiącego błogosławieństwa niebios bez względu na to czy w ciasnych zaułkach, ulicach, skwerach czy w parku... 
W parku...
W parku nawiasem mówiąc już pod nogami na schodach pełno świeżych, świecących, brązowych kasztanów, których kilka zawsze zdołam z jakiegoś powodu upchnąć po kieszeniach. Już lecą z drzew i kasztany i liście...
Już zbliża się podobno pogodna polska jesień. 
Nawet tytuł mi się wymyślił iście fantastyczny aż się zachłysnęłam z zachwytu, bo oto gdybym miała dyktafon ze sobą napisałabym przecudny tekst o niesamowitej nośności i własnym oddechu i wewnętrznym, samoistnym krystalicznie czystym życiu... 
A tak gdzieś wszystko przepadło jak ciśnięty w studnię kamyk z pogłosem  utonięcia i z echem widocznym w jakimś stopniu teraz gdy spod opuszków palców wybiegają na ekran za pomocą klawiatury, małe znaczki, które tak bardzo cieszą się swoim istnieniem o nadanym znaczeniu i bardzo konkretnej wadze... 
Ach życie - wspaniałość niezmierzona żadną ceną ani możliwością zapisu... 
W ogóle to wyszłam, bo wiedziałam, bo miałam zakodowane od wczoraj, że mam coś dzisiaj zrobić na zewnątrz. 
Dopiero teraz sobie przypomniałam, że miało to być odebranie wyników - aj może jeszcze się kopnę za chwilę. 
W każdym razie tytuł taki fantastyczny tytuł, tak samo jak i całość opowiadania porwał wiatr opływający strugami deszczowych preludiów dźwięku i melancholijnych uniesień. 
Między innym dlatego, że okazało się, że po pierwsze w Biedronce są jabłka - bardzo dobre, podobno do Środy po złotówce za kilo, potem od innej osoby dowiedziałam się, od Alicji zdaje się, że na uszy, którym antybiotyki mają małe szanse podołania - watka zakropiona ziołami szwedzkimi najlepsza. 
 No więc musiałam najpierw po kasę potem jeszcze raz do apteki, w końcu jeszcze cała masa drobnych dupereli do nadgonienia, krzątanina codzienności i wydajność mojego talentu upajania się słowem na podstawie możliwości zapisu deszczowych arii jakoś się zwinęła i przeszła jak wspomnienie spaceru, na który wyszłam bez względu na pogodę dla poprawy nastroju. 
I od razu poczułam jak bardzo nastrój mi się podniósł a już w ogóle poczułam się w niebo wzięta po zakupie małpki która może się łapać za nogi i ręce za pomocą rzepów oraz ptaka z mechatego żółtego futra z wyłupiastymi oczyma dla Kalinki. 
Przecież jak przyjedzie do Babci to musi mieć swój zestaw zabawek i musi mieć możliwość zabrania tych, które spodobają jej się najbardziej. Fajnie jest mieć wnusię... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz