czwartek, 27 lutego 2014

Pomnik

Nuty.


Umieram całymi stadami za zapachem
konkluzją triumfu nad przebrzmiałym,
za więńcem laurowym z płatek wiedzy, 
Z rozprutego worka niczym z otwarej puszki pandory,
wylatują bogactwa różne: 
poeta lub literat w zanadrzu, artysta poprzez duszę, 
filozof na własny użytek, owoców rozrzutnik,
biografista cudów bo są wszędzie,
człowiek poprzez efekty uboczne,

Przeczucia bywają słuszne: 
Komponuję przewidziane transformacje
przez mgnienie powiek 
kogoś o wiekszych oczach niż kosmosy 
z nut - podobno to tylko ułuda, 
że się zaczynają i kończą...
Są bytem i trwają 
poprzez iskrę. 

- chA.

 przepisane z notatek dn. 11 września w Bydg.


Lajo była przekonana, że doprowadziła do zniknięcia kolosa. 
Kolosem i ogromem symbolu osiągnięć przeszłości był Pomnik Walki i Męczęństwa na Starym Rynku. 
Umawiała swoje spotkanie z Dan w takim miejscu, żeby było im trudno się przeoczyć czyli pod wspomnianym pomikiem.
Podczas umiawiania się Lajo poczuła przez zaledwie ułamek sekundy jak bardzo mało właściwym jest wyznaczone miejsce - metamorfoza katorgi i zwycięstwa przez przemoc nad przemocą. 
- Uff, - wzdrygnęła się zapożyczając słówko z wyposażenia komunikacyjnego Micho. 
W tym momencie była w innym punkcie jeżeli chodzi o nastawienie. 
Poczuła zgrzyt w całej sobie. Jednak przeważył w niej rozsądek. 
- Jak to by wyglądało gdyby ujawniła swoje argumenty?
Przecież wyszła by na kogoś kto marudzi albo ma odcisk po ziarnku groszku, gdy śpi na materacach pod sufit.
Więc bunt, który zabrzemiał dzwonem postanowiła ugłaskać w sposób w jaki wiatr radzi sobie z wysoką trawą. 
Postanowiła zapomnieć i się oddalić od konieczności spojrzenia w oczy prawdzie, to znaczy, że trudno, że to jest dorobek przeszłości i epoki, która odchodzi, w której gloryfikacja cierpienia i 
umartwiania była koniecznością zwycięstwa prowadzącego do rozejmu poszczególnych zbiorów. 
Postanowiła więc zlekceważyć lub zagłuszyć chrobot a może detonację ładunku emocji o potrzebie na nowe otwarcie, aby iść z duchem czasu i zgodnie z własną drogą ku światłu. 
Pomyślała sobie; 
- Oj, trudno to przecież tylko moment, który przeminie jak za dotknięciem różdżki. 
Przeszła do koncentracji na celebracji bierzącego momentu poprzez przewlekanie kolejnych oczek w czasie brnięcia przez kolejną czynność do odchaczenia na liście zadań do wykończenia. 
Myślała o tym jakich kolorów użyje w kocyku, który miał być dla jej wnusi, gdy przyjedzie do niej w odwiedziny i chciała z tego, że dzierga zrobić święto tak samo ważne jak każdy inny doniosły moment. 
Przecież sprawa dziergania to jest udostępnianie sobie relaksu i pozbywanie się napięć czyli toksyn podczas możliwości oderwania się od realności i wędrówek przez lasy ciepłe od białych snów. 
Wczoraj zdała sobie sprawę, że dopuściła do zniknięcia całego dnia. 
Bardzo była zaskoczona, bo przecież  miała jeszcze jeden dzień obarczony przyjemnościami w wyobraźni tak aby obowiązki zaszyć w tle. W zamian za to, t znaczy w zastępstwie koncetraci na obowiązkach po prostu się cieszyć fantastyczną oprawą  dogodności lub okazji do rozsmakowywania się w każdej chwili. Przynajmniej takie miała plany. Okazało się, że dzień jej umknął gdzieś sie zawieruszył. 
Wobec powyższego postanowiła spojrzeć na zastany wynik od pozytywnej strony; Przecież da się wszystko skomasować w Piątek po spotkaniu z Dan. 
- Z rana zadzwonię przeprosić Ol'kę, z razji zniknięcia dnia, w którym między innymi  wpisane było spotkanie z nią właśnie, oprócz płacenia rachunków na poczcie i innych podobnych kwasów. 
Postanowiła przejść ponad dziwnością nad zaistniałym rozrachunkiem wydarzeń, bo jeden dzień w tą czy w tamtą co za różnica? 
Tymczasem napisała do niej Dan, że Lajo będzie miała "zlewkę" z niej właśnie, bo ona rozmawiała ze swoim lubym i dowiedziała się...
- Najlepszy w tym miejscu będzie cytat: 
"... Lajo,  Ty to możesz mieć zlewkę ze mnie.
Mowię dziś do Andr'u, że umówiłam się z Tobą przy pomniku na jutro.
A on mnie pyta, gdzie się umówiłyśmy. Ja na to, no na Starym Rynku pod pomnikiem. 
I tu  śmiech Andr'u; "Pomnika już dawno tam nie ma!"
A ja zdziwiona. No niby wiedziałam, że Stary Rynek jak wszystko się zmienia,
ale jak mi się coś zakoduje w mózgownicy, to na wieki.
 
No w każdym razie gdzieś tak na środku Ryneczku będę..."

Lajo odpisała bardziej niż zdziwiona: 

"...Też jestem zszokowana. Mam nadzieję, że jakoś się znajdziemy.  
A w ogóle co to znaczy dawno?
Kilka dni temu byłam w mieście tylko właściwie dookoła Starego Rynku bardziej.
Szłam Długą potem Bernardyńską na Plac Jagielloński. I cały czas w mojej świadomości ten pomnik tam stał podczas gdy tak na prawdę to się gdzieś podział. 
Gdybym wybrała trasę przez Stary Rynek a potem przez Mostową to bym zaliczyła osłupienie z poruszeniem a może nawet wstrząs,  a tak byłam pewna, że wszystko jest tak jak zawsze. 
Ale numer!
Ciekawe co z nim zrobili? To znaczy gdzie teraz jest? 
Inna sprawa, że w/g mnie to on robił trochę za "martyra" w obecnej sytuacji kształtowania świadomości globalnej i zapewniał zgrzyt na wszelkich imprezach wyskokowo - radosnych. 
Z drugiej strony był silną, fantastycznie komunikatywną bryłą, z którą się zrosła moja świadomość. 
No i mam wiązkę do następnej kartki, bo można to trochę rozwałkować... "

Lajo była zdumiona i czekała na megadoznanie zobaczenia na własne oczy jak wygląda łysa plama po gigancie. 
Zamiast pochwłachy dla  potęgi kontrastu będzie tam przestrzeń na otwarcie i światło oraz przestrzeń.... Na pewno więcej miejsca dla gołębi i przechadzek, może ławki...  
Dla Lajo to był przede wszystkim symbol. Emblemat a może sygnał lub pieczęć,  pod którą miało się odbyć spotkanie z Dan.
Przeżywała uniesienie z dwóch powodów po pierwsze, że wszystko co chociaż w minimalnym stopniu nawet od spodu jest mało dla niej wygodne lub mało atrakcyjne - znika tak jak dzień wypełniony koniecznościami lub chociażby tytan martylologii narodowej czyli  Pomnik wypełniony tręścią dla każdego przykrą. 
Lajo miała powód by się cieszyć, ale w zamian za to była raczej ogłupiała i poważnie przestraszona swoimi możliwościami aranżowania zdarzeń. 
Wiedziała, że nastąpiło dla niej otwarcie wypełnione światłem, bo po pierwsze spotkanie z Dan przyspieszyło o cały dzień po drugie zniknięcie pomnika potrakowała jak znak, alegorię lub indentyfikator a może po prostu wróżbę o niesamowitym ładunku. Wydarzenia prowadzące do wiadomego apogeum było już w tej chwili upiorne, makabryczne i zatrważające w dobry sposób. Ogół otoczki wałkowanego wydarzenia był dobry zarówno dla niej samej jak i dla wszystkich, którym przyszło być świadkiem manifestacji transformacji czyli przenikania nowygo począteku w nowym sposobie przetwarzania doznań i powolnego acz godnego ustępowania tego co odchodzi.  

środa, 26 lutego 2014

Ramiona czasu



Czas jest zjawiskiem na wskroś dziwnym.
Można go jak gumę rozciągać, a on wyrozumiale
ramionami bez powrotu,
obejmie każdy apel o przychylność -
w trakcie toczenia się zębatek.

Nożycami woli można wykroić z czasu jak z 
materiału potrzebne gadżety: 

- odkurzanie jakości, 
- przeglądanie się w lustrach refleksji,
- zamyślenie, 
- rozciąganie wyobraźni,
- rozświetlanie zmroków,
- wędrówki poza horyzonty,
- odpoczynek czynny lub bierny,
- przyjaźnie - czyli pamięć,
- związki czyli komunikację, 
- spowiedź własną,
- spojrzenie wstecz i ponad,
- dotarcie do źródeł i sięgnięcie po prawdę,
- praprzyczyny i perspektywy jutra,
- wartość przemijania...
- zgodę na koniec...

Bydgoszcz, 02 październik 2010.r.
- chA.


"...Time is like a river,
You cannot touch the same water twice,
because the flow that has passed will never pass again.
Enjoy every moment of life..."
                                                    Green Yatra

                                         
- Zus kochana, ile ja mam dziesiaj do zrobienia ?!
- Oj ja też Cynt..
Lajo zaniemówiła na moment. Po chwili odzyskała głos po to tylko by wykrztusić:
- Przecież wiesz, że...
- A jasne, że wiem ale dla mnie Ty byłaś i jesteś Cynt i kropka.
- Ale przecież wiesz, że
- Wiem, wiem, każdy z Nas się zmienia bardziej lub mniej ale czy zaraz wszyscy wymazują sobie dane ze swojej metryki?
- Tak ale dla mnie to miała być pomoc...
- A taka symboliczna to już pewnie Tobie ta pomoc pomogła a teraz możesz znów być Cynt, dobrze? No poproszę? Hm? - łasiła się Zus.
- No dobrze już dobrze to tak jakbym czas zawróciła kijem - analizowała spochmurniała Lajo
- Rzekę...
- Rzeka, droga, czas to wszystko jest wymienne i w sumie zawiera te same treści czyli przemijanie.
- Wiesz dla mnie to Cynt była jakimś etapem...
- Ale przecież i tak i tak jesteś taka jaką Ciebie kocham, no? Zawsze byłaś ta sama, bo tak na prawdę to człowiek całe życie zostanie taki sam...
- Może masz rację jak to Micho mówił, że ludzie zawsze pozostają tacy sami zmieniają tylko papierosy, które palą i coś tam coś tam...
- Podpowiedziałabym Tobie ale mam wrażenie, że słyszę to po raz pierwszy... chociaż możliwe, że gdzieś mi się to o uszy obiło.
- Miejsza z tym za mną czasami też coś tak chodzi... całymi godzinami.
- U mnie też to jest najczęściej jakaś melodia...
- Otóż właśnie dzisiaj mam dzień na piosenkę, którą śpiewaliśmy jeszcze na rajdach harcerskich wiem, że to było coś o rzece i o wodzie...
- A widzisz jak coś pamiętasz to wpuść w googole i Tobie wyskoczy.
- Wpuściłam - zapewniła Lajo uradowana, że jest więcej takich jak ona.
- I co?
- Wyleciało przysłowie greckiego filozofa Heraklita; nawet podobne coś o tym, że człowiek dwa razy do tej samej rzeki...
- A znam to - zapewniła Zus.
- Wiesz, spróbowałam pod to podłożyć melodię i już chciałam dać sobie spokój i wyleciał tytuł obu piosenek, które wpłynęły na romantyzm mojej młodości "Grosza nie mam" i "Zbuduję sobie tratwę" i jeszcze o taka jedna co w treści miała pasujące do melodii słowa: "... dwa razy w tej samej wodzie nie przejrzy się ni człowiek ni Bóg..."
- Co Ty? tam jest duch~!...
- Jaki duch? - Lajo rozejrzała się podejrzanie po swoim pokoju, bo ostatnio mogła się wszystkiego spodziewać po parze swoich znajomych i dopiero wówczas uświadomiła sobie, że przecież Zus rozmawia z nią przez telefon.
- No w piosence leci zamiast "Bóg" to " Duch"....no weź sobie zaśpiewaj...
- Ojej a ja już myślałam, że w pokoju rozbije mi się jakiś statek kosmiczny - śmiała się Lajo.
- A bo Ty zawsze jesteś odjechana, ale weź sobie zanuć - nalegała Zus
- Pewnie masz rację... i wiesz tak sobie myślałam o Micho i ojcu moich dzieci i zdałam sobie sprawę, że oni też... znaczy w ogóle wraz ze mną zmieniła się relacja do obu postaci z mojej przeszłości i teraz jest nawet super i po równo, raz spadnie na trawę i tak dalej...
- Na ogrodnika się Tobie zbiera kochana - upomiała ją Zus.
- No wiem, że przesadzam trochę ale zdałam sobie sprawę, że przez całe życie za łatwo się poddawałam...
- I Ty to mówisz? Czy Ty sama siebie słyszysz??
- Wiem co mówię i dalej uważam, że "...stara miłość nie rdzewieje..." ale posłuchaj u mnie to jest tak, że stara miłość czy relacja istnieje już na zawsze, bo jak się już coś wykreuje - jakieś połączenie między ludźmi to już istnieje na zawsze tak jak melodia w/g teorii strun tylko, że podlega stałej ewolucji to znaczy sie modeluje i może zmienić swoją postać i skoro udało mi  się ze mną z ojcem moich córek i teraz ostatnio z Micho...
- To udało się Tobie czy o co teraz w tym chodzi? - maglowała Zus.
- Chodzi o to, że się bardziej niż udało tylko, że czasami i tak mi szkoda...
- Dziwisz się?
- Wcale po prostu masz tu tę swoją ciągłość...A wiesz co zostawmy to przeszło minęło a teraz wciąż się coś dzieje...
Poza tym doszłam do bardzo ważnego wniosku, że pierwszy raz robię coś dla siebie. Pierwszym etapem było to, że chciałam połączyć rodzinę, potem chciałam światu udowodnić, że coś jestem warta, potem chciałam sobie samej to udowodnić i na reszcie teraz robię to co robię, bo lubię to robić, bo mnie to raja bez żadnych podtekstów...
- Ale Ty Cynt na prawdę się zmieniasz i co ważne sama to jesteś w stanie zaobserwować.
- Bo mi na tym zależy. Poczekaj przeczytam Tobie jeden cytat a potem przetłumaczę. Posłuchaj:
"... One of the hardest lesson in life is letting go whatever it's guilt, anger, love, loss, or betrayol. Change is never easy, we fight to hold on we fight to let go...
- No to teraz powiedz po ludzku co tam mi wyśpiewałaś do ucha - śmiała się Zus
- Miej więcej tak, że najtrudniejszą lekcją w życiu jest odpuszczenie sobie tego co znajome; obojętnie czy jest to poczucie winy, złość, miłość czy zauroczenie, strata czy zdrada. Zmiana jest zawsze trudna; walczymy, żeby podtrzymać to co już jest i walczymy, żeby to zmienić.
- Ale mądre... no na prawdę... - zachwyciła się Zus
- Jednym ze sposobów jest zaprzestanie uczestniczenia w danym problemie. Dla mnie szczególnie z Gregor'em to była na prawdę trudna sprawa. Jest udowodnione, że rozwód czy rozstanie w relacji to tak działa jak nagła śmierć najbliższej osoby, bo przechodzi się przez wszystkie wyliczone elementy żałoby; złość, brak wiary, smutek... itd... chodzi o to, że dla mnie to on co tydzień jak przyjeżdżał zabierać dzieci zmartwychwstawał i się materializował wśród żywych.
- To musiało być trudne - powiedziała współczująco Zus.
- Z Micho przejście na przyjacielskie kontakty też rozciągnęły się na lata, bo można kochać wiele osób jednocześnie tylko każdego kocha się inaczej i z innych powodów. To z kim się zostaje to jest po prostu sprawa świadomego wyboru i decyzji o deklaracji lojalności czy wierności i w innych aspektach unikania zadawania bólu osobie, z którą się zobowiązało do rozwijania relacji czy związku lub ochrony tej relacji przed zewnętrznymi wpływami, które są stałym zagrożeniem.
- Kiedyś już mi mówiłaś, że najważniejsze jest myślenie jak najlepszych myśli o tym drugim człowieku, że to jest podstawa.
- I nadal tak twierdzę, bo ochrona relacji jest także zmuszeniem siebie do rozwoju i stałego przystosowywania siebie do potrzeb innej osoby tak aby ocalić własne interesy a to jest czasami po prostu bardzo trudne.
- Zależy co dla kogo jest najważniejsze w danym momencie... - przyznała Zus.
- Wiesz dlaczego tak bardzo lubię z Tobą rozmawiać Ty mój rudy łebku?
- No?? - dotarło do Lajo pytanie mające w sobie zarówno zachętę jak i oczekiwanie.
- Ojej ale ktoś jest łasy na pochlebstwa - wtrąciła, żeby się trochę podroczyć.
- Przyznaję jestem łasa na pochwały i słodycze też; obie rzeczy działające jak dynamit ale tylko w nadmiarze.
- Lubię z Tobą roz mawiać bo Ty słuchasz tego co mówię, po to aby usłyszeć co mam do powiedzenia. Przeważnie jest tak, że ludzie słuchają, dla konieczności natychmiastowej riposty lub cwanej odpowiedzi a Ty słuchasz dla chęci usłyszenia co mam Tobie do powiedzenia.
- Oj no bo Ty zawsze mówisz fajne i ważne rzeczy - podsumowała Zys.
- O i mnie też się oberwała porcja załużonych pochwał ? - śmiała się Lajo.
- Właśnie że tak i bardzo się cieszę, że piszesz tę swoją książkę jestem pierwsza, która ją przeczyta od deski do deski.
- Pewna jesteś, bo to jest tak jakby pamiętnik.
- No właśnie, ale ciekawy pamiętnik jak Ty go nazwałąś? "Kartki z pamiętnika" prawda?
- E to był jeden z tytułów roboczych teraz zostały tylko "Kartki" - wyjaśniła Lajo.
- Mi się wydaje, że to co piszesz to jest o miłości tylko w wersji innej niż romanse, to jest takie pogłębione i refleksyjne czyli o życiu.
- Też tak myślę poczekaj coś Tobie przeczytam...
- Lubię jak czytasz przynajmniej się trochę angieslkiego osłucham - udostępniła swoją gotować partycypacji w wydarzeniu Zus  - dawaj;
- Budda was not Buddist, Jessus was not Christian, Muhammat was not Muslim, They were and are a Teachers who tought Love. Love was their religion.
- A to było łatwe i zrozumiałam prawie wszystko a teraz przetłumacz;
- Tak ogólnie to chodzi o to, że kościół jest zinstytucjonalizowaną formą wiary czyli, że wiara jest pojęciem abstrakcyjnym bez zależności od religii i że każda religia uczy miłości.
- Zaraz jak Ty to mówiłaś, że każdy uczy tego czego sam chce się nauczyć?
- Właśnie tak to wygląda. A poza tym uczę się pozytywnej postawy. Wychodzę z założenia, że wszystko zależy od stanu Twojego ducha; jeśli zakładasz, że upadniesz to znajdziesz takie możliwości, jeśli natomiast pielęgnujesz w sobie przekonanie, że zajdziesz wysoko to znajdziesz drabinę lub windę do nieba - rozmarzyła się Lajo.
- Wiem wciąż mi to powtarzasz.
- Sobie także. Wciąz staram się utrwalać w sobie prawdę, ze ludzie sukcesu kreują życie i je tworzą a ludzie go pozbawieni - tego sukcesu znaczy -  wybierają zrzucanie odpowiedzialności za siebie na innych, że niby życie im się przytrafia bez ich udziału.
- Już mam to wyćwiczone, tylko, że dla mnie to wciąż jest sucha teoria - poskarżyła się Zus.
- Kochana, najważniejsze, że obie już o tym wiemy, że dzień, w którym wzięłyśmy na siebie całkowitą odpowiedzialność za swoje życie bez obwiniania innych czy okoliczności jest dniem, w którym zaczęłyśmy drogę do sukcesu
- Popatrz - kontynuowała po chwili, gdy zdała sobie sprawę, że tamta po drugiej stronie ma przestój w akompaniowaniu jej słowom - Popatrz kochana - ciągnęła - moje wychowanie i to co obserwowałam jako małe dziecko spowodowało, że potem przydarzyło mi się to co przydarzyło ponieważ wszystko działo się poza moją świadomością. To znaczy byłam biernym elementem tego co się przeze mnie przetaczało jak lawina następstw, ale teraz już wiem, że to ja kreowałam poprzez swoje myśli a nawet oczekiwania zaistniałe fakty.
Zus westnęła głośno w formie akceptacji.
- Ulga narodzi się powoli czyli przyjdzie potem - zapewniła sama siebie Lajo głośno natomiast powiedziała:
- Bo to wszystko zależy od możliwości uwolnienia się od lęków i abaw, wahań i oporów. A najłatwiej to osiągnąć przez marzenia i chęć ich realizacji, poświęcenia się im całkowicie i bez reszty bez stękań i narzekania. Czasami potrzeba jest mam wyklarowania czego tak na prawdę chcemy i temu służą kontrasty czyli wpadki.
- Muszę już lecieć, bo jak to się mówiło, że gadu, gadu chłopcy coś było ze śliwkami... - zamyśliła się Lajo - kochana muszę lecieć, bo gadam i sama sobie uświadamiam, że w tej chwili powinnam się zająć tym o czym właśnie tłukę.
- Oj wiem jaka jesteś zajęta i ja też się urabiam po łokcie i jest mi z tym do twarzy.
- Mnie także, ale czy mogę Ciebie o coś poprosić?
- Trzymaj za mnie kciuki rudy łebku będziesz?
- Oj no jasne, doooobraaa trzymam kciuki. Ale swoją drogą to masz sporo zadań...Cholipka...~! A co z fryzurką? Na jeża?
- Już lepiej i super, a wiesz, że Zulka zaczęła raczkować? Na razie do tyłu...
- Ha, ha, ha... co Ty powiesz ale fajnie...- śmiała się Zus.
- I wiesz jak się irytuje i jaka jest zdziwiona, że zamiast do zabawki to ona się posuwa ale  w odwrotną stronę?
- Oj przecudna...
- Rozkoszna.
- Ale pracusia z Ciebie, to miłość do wnusi Cię chyba tak napędza... To dobrze... Cieszę się, że masz tyyyle radości Tak trzymaj. No to słuchaj, na razie i do zobaczenia, albo usłyszenia, ściskam i buziaki i trzymam te kciuki aż mi ręce dretwieją postaram się jak najdłużej...
Lajo już chiciała odłożyć słuchawkę gdy usłyszała:
- Aaaa zapomniałam zapytać czy chodzisz na te zajęcia z kompa i jakie są efekty? Zadowolona czy jak?
- Wydaje mi się, że facetka fajna, tylko, że ja w tej chwili potrzebuję tylko tyle, żeby pisać... więc zazwyczaj lecę do czwartek się dowiedzieć jakiegoś szczegółu i mam przy okazji zagwarantowany spacer - wyspowiadała się Lajo.
- A jeszcze o książce, tej którą piszesz, czy która miałaby ewentualnie powstać? Chciałam powiedzieć, że na pewno będzie dobrze, rozbujałaś się fajnie a poza tym wierzę w Ciebie ale o tym to już wiesz.
- Dzięki każde słowo otuchy dodaje siły i napędza a może odpala motory motywacji...
- Jak wciąż tak piszesz to masz mało czasu na wszystko inne, ale możesz sobie to podarować, bo tak wogóle to jeżeli chodzi o najnowsze odkrycia naukowe... otóż podobno naukowcy odkryli, że czas to zjawisko, które istnieje na zasadzie naszej wyobrani o to ciekawe - prawda?
- Jesteś po prostu fantastyczna, bezkonkurencyjna ... ale kochana czuję, że Ciebie też czas ściga więc napiszę Tobie wszystko na mailu, bo zawsze można w wygodnej chwili przeczytać...

"...Jeżeli mają Tobie drętwieć kciuki to trzymaj je mentalnie. Wyobraź sobie trzymanie kciuka lub tak jest we wszystkich angielko - języcznych krajach: Keep Your fingers cross czyli trzymać skrzyżowane palce (wskazujący na środkowym lub odwrotnie), więc wyobraź sobie skrzyżowane palce lub tak jak to jest tradycyjnie w Pl'u i włóż mentalnie ten obrazek wraz z zakodowaną intencją  do czakramu splotu słonecznego lub w energię serca z wiedzą z absolutnym przekonaniem, że on ten obrazek zostanie już tam do końca. 
To podobno tak działa (o ile zostawisz go w spokoju - ten obrazek znaczy, czyli bez tarmoszenia lub maczania w wahaniach i w wątpliwości), więc ten obrazek działa podobnie jak pozytywna modlitwa, która jest szeptana za Ciebie bez przerwy. Ty możesz robić tysiące różnych rzeczy a ona już jest w Tobie bez kłopotu i ręce masz wolne do zajęcia ich tysiącem spraw bierzących. 
Co do wnusi i owszem wsadza lub czasami wysadza nas wszystkich na konia lub z niego i daje możliwość zogniskowania koncentracji. 
Z tego co piszesz odniosłam wrażenie, że nadal jesteś zajęta pod sufit a to znaczy, że wszystko na dobrej drodze i gitara jak to mówią Kiepscy czyli normalni. 
Najważniejsze jest mieć pasję lub robić to co się lubi, bo to jest właśnie szczęście. Ludzie czasami mają przelewające się bogactwa a trzymają się życia na samej krawędzi, bo są zapodziani i mają małe pojęcie, że szczęście jest dookoła i wokół. 
Co do książki. Koleżanka mi zaoferowała wydanie książki  z moich postów na blogg'u, czyli tekstów, które wcześniej rozsyłałam po znajomych.  
Ciekawe co ona ma konkretnie na myśli i jakie zoferuje warunki?..."

Zus odpisała: 
"... Z tymi kciukami to ciekawe. Spróbuję tak zrobić; za innych i za siebie także. Spróbuję. Nawet to fajne i za to dzięki :) No Cynt jakoś się kręci i byle do przodu... A co to Pl'u znaczy???..."

W ostatniej kwestii Lajo postanowiła zadzwonić i znów zaczęły kilka minut rozmowy, która była zagrożeniem lawiny i pożeracza cennych minut: 

- Pl'u to w Pelu czyli w Polsce ale tak bardziej, że niby jest most lub połączenie z PRL'em - wyjaśniła Lajo w kolejnem rozmowie. 
- A co z czasem, bo zupełnie się wykręciłaś sianem? 
- Z czasem to jest tak, że jest różnie, dla jednych to jest efekt uboczny dla innych wyjście do kreacji i porzątku oraz sterylnej klarowności, znów z drugiej strony jest i tak, że podobno czas i przestrzeń to jedno. Zdarza się, że coś tam z tego zajarzę a za chwilę dentka i flak...  
- Znam to. 
- Jak mnie o to zapytałaś to zaczęła za mną chodzić piosenka o czasie z mojej młodości  Ty pewnie jesteś za młoda ale to było jakoś tak; Czas... coś tam coś tam płynie i coś tam tam, tam i snu czy coś tak jakoś. 
- Poszukaj i napisz mi słowa.
- Czytałaś mój wiersz na temat czasu? - zapytała Lajo pomimo, że sobie powtarzała, że poczeka aż Zus sama coś na ten temat powie.
- Czytałam i powiem Tobie szczerze, że wolałam tą pierwszą wersję nawet jej się nauczyłam na pamięć:

"...Dzień jest świątynią trwania,
chwila - błogosławieństwem przemijania
praca - darem losu
napotkany kamień - cudem.

Czas jest zjawiskiem na wskroś dziwnym.
Można go jak gumę rozciągać, a on wyrozumiale
ramionami bez powrotu, obejmie każdy apel
o przychylność - w trakcie toczenia się zębatek..."


"...Ta piosenka podobała mi się ze względu na melodię i na słowa i podobał mi się wykon. - Pisała Lajo za jakiś czas do Zus. 
 Na początku walczyłam bardzo, bo po pierwsze zapomniałam tytułu i kto to śpiewał, ale po nitce do kłębka. Z początku pamiętała jedynie, że istnieje piosenka, którą kiedyś się pasła. Zaczynały ją słowo "... Czas strumieniem wartkim płynie..." i to było wszystko co mogła wyciągnąć ze swoich rejestrów.
W miarę czasu, w którym miediolia i słowa chodziły za nią jak uparty cień zdołała wyciągnąć z jakiegoś zakamarka, że było tam coś o twarzach snu i o malwach, które posadzone są na tle biało bielonych tradycyjnych chat.
Zdawała sobie sprawę, że było coś o jaskółce domówce robiącej swoje domki pod dachami trzcinowych strzech a potem normalnych a także o konikach polnych albo o świerszczach co grają za kominem czy coś w tym sensie. Brakowało jej poszczegółnych wersów ale pamiętała atmosferę i sen. Z utwalonych zwrotów gdzieś się przechowało lub zabłodziło pierwsze rozbudzenie się o poranku, że "... od snu ciepły las..." Pamiętała też coś na kształ pól malowanych złotem i jak przechodzi po nich dzień zostawiając za sobą zapadający zmrok lub dużej chmury cień; "... Idący polem dzień..." i że ten dzień odchodzi "... w mgieł zasłony..." . Pamięta, że piosenka robiła na niej niesamowite wrażenie zarówno ze względu na słowa jak i melodię oraz samo wykonanie... ale wciąż brakowało jej dokładnego wykończenia kto śpiewał tę piosenkę, która powoli podnosiła się z zupełnego odłożenia na półkę rzeczy, które kiedyś używane bardzo często odchodzą do lamusa wspomnień. Było w tej piosence w tekście lub w wyobrażeniach Lajo coś o ścieżce pod lasem graniczącej z polem z jakim młodym zbożem i że ta ścieżka jest bardzo zarośnięta dosyć wysoką trawą: "... Bezdroża szumnych traw...". Po kawałku niemal boleśnie wyciągała z pamięci kolejne fragmenty lub poćwiartowane kawałki obrazków słów i atmosfery tekstu i melodii z przed lat. Było coś dla przykładu o powietrzu tak czystym, że dźwięk dzwonu niosło jak nad rzeką. I w końcu przypomiała sobie prawie wszystko, że tytuł piosenki brzmiał "To dom rodzinny to mój dom i że śpiewała ją Sosnicka, Zdzisława Sosnicka.


Lokomotywa

...


W oczekiwaniu na zmianę - 
Łagodne łaskotanie ciepłego wiatru
zamienia troski w delikatny oddech.

Niebo wyższe niż przewidziane dla tej kwarty roku,

Drzewa w większości  nagie.
korzystają z zawieszonej chwilowo groźby dramatu

Słońce chociaż raźne, zamiast palić - cicho głaszcze.
Podnosi z ziemi delikatny zapach schnących liści.
Zaczepione w wirach kosmosu  - ze mną dzieli się spokojem...

Jesień.

Na akacjach karłowych liście zachłannie, zaborczo 
zielone - ale już śnięte pierwszym mrozem - sparzone
szmerem szemrzą pochwalne pacierze.

Rozciągnięta pomiędzy stopami lekko na ziemi 
a głową wysoko w chmurach -
łączę pogodę dnia i ducha.


- chA. 

Bydgoszcz, 26 - 10 - 2010. r.



- A jak tam sprawy się mają z Twoją książką czy coś idzie do przodu... czy się coś rusza lub rozkręca? - chciał wiedzieć Micho. 
- Muszę powiedzieć, że powoli zaczyna się coś przecierać, myślę, że powinnam po prostu robić swoje to znaczy pisać - podsumowała Lajo.
Już się stęskniła za rozmowami z Micho. Jakoś tak gdzieś się zapodział i znikł z jej codzienności. Więc bardzo się ucieszyła, że wciąż pamiętał o niej. Prawdziwi przyjaciele tak mają - pomyślała. 
- A tak, to prawda ... jak się coś zaczyna ruszać i dziać to i zaczyna powoli się rozpędzać... to tak jak taka lokomotywa... a jak się rozpędzi już trochę nawet to ją wyhamować taką lokomotywę... ale najwolniej się rozpędza właśnie...
- Ha, ha - śmiała się Lajo - wiesz jest taki wiersz, który z wielką dykcją recytowała nam Myszka jak byłyśmy małe. Pamiętam jak bardzo ją podziwiałam;umiała na pamięć mnóstwo wierszyków dla dzieci sporo Tuwima między innymi "Lokomotywę". Do dzisiaj pamiętam że: "Stoi na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa, najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyła maszyna po szynach ospale..."
Potem jak ja miałam moje córki i na lekcjach polskiego jakie prowadziła dla dzieci polonii recytowałam ten wiersz starając się wiernie naśladować dykcję i sposób akcentowania jaki zaobserwowałam u Myszki.... Wiesz, że takie nazwiska jak Jan Brzechwa, Maria Konopnicka, Christian Anderson, Bełza Władysław czy właśnie Julian Tuwim znałam zanim poszłam do szkoły?
- A byłem kiedyś na wsi; tam na południu i parę kilometrów dalej jest dość duża stacja kolejowa i towarowa i osobowa i to od dawna, bo tamtędy pociągi do Zakopanego przejeżdżały i dalej... i tam zrobili taki skansen muzeum starego taboru kolejowego i starych lokomotyw... pooglądałem, ależ to ciężkie jest i ogromne i ile to stali, żeliwa i innego żelaztwa potrzeba było na taką lokomotywę... a robili to już ponad wiek temu... 
- Jakby się tak zastanowić to pewnie na każdego kto ma obecnie samochód też przypadają tony żelaztwa i innych rupieci. Dla przykładu w Stanach nieraz jest tak że ludzie mają swój prywatny dom a przed domem stoi cała plejada samochodów, bo każdy członek rodziny dysponuje własnym pojazdem. 
- A bo tam, to są wszędzie duże odległości i drogi lepsze i prawko można zrobić bez opróżniania konta w banku - śmiał się Micho tym swoim skrępowanym i sympatycznym śmiechem...
- Jeszcze tam w Stanach lubiłam program, w którym ekipa sieci sklepów Sears'a, a wszystko jedno dlaczego oni to robili, w każdym razie ten program opowiada o grupie ludzi, którzy z dużym zaangażowaniem mobilizują okolicznych mieszkańców i sąsiadów wybranej rodziny dla odbudowy ich zniszczonego domu. Ile tam uczuć a przede wszystkim radości i nadziei na lepsze życie.  
- A to zdaje się jest "Move that bus!" tak? Wiem o czym mówisz.
- Czasami to tak sobie wspominam o różnych rzeczach jak tam życie wyglądało i że najbardziej podobała mi się jesień indiańska jesień...
- A tam wszystko jest jakieś lepsze. Jedno, że żyje się lepiej a też przyroda i pogoda zułnie inna. No po prostu jak się tam pojedzie to wstać o szóstej rano a już tak się czujemy jałkby to popołudnie było... a jak tutaj się wstanie w południe to się czuje tak jakby się o szóstej rano wstawało...
- Wiesz, coś w tym jest też to zauważyłam - przyznała w zamyśleniu Lajo.
- A w Twoim przypadku to pewno wszystko zależy od dojścia do ludzi... wszędzie i tutaj i tam... tam może nawet bardziej, bo jak społeczeństwo bogatsze to i więcej bogatych można by znaleźć co gotowi by byli coś zainwestować np; w rozwój galerii albo coś innego... to fajnie, że coś się u Ciebie kręci a może nawet rozkręca. 
- To co mówisz to dla mnie kolosalne wsparcie - wyzanła Lajo szczerze poruszona. 
- A coś senny jestem znowu i oczy mi się zamykają... nie wiem dlaczego?? Widocznie z niewyspania - śmiał się Micho.

Pukanie w drzwi nieba?

"... One day she remained that the only person who could make her happy was herself!
So she took back the power, re - claimed her place in the world and shined like never before!..."
                                                                                                                        -     ? 
"... Make a comitment to be absolutly Faithful to that which exists nowhere but within yourself..."
                                                                                          Dr. Wayne W. Dyer
                                                                                           "I can see clearly now"

Lajo od rana słuchała jednego ze swoich ulubieńców; 
Po prostu ją wzruszał i poruszał w każdym swoim wykonaniu. 
To był Antony & Johnsons. 

Kiedyś wysłała do Micho w wykonaniu wspomnianego ulubieńca "Knocking to the Heavens Door"

Micho napisał: 

"... A Antony jest ślieczny...wiedziałem że Knocking... miało wiele różnych wersji później... ale tej trudno byłoby się dokopać... Ty jednak potrafisz zawsze coś wynaleźć z różnych wersji, styłów czy tego co jest dostępne a czasami mniej popularne albo ukryte :)..."

"...Antony może jest rzeczywiście mniej popularny, ale prawdziwe diamenty zdarzają się rzadko i chyba stąd częściowo ich cenność :)
Mam jeszcze kilka takich swoich wyniuchanych czy wysmakowanych kawałków czy nazwisk, ale poza tym to tak jak wszyscy lecę klasyką poza klasyką oczywiście i od czasu do czasu operą, bo też mam od czasu do czasu takie zachciewajki:) Ciekawa jestem muzyki południowców amerykańskich; bo to Twoje rejony. Czasami coś mi wpadnie na ruszta ale potem zapominam co mi serce poruszyło aż do następnego przypadkowego odkrycia tego co już kiedyś wy-haczyłam. Trzeba jednak kilka razy coś usłyszeć, żeby się wyryło w twardym czyli trwałym dysku..." - odpisała na niemal na kolanie. 

Potem postanowiła coś więcej dodać: 
"...Dzisiaj niebo było takie, że gdzieś się zawieruszyło. Drzewa palcami dotykały nieba, którego zabrakło. Gałęzie i konary cały krajobraz wraz z cementowymi sześcianami bloków z wydłubanymi oczami okien, ulicznymi lampami z pozornie wyżej zawieszonymi główkami niż zazwyczaj,  wszystko było zawarte w równomiernie rozprowadzonej mazi bezsłonecznego bez - nieba. Wrażenie równomiernie rozprowadzonej ale i cięższej od powietrza miazgi a może pasty, w której rozbełtane a może rozdrobnione było niebo i domyślna mgła, chmury, dym z kominów ogrzewanych domów, który w innych okolicznościach pogody doskonale widać rozpraszały tylko leciutkie, drobniutkie płatki śniegu dzisiaj łatwiej przyciągane siłami grawitacji niż te obserwowane prze ze mnie kilka dni temu.
Wrony latały rzadziej w bez - przestrzennej zupie raczej szarej, minimalnie przełamanej domyślnym niebieskim.
Wszystko stwarzało wrażenie postoju, czekania w bezwietrznej martwocie zawieszenia i wiadomej nadziei, że całun opisywanego zjawiska podzieje się gdzieś w sobie lub zapadnie się w miejsce nieokreślone może już jutro, albo w najbliższym czasie. To była kwintesencja smutku malowanego przez matkę naturę. Nastrój melancholii i spętania możliwości, pogrożenia się w marazmie braku możliwości zbyt łatwo się udziela więc wolałam raczej przespać niż przeżyć ten czas, zresztą taka pogoda, taka atmosfera działa wyjątkowo nużąco i wchłania, otula sobą i chroni przed nadmiernymi wzruszeniami czy chociażby konstruktywnym myśleniem.
 Z pochylonych pod ciężarem śniegu gałęzi zimozielonych powoli zsuwały się co większe czapy białych, puszystych pierzyn. Sprawiało mi radość to z jaką werwą wracały do swojej dawnej pozycji zanim zostały przygniecione zwałami śniegu. Powoli się ociepla. Jeszcze kilka tygodni. Dobrze, że śnieg trochę utulił ziemię i drzewa. Za progiem już czuć radośćprzedwiośnia i uśmiechów słońca na niebie, które będzie widoczne. Może być to niebo bezchmurne lub w pięknem chmur zwalistych lub małych zaczepnych bałwanków. Zawsze kochałam przyrodę. Przejawom wszelkiego życia zawsze towarzyszyły chmury i niebo i słońce i woda. 
Już niedługo wiosna. Powoli się wyrwę z zastoju. Niech no tylko zakwitną jabłonie. Myślę, że nawet nastąpi to dużo wcześniej niż zazwyczaj. To coroczne wygaszanie aktywności doskwiera mi coraz bardziej i jednocześnie odnoszę się do czekających mnie okresów z dużą rezygnacją, w których wiosna, lato jesień jest znacznie krótszym okresem niż okres przymusowego leżakowania w łóżku z powodu przejmującego chłodu.
Zaobserwowałam coraz mniejszą wydajność tych okresów dla mnie i to, że okres ciepła jest za krótki na zabezpieczenie sobie takiej ilości ciepła, by można było zatrzymać aktywność w czasie przenikliwego zimna.
Wszyscy czekają na wiosnę, ale ja najbardziej :)  Ha, ha :)
Muszę zacząć się ruszać, oj jak bardzo mi się chce pozostać w świadomej drzemce, w letargu trwania w oczekiwaniu, w bezruchu. Mam jednak świadomość, że wiosna wyrzuci mnie z mojej nory czy jaskini na zewnątrz już niedługo :)..."

Micho z jakiegoś powodu tym razem odpisał natychmiast: 

"...Wyślij to gdzieś... trudno mi powiedzieć gdzie po prostu gdzieś... jak to ktoś przeczyta to może będzie chciał gdzieś wydrukować... Też takie pisanie moje ale ja cały czas myślę, że powinnaś tak zrobić... albo przynajmniej zapisuj to na jakimś zbiorze tzn kopiuj do Warda i save potem... 
no a alfabetem rosyjskim to rzeczywiście trzeba by mieć rosyjską czcionkę wgraną... to do poprzedniego maila..."

Odpisała ona też od ręki:

"...Już opanowałam tę nostalgię, którą narzuca pogoda i ziąb na zewnątrz. W pokoiku mam ciepełko i wygodę. Dla mnie jest nieprzeciętną wygodą to, że mogę używać trzech znanych mi na poziomie zrozumienia i swobodnej komunikacji języków. Znajduję niesamowite zaspokojenie w poznawaniu świata i bogactwa przedstawiania czy odbierania rzeczywistości przez różne kultury sam język też decyduje o pewnych smaczkach i wręcz zapachach opisywanych treści. 
Jak będę się uczyła hiszpańskiego to może mi się przyda do takiego samego rozkoszowania się jeszcze jedną możliwością badania różnic i podobieństw.
Wiesz ze mną jest duży kłopot z tym pisaniem. Kiedyś znajoma zaproponowała mi swojego wydawcę. Wydawca przeczytał moje teksty a potem zaproponował, że jeżeli swoim stylem napiszę jakąkolwiek sagę rodzinną to on mi zapłaci zaliczkę a to co napiszę na pewno ujrzy światło dzienne z tym, że miałam się zgodzić na wszelkie korekty tekstu wprowadzone przez niego. Tak więc taka ze mnie pisarka :) Zlękłam się. Zdałam sobie sprawę, że zabrany został mi oddech a może to brak dyscypliny albo wygodnictwo albo lenistwo.
 Trudno samej to określić. Gdzieś jest przyczyna tego, że zdaję sobie sprawę z mnogości posiadanych talentów i jednocześnie jakąś niemoc w ich rozwijaniu.
Ale takich ludzi jest znacznie więcej niż można sobie to wyobrazić..."

"... A to szkoda... " - skomentował Micho.

"...Moja znajoma na fejsie wyzwała mnie od geniuszy. Byłam przezywana od wyjątkowych i wybitnych ale geniusz to wpadło pierwszy raz na moją siatkę do łowienia motyli. A najfajniejszy był powód dla jakiego doszła do tego wniosku. Otóż poszło o Niemena. Ona twierdzi, że wszyscy genialni ludzie mieli dużo włosów. Podawała przykład Einsteina i Tesla i Mozarta i.. jeszcze tam rzucała nazwiskami. Jeżeli miałaby rację to w mojej rodzinie gęste włosy są raczej regułą :)  Napisałam jej, że bardzo poprawiła mi humor :))
W/g tej teorii to dużo jest więcej genialnych kobiet niż mężczyzn :)
Idę spać a Tobie życzę udanego dnia..."

Micho się pokwapił, żeby coś tam bazgrnąć: 

"... A dzięki. Zbieram się do pracy, bo dłużej zejdzie mi dojechać rano po opadach wczorajszych... "

Cyntia  napisała za chwilę: 

"... Idę sobie jakieś śniadanie przygotować. Przez okno śnieg wygląda na topiejący, ale oto frunie jakaś zagubiona gwiazdeczka śnieżna. To dowód, że jeszcze, jeszcze zima o swoje przetrwanie walczy. 
Dzisiaj przypada tłusty Czwartek:)
 Kupię sobie pączki:)) Kupię pączki. W każdy tłusty Czwartek są kolejki za pączkami i wszędzie w cukierniach i piekarniach widać całe wózki z blachami wypełnione. Z tych wózków  znikają w pośpiechu pączki jakby miały do tego wyjątkowy powód :)) A jak pachnie w całym mieście. Ale będzie frajda to wszystko zobaczyć..."


Lajo zamyśliła się. 
Za dwa dni przypada tłusty czwartek i jednocześnie idzie na spotkanie z Olą ma do niej romans więc kupi jej pączka i zaproponuje herbatkę.
W takim razie fajnie się zapowiada przygoda... 
Połączy przyjemne z pożytecznym. 

Wczoraj późną nocą napisała do niej jedna z jej koła dawnych znajomych Dan'a. 
Chce pracować z Lajo czyli promować to nad czym pracuje Lajo. 
Lajo ma się z nią spotkać w Piątek.
Jeżeli tak to wygląda i codziennie zacznie się spotykać to zostanie jej za mało czasu na pisanie. Trochę się zmartwiła szukając zapewne powodu by powstrzymać przyspieszające tempo. 
Ale Lajo była ciekawa co może wyniknąć z następnej propozycji.
Ludzie już od dawna ją pchają w górę, to ona jest hamulcem podszytym strachem. Widocznie wciąż jej za dobrze siedzieć w miejscu i karmić biednego Egusia, bo tak wygodniej? 
- A może by się tak puścić burty i popłynąć z prądem? 

Bzy

Deser

Jest w życiu deser i chleb powszedni.
Gdy che się żyć tylko deserem,
to prędzej czy później zemdli:).
Gdy chlebem tylko raczysz ciało i duszę
wystąpią takie lub inne braki.

Istnieje jednak opcja optymalna;
Otóż zapomina wielu, że zdaża się czasem
zjeść i posiłek i deser za jednym posiadem
Z korzyścią dla ciała i wszechbytu,
bo tak nakazuje tradycja i apetyt.

Z uczuciem satysfakcji i sytości
można wówczas detale, niuanse,
subtelności smaku rozłożyć w czasie
dla zwiększenia przyjemności
mrużyć oczy... umierając prawie z rozkoszy.

Z głównych dań - deser
narodził się po to, by być biżuterią
i wykończeniem całości.
Więc może bazę pokarmową przekształcić
na niby; że ziemniaki to deser(?) powiedzmy.

A może z dnia powszedniego da się
zrobić święto -?- wielowymiarową ucztę ducha?
utkaną misternie z podziwu i zachwytu
nad każdym oddechem i kwiatem,
ptakiem w locie i chmurą zasłaniającą słońce:)?

Dochodząc do konkluzji -
między deserem a jedzeniem zwykłym
jest zasadnicza różnica:
Deser z normalnego zestawu dań da się zrobić -
na jawie lub w wyobraźni.
Natomiast zasadniczo posiłek z deseru -
trudno zlepić.


- Ależ się cieszę!, Oj jak bardzo się cieszę, ależ jestem szczęśliwa!
- Czego się tak otwarcie onanizujesz Franka jeszcze mnie zarazisz! - śmiała się Lajo obserwując Łylę.
- Wiesz ten wasz seks to grubo przereklamowane zjawisko ja tam wolę ciastka - odparła Łyla/Fran i poczerwieniała być  może ze wstydu  i zakłopotania a być może z łakomstwa. 
- Ależ się Tobie świecą oczka... - zauważyła Lajo i dodała - A co z dietą i odchudzaniem? 
- A na kijach ponieśli - stwierdziła analizując złożoność kolejki w supremarkecie, w którym się spotkały. 
- Kupiłam pączki i coś jeszcze to sobie zrobimy posiadówę - zaproponowała trwała mieszkanka okolicy - ma wpaść kolega Zyg - to go też poczestujemy.
- A on wie o mnie? - dopytywała się ta z zaświatów.
- Coś wie, ale w ograniczonym zakresie - zaczęła Lajo - Wie, że odpowiesz bez łamania i krępacji  na każde pytanie i postanowił Ciebie zaskoczyć.
- A to miło z jego strony - zaśmiała się Łyla/Fran. 

Zyg zachowywał się jakby go ktoś poszczypał, ale wyglądał zupełnie normalnie. Wciąż rozcierał sobie jakieś miejsce na umięśnionych udach. Był super mężczyzną. Przystojny, inteligentny do tego miał włosy. Może już lekko przerzedzone więc je obcinał za krótko, ale tak obcinało się większość facetów z jakiegoś powodu. 
- Moda - pomyślała Lajo przedstawiając go Łyli.

Teraz siedzieli w kuchni. Lajo wyłożyła słodkości na telerzach i zaproponowała aby każdy wziął sobie co jego; talerzyk i kubek z zawartością jaką kto zamówił i żeby wyszli posiedzieć do ogrodu. A ona doniesie zapas na słodki ząb i tacę z dzbankiem, serwetki przez nią haftowane i sztućce. 
W ogrodzie właśnie przekwitały tulipany, było ciepło... Pachniało niesłychanie. Bzy jeszcze będą kwitły jakiś czas i to one przedewszystkim rozsyłały całe naręcza zapachu tak jak teraz pod wieczór. 
Słońce już dawno się schowało z drugiej strony budynku. Było zupełnie bezwietrznie. Przed nimi rozpościerał swoje dywany kląb rogownicy szarej - kwitła. Prawdopodobnie część aromaterapii pochodziła od niej. Było przepięknie i cicho, powietrze stało jak lita czeluść bez jednego listka, który mógłby się poruszyć. 
- Dla mnie najważniejszy jest seks - oświadczył otwarcie  Zyg przełamując się przez bariery trochę na siłę i przekornie.
- A to gratuluję, że masz coś w okół czego możesz się skoncentrować i co pozwala Tobie na czerpanie z życia...
Lajo milczała wciąż zbita z tropu, bo dla niej nastąpił zgrzyt pomiędzy łagodnymi falami zapachu w wieczornej ciszy a tym co wyrzucił jak z pistoletu Zyg.
- Łyla czy możesz powiedzieć mi o masturbacji? - wbił się głębiej psując urodę wszystkiego i Lajo zaczęła się zastanawiać czy to być może wynik jej pruderii, przecież wiadomo, że kwiaty pachną i kwitną bo oczekują na zapłodnienie i by się spełnić w łunie obligatoryjnych obowiązków względem podtrzymania gatunku. 
Postanowiła potraktować tę rozmowę jak każdą inną tak jak to właśnie robiła Łyla. 
- Ale co chcesz usłyszeć o masturbacji konkretnie - zapytała Łyla jakby rozmawiała o kilogramie ziemiaków kupionych po okazyjnej cenie.
Lajo siorbnęła łyczka wciąż gorącej, smacznej herbaty. 
- Jak tak dalej pójdzie to ciasto pozostanie na talerzykach bez naruszenia, bo temat ich pożre - pomyślała gospodyni spotkania poza jakąkolwiek formalnością. 
Zyg siedział na ławce obok niego Lajo a Łyla/Fran na trochę koślawym krześle nieco z boku. Talerzyki z zawartością postawili na niskiej zrobionej przez Lajo ławie któregoś roku. Lico ławy było wynikiem poskładania różnego rodzaju kafelek potłuczonych na małe elementy. 
Już miała zachęcić swoich gości - proszę częstujcie się jedzcie - zamiast tego powiedziała najmniej przewidziane zdanie na jakie w tej chwili było ją stać;
- Co za pieruńskie komary, zniszczą nam taki piękny wieczór. Pójdę po pachnącą geranię trochę się nią potrząśnie i jeszcze poszukam świczek, które podobno mają właściwości odstraszania tych krwiożerczych bestii...
Wstała i udała się w stronę furtki. 
Powiedziała o komarach zamiast o zachęcie poczęstunku, bo obydwoje z jej gości prawie w jednym momencie i Łyla i Zyg sięgnęli po to samo ciastko i ręce ich się zderzyły z lekka a przy czym Łyla cofnęła się szybko, bo z palcy Zyg'i strzeliła iskra lub prąd, który poraził Łylę też w palce.
Więc jak mogła im o częstowaniu się mówić skoro ją wyprzedzili i to jeszcze z efektem piorunującym? Uśmiechnęła się do siebie.
Gdy wróciła oboje skonsumowali już po jednym ciastku i zabrali się do pączka każde swojego.
- O widzę, że aromaterapia działa pobudzająco na apetyt.
- I wiesz moja mama jest po kilku relacjach i z każdym z tych "wujków" ma jakieś dzieci - kontynuował swój ulubiony wątek Zyg' a zaraz po seksie.
- A... to ciekawe -  powiedziała Łyla miętoląc w ustach słodkość i mrużąc oczy z doznej przyjemności. 
- Ojciec też sobie życie uzupełniał co jakiś czas i prawdopodobnie mam jakieś rodzeństwo po świecie - powiedział Zyg'i
- Dlaczego po świecie? - włamała się między dwoje ot tak, żeby poczuć się jedną z nich czyli zawartą w toczącej się dyskusji.
- Co roku z kolegami wyjeżdżał po różnych zakątkach ziemi i spodziewam się, że był otwarty na różnego rodzaju przygody, też bym tak chciał... - rozmażył się Zyg'i.
- A co stoi Tobie na przeszkodzie, przecież jesteś sam, dzieci dorosłe już prawie...- wcięła się znów Lajo.
- A to jest kwestia kapusty jak u każdego - zwierzył się Zyg.
Łyla /Fran zdjęła swoje niebieskie chomąto i szarą czapkę z antenkę, bo prawdopodobnie zrobiło się jej za ciepło. Ona, która miała dostęp wszelkiej kasy bez granic a przyszła po doświadczenia normalnych wolała już rozmawiać o seksie niż o kasie, chociaż oba wątki były śliskie zapewne.
- Co chciałeś wiedzieć o masturbacji - powiedziała jakby przed chwilą poruszone sprawy obeszły ją tyle co ich brak pojawienia się w dyskusji po prostu je pominięła. 
Poprawiła swoją aparycję wygładzając nieco szary sfetr, który okrywał jej bujne kształty i zafalowała niektórymi obfitościami nieco. 
Zyg spojrzal tam gdzie powinny trafić jego oczy i wgryzł się łakomie w końcówkę pączka. 
- O masturbacji chciałbym wiedzieć jak to jet z Twojej perspektywy czy to jest pozytywna czy negatywna rzecz - masturbacja ? - wyrzucił i dalej żuł gryza, którego zaliczył przed zadaniem ptyania.
Lajo znała na pamięć co odpowie Łyla ale postanowiła tym dwojgu udostępnić rozmowę i bliższe poznanie się. 
- Ciekawe jak ona mu wytłumaczy siebie o ile miałoby dojść do pogłębiania znajomości? - zastanowiła się. 
- Przecież to zależy, to znaczy Ty przecież rozumiesz, że każda rzecz cokoliwiek to jest ze swojej natury jest neutralna. To jaką się staje zależy od naszego wypełnienia jej powłoki. 
Zyg mruknął
- Acha,. 
Widać było, że spodziewał się większej sensacji niż logika.
- Wszystko co nas otacza wszystko i zawsze może przyjąć na siebie fukcję, której oczekujemy od danego aspektu życia - włączyła się Lajo.
- Ogólny zamysł jest taki, że każda czynność każdy akt może służyć zarówno pozytywnym jak i negatywnym efektom zależnie od tego jak jest użyty a przede wszystkim od intencji, które kryją się za tym. Czyli zależnie od ustawienia energii, w świetle którego dany akt czy czynność jest praktykowana lub braku ewentualnego świadomego wyrzeźbienia intencji w jakim dana czynność jest przeprowadzona. Wszystko może służyć rezultatom zarówno dobru jak i złu zależnie od wilka którego karmisz... - rozkręciła się Łyla ale Zyg się wciął przerywając jej potok słów. 
- Jeżeli masturbacja jest aranżona pod wpływem najwyższego podmiecenia lub ekstremalnej ekscytacji w danym momencie? - wciął się Zyg z nieśmiałym uśmiechem. 
- Oj coś mi się wydaje, że znasz odpowiedź, prawda? - retorycznie zapytała Łyla i kontynuowała dalej wymijając zasadzkę na ewentualną konieczność zatrzymania się - Chodzi o to z jakimi intencjami przystępujesz do działania, to znaczy dotyczy to każdej czynności czyli także przykładu jaki w tej chwili został przez Ciebie udostępniony...
- Ale przecież istnieje wśród wiele przekazów misjonarskich i teoria o gromadzeniu lub zabezpieczeniu nasienia w Twojej świątyni czyli w ciele...
- W mosznie chciałeś powiedzieć - wyrwało się Lajo, bo na prawdę wcisnęło jej się na usta...
- W mosznie - przyznał Zyg mimochodem i nadal wpatrywał się w Łylę z kontrolowaną intensywnością. 
- Chodzi o to, że w wielu przekazach jest idea zachowania nasienia w sobie bez marnowania go w sposób bezkarny - kontynuował.
- Oj to zależy jak Ty to przeprowadzisz to znaczy z jaką intencją  - powiedziała Łyla i zaśmiała się z własnego zakłopotania. 
- No to jeżeli ja uwolnię nasienie i jednocześnie zachowam.... - brnął Zyg
Łyla odchyliła się lekko do tyłu a potem westchnęła z koniecznością przerwania możliwości uplątania się swojego rozmówcy. 
- Czy byłeś kiedyś na siłowni ? - zapytała. 
- Tak. 
- Czy kiedykolwiek biegałeś? 
- Tak.
- Czy kiedykolwiek się spociłeś? 
- Tak. 
- No to widzisz wydaliłeś duże zapasy wody lub wilgoci ze swojego ciała - prawda? - zapytała.
- Tak. 
- Czy było to potrzebne? 
- Tak.
- Czy akt spocenia zlikwidował lub naruszył Twoje siły witalne?- chciała wiedzieć Łyla i w tym celu nachyliła się w kierunku Zyg'i. 
- Chwilowo - powiedział analizując swoje wspomnienia. 
- I co się stało poźniej?
- Zregenerowałem swoje siły dość szbko - przyznał Zyg trochę jakby zaskoczony.
- No widzisz - dziękuję~! - Zakończyła Łyla podnosząc kubek do ust i zachłannie popijając jakieś zaległości. 
- Czy to jest satysfakcjonująca odpowiedź na Twoje wahania i rozsterki ? - dokręciła śrubki Łyla. 
- Tak - powiedział usasfakcjonowany Zyg spoglądając z uznaniem ma Lajo - fajna ta Twoja znajoma - stwierdził do niej a potem się szybko odwrócił do Fran i mrugnął do niej jednym okiem co rozbawiło Lajo ale postanowiła zachować dla siebie cisnące się wnioski czy komentarze uznając je za zbędne. 
- Jak się wypocisz, to masz jakiś pozytywny rezutlat prawda? Wyrzucisz z siebie coś czego, powiedzmy toksyny, bo chciałeś się pozbyć zawartego w Twoim ciele bałaganu, jak to Wy mówicie musiałeś się wypocić czyli przyniosło to Tobie ulgę i chwilową satysfakcję prawda?
- Tak, tak ... - uspokajał Zyg'i trochę rozpędzoną Fran. 
- Czyli jedyne co Ciebie powinno interesować to Twoje intecje ukryte pod spodem danej akcji lub to niesie Twój czyn - kontynuowała Łyla - jeżeli to jest na prawdę tylko tyle co Twoje podmiecenie, którego chesz się pozbyć to teoria mówi, że działaś z zgodzie ze sobą zamiast przeciwko sobie - prawda?
- No tak. 
- Musisz wiedzieć czy na prawdę to co robisz jest na prawdę pozytywne czy negatywne w Twoim przekonaniu, bo zdarza się tak czasami, że oszukujemy siebie sami narzucając sobie z góry to w jaki sposób chcelibyśmy myśleć o danej rzeczy - mówiła Łyla - Uznajecie, że jest to wasza najwyższa półka ekscytacji podczas gdy tak na prawdę jest to zupełnie coś innego.
- A jak można być przekonanym co do czystości swoich motywów? - zapytał Zyg.
- Musisz być szczery wobec siebie, żeby wiedzieć jakie motywy Tobą kierują. Jeżeli będziesz szczery w stosunku do siebie to znajdziesz odpowiedź - zapeniła go Łyla.
Zyg popatrzył na Łylę a potem na Lajo i powiedział z westchnieniem - Acha - co zabrzmiało trochę niepewnie i wówczas Lajo spojrzała na Łylę i obie się roześmiały głośno a Zyg trochę pomilczał ale powoli się rozprężył i też im zawtrórował chociaż wciąż mniej naturalnie niż zazwyczaj, bo tak jakby dopiero teraz się skrępował. 
- Wald wyciągnął bajeczkę dla Zuli zatytuowaną "Tomcio paluszek" i zapytał czy to jest opowiednia lektura dla mnie? - śmiała się Lajo 
- I co mu powiedziałaś - chciał wiedzieć Zyg
- Że dla wnusi. 
- A on? 
- Że za wcześnie - wszyscy się śmieli aż do łez i nawet trudno było stwierdzić dlaczego, lektura dla najmłodszych jest powodem? 
Ochłodziło się i Lajo zaproponowała koce i po kubku gorącego napoju na co pzystali z ochotą. 
Nawynosili mnóstwa kocy, poduszek i ciepłych zimowych sztucznych futer, które Lajo trzymała w szafie w garażu specjalnie na podobne okazje. 

Przed północą sobie poszli. Lajo padała na twarz więc jak zamknęła za swoimi gośmi bramę wszystkie koce i poduszki oraz swetry zwaliła na jedną kupę w części dawnego garażu gdzie zamiast samochodu stała teraz knapa i ława i kilka wygodnych foteli. 
- Jutro poskładam a dzisiaj muszę jeszcze się wyspać i odpisać na pocztę - uznała. 

Micho jej napisał o ciastach i wszystkim co słodkie więc ona postanowiła drążyć temat: 

"... Potrawy tuczące ale polecam od czasu do czasu. Byłam na nich wychowana jak większość..."

"... Lubisz kopytka lub pierogi leniwe albo paluszki? Muszę sobie ugotować, bo jakaś tęsknota mnie naszła na potrawy tuczące. A niech tam. A jeżeli wiesz o czym mówię to jak jadasz takie potrawy? To znaczy z jakimi dodatkami? Kopytka to najlepiej lubię w tłuszczu mieszanym z odrobiną masła, żeby poczuć gładkość i rozlewanie się, rozpuszczanie smaku na języku, ale tak żeby nie było za dużo cholesterolu to trochę oleju, trochę oliwy a może być nawet smalcu trochę. Tu nie ma tak zwanego cresco - zdaje się nazywało - a szkoda. Można było do różnych potraw z powodzeniem dodawać. Ten rodzaj tłuszczu był używany do robienia tortów dla dzieci i przyznam się, że akurat w tej postaci to był bardzo delikatnie mówiąc; Po prostu odwoływał się do abstrakcyjnego czy z lekka egzotycznego  poczucia smaku.
Wracając do tematu; kopytka z kapustą kiszoną i z tłuszczem i zeszkloną cebulką na wolnym ogniu. Albo też na słodko tak jak paluszki to znaczy z tłuszczem cynamonem i cukrem. Paluszki z tłuszczem, bułką tartą i z cukierem, a leniwce to dla odmiany ciutkę śmietany pomieszanej z jogurtem bezsmakowym plus jedna z trzech baiłych trucizn: cukier. A już dawno nie robiłam tych przysmaków. Moje dzieci dosyć je wciągały jak były małe, ale potem się za nadto zamerykanizowały. 
A muszę też sobie klusków ziemniaczanych z twarogiem i tłuszczem oraz z przysmażaną cebulką nagotować i placków ziemniaczanych nasmażyć i na pierogi mam też ochotę, szkoda, że to nie lato, bo bym sobie z jakimiś owocami prosto z działki zrobiła. A teraz to najbardziej lubię ruskie lub z mięsem. Zimą koniecznie z kapustą i grzybami, albo z nadzieniem podobnym do tego jakim nadziewa się kaczkę czy indyka. Lubię też takie wyszukane smaki nadzienia do pierogów jak niebieski ser z gruszką... O ile jest najprzeróżniejszych smaków pierogów gdzieś je sobie notowałam. Tylko gdzie? Pewnie jak zwykle, w którymś z kalendarzy książkowych, w których zapisuję sobie rozkład zajęć. Muszę tylko przypomnieć sobie, kiedy przypadały te moje eksperymenty z pierogami. A ruskie to dobre są też z przecierem pomidorowym... zamiast okrasy z cebulki i ze skwarków wysmażonej na skwarki słoninki.
Kapuśniaku też już dawno nie robiłam. Ach kapuśniaczek taki dobry. Tak przygotowuję sobie spis rzeczy do kupienia i podzieliłam się z Tobą pomysłami na dawno zapomniane obiady. Do placków i klusków ziemniaczanych koniecznie ciepłe mleko do popicia..." 

Micho milczał jak zaklęty, bo od czasu do czasu miewał "ciężką łapę" jak to nazywał. 

"... Nic na temat wszelkich tuczących potraw?... cicho, może masz chwilowo ciężką łapę?.." 

Napisał częściowo pomijając temat: 

"...bigos , pierogi ruskie, bardzo dobre...
Około dziewiątej zdecydowałem się, żeby zaczerpnąć powietrza trochę, przejechałem w stronę Wisły a tam okazało się, że jest jakieś takie widowisko; światło i dźwięk z ogniami sztucznymi. 
Ognie sztuczne to mi znane sprawy, ale co było fajne to po Wis płynęła barka a na tej barce byli ludzie z jakiegoś zespołu czy coś i oni sterowali takimi ogromnymi kulami smoków, a te smoki to chyba były trochę jak balony jakieś czy coś i jeden chciał zeżreć drugiego i tak się przepychały wzajemnie... a koło tej dużej barki takie małe łóki krążyły i z nich oświęcali te smoki tak że kolory zmieniały.
A potem druga barka nadpłynęła i znowu jakieś dwa inne stwory były, jeden to mi konika morskiego przypominał i ładny był a drugi to taki jakiś dziwny ale coś im wyszło inaczej niż miało być z nim, bo się przewracał jakoś w inną stronę co trzeba by było... :)
No a teraz jak już Tobie po krótce o smokach opowiedziałem to idę się połóżyć, bo mnie senność jakaś bierze..."
"... Na działkach wokół nas ludzie mają mnóstwo bzów ..." - pisała Lajo - "... Pachnie, pachnie i domu u mnie i z zewnątrz pachnie i jest cudnie, cudnie i pochmurno i uroczo z wśród tych wszystkich drzew wciąż jeszcze kwitnących lub obsypujących ziemię śniegiem żywych płatków i pięknie jest ze świeżą zielenią i pięknie jest z życiem. 
Życie moje, kocham Cię, kocham Cię nad życie, nawet gdy barwy swe ściemniasz, bo wszystko ulotnym stanem jest...
Ale zapach co roku i pewnie właśnie dlatego, że mieszkam na parterze..
Na ulicy odgłosy wesołej zabawy do późna nawet jak już lampy zaświecili. To jedna z rodzin  albo mieszkańcy pobliskiej kamienicy należącej do miasta bawiała sie  w dwa ognie pomiędzy przejeżdżającymi samochodami.  Oni to tak robią, że ktoś stoi na czatach i daje znaki jak z którejś strony ma samochód lub autobus jechać. Autobus w sobotę co pół godziny jeździ a samochody po południu w sobotę też raczej rzadkie. 
Pościel mam dziś świeżo przebraną. Kołdry powietrzone. Świetnie pachną. Za takim zapachem prania suszonego na wietrze tęskniłam w Amer, bo tam, jak wiesz, tylko suszarki z różnymi chemicznymi dodatkami dla sztucznych nawet miłych i słodkich zapachów. Ale zapachu wietrzonej pościeli nie da się niczym przebić..."

wtorek, 25 lutego 2014

Pod słońce

"...There was nowhere to go but everywhere,
so just keep on rolling under the stars..."

                    Jack Kuronac "On the Road"

"... What ever you decide to do, make sure 
it make you happy..."

                     Paulo Coelho "The winner stands alone"




- "... Z każdej podróży coś wynika..." - zapewniała Beat'a.
Lajo miała okazję zobaczyć na własne oczy "Obraz, w którym mieszka" jej przyjaciółka.
Rok temu z kawałkiem dzieliły wspólne łoże z racji wystawy, na którą zakwalifikowały się ich prace. Spały a raczej przegadały większość nocy w warszawskiej pracowni ich wspólnej znajomej.
W związku z tak romantycznym wątkiem Lajo ofiarowała Beat Hoyę a raczej jej przylistek w kształcie serca.
Obraz, w którym mieszka Beat od przodu okolony wysokimi sosnami z zadbaną maleńką winnicą z boku i ogródkiem warzywnym od tyłu. W tej chwili kilka grządek warzywno - kwiatowych  wygląda mało interesująco pomimo okazałego oczka w rogu. Oczko wciąż zabezpieczone przed zimnem obiecuje naręcza wrażeń w późniejszej porze. Obraz  zaprasza do wnętrza, bo z zewnątrz już buduje ciekawość co kryją w sobie odważnie i awangardowo potraktowane ściany. Taki dom może być tylko jeden. Na zdjęciach robi wrażenie większego budynku za to na miejscu przyjemnie zaskakuje fajnie scaloną i ciekawą bryła architektoniczną, która bez murraru Bea't straciła by wiele z swojego wdzięku. Sama zwarta forma zapowiada się być może jeszcze bardziej ekscytująco po czekającej go rozbudowie w pionie, którą już zajmą się młodzi. 
W drodze do Pozn wraz z Lajo i jej sąsiadem w roli kierowcy przemieszczało się wielkie czerwone słońce po prawej stronie wzdłuż soszy. Robiło wrażenie, że jest zawieszone znacznie bliżej niż horyzont zaznaczony mgiełką okrywającą niebieso - siną linię lasów. 
Właściwie było ono - to słońce - wielkim dyskiem lub okragłym, płaskim talerzem albo płasko nałożonym intensywnym różem. Dysk lub intesywnie różowe kółko odcięte było z góry odrobiną żółci przez pomarańcz a całość okręgu pokrojona w przekładaniec poprzecznych intensywnie różowych pasów przez linie ognistej czerwieni. Wszysko miało jakość neonówki na tle zamglonego wciąż uśpionego krajobrazu budzącego się do wiosny.
Niebiesko szare lasy przysłonięte mgiełką, topniejące szrony i soczysta zieleń traw oraz wielkich, spokojnych połaci płaskich błoni ozimych zbóż z nagimi gałązkami różnego rodzaju drzew.
Gałęzie drzew od takich, które cięły wciąż zmieniającą się kompozycję na rytmiczne piony, do przystrzyżonych  w zagęszczone kępki na chudych nóżkach drzewo - krzaków o rozcapirzonych licznych palcach aż po wierzby z ogolonymi głowami oraz po naturalnie powstałe konotacje dramatów różnych wśród konarów. Drzewa wprowadzały bogactwo pasteli we wszyskich beżach, brązach i szarościach aż po nasycone czernie i granaty. Zesłoroczne zielska, liście i trawy powtarzały te same barwy tylko zamiast kresek i linii pionowych rozłchodziły się w mało regularnych plamach dla kontratów.  
Panowało święto dookoła i zaproszenie do uczty dzielenia się każdą spływająca chwilą. 
Lajo widziała bociana w locie i kota, który umykał przez kołami, oraz wielkie ptaszysko chyba jakąś czaplę lub żurawia, który przefrunął tuż ponad maską zostawiając wspomnienie wielkiego skrzydła w górnej szybie samochodu.
Mijali małe domki głęboko zaszyte w krajobraz albo przejeżdżali przez gęsto zabudowane małe miasteczka z upchanymi ciasno domkami pochylonymi blisko nad wąską drogą nieraz w bardzo ekscytujących kolorkach.
 Widzieli piękne renesansowe i poźniejsze kościoły. Mijali po drodze drewniany kościółek wyglądający na wiekowy i bardzo wyjątkowy. Wszędzie towarzyszyło im przeczucie nowego otwarcia w naturze. 
W radio od czasu do czasu leciał ładny kawałek i Lajo usłyszała po raz pierwszy swoje nazwisko po mężu wymienione jako swoje przez jakąś prowadzącą program. 
Kawałek, który dzisiaj wciąż w jej pamięci dzwoni to "Have You Ever Really Loved The Women" w wykonaniu Bryan'a Adams'a. Ma chłopak (wykonawca) w głosie smak gorzkawych migdałów i chropowatą gładkość pieszczoty, która kołysała w głębinach jaźni. 

- Fajny kawałek powiedziała do ciszy, która później zapadła. 
Wes skinął twierdząco głową.
Właśnie ta piosenka nakręciła Lajo do wspomnień. Jako kobiecie samotnej acz wciąż atrakcyjnej, w miarę zadbanej i poruszającej wyobraźnię wielu z różnych powodów co jakiś czas przecinały jej drogę różnego rodzaju propozycje co do wejścia w mniej lub bardziej skomplikowane związki lub relacje. 
Opowiedziała o kilku, które już zostaną z nią do końca, bo nadają kształtów trwaniu w integracji  tożsamości przemieszczacojącej się jako "ona" w szybko umykającym czasie.  
Opowiadała  trochę o ojcu swoich dzieci, o kilku różnych zawirowaniach potem i o późniejszych przygodach w Pl'u, z których każda miała w sobie humorystyczny rys a często po prostu zaskakujący początek lub koniec. 
Jechali pod słońce i dlatego w samochodzie było gorąco w buzię oraz trudno było nieraz dostrzec to co powinno być widoczne.
W konsulacie St Lajo dowiedziała się, że ponieważ paszport został wydany przeszło dwie dekady temu przy wydaniu konieczny jest konsul i ponowna przysięga. 
- A by to niebo się pochyliło zagwieżdżone - pomyślała Lajo i szybko uznała to jako okazję do następnygo wypadu z Wes'em lub pociągiem...
Bo czasami potrzebny jest przerywnik z codziennej rutynie pracy dla zapłodnienia i przewietrzenia już utartych kanałów i wentylacji nagromadzonego szajsu i chłamu.  
Dwa terminy w Pozn, które zostały jej wstępnie przedstawione w konsulacie, jak na razie są poza jej możliwością wstawienia się, bo jest to Kwiecień kiedy będzie u córki w Iry i w Lipcu, kiedy historia się powtórzy, bo będzie znów u córki w Iry.
Być może więc przedłużenie paszportu załatwi w Krak'u tak jak to zakładała na samym początku. 
Trzykołówka okazała się absolutnym poronieniem, prowizorką obnażającą tymczasowy pariatyw zakrywający partaninę w wydaniu "zrób to sam" i pomaluj dla zakrycia śladów. Lajo była zadowolona, że to ona przyjechała, bo gdyby facet jej dowiózł rower do Bydzi to prawdopodobnie trudniej byłoby jej odmówić niż w sytuacji, kiedy to ona przyjechała obejrzeć towar. Odmowa zakupu zamówionego uprzednio produktu okazała się zadaniem prawie ponad jej siły. Zdołała się jakoś wybronić przed rowerem z mało pochlebną opinią zarówno jej własnej oceny jak i ze strony Wes'a. 
Wes dopiero po podjętej przez nią decyzji się włączył i ujawnił wraz z pogratulowaniem lub wyrażeniem  swojego przekonania  do słuszności jej wyboru za co była mu wdzięczna.  
- Co to jest - zastanawiała się później, - że kobiety tak zwane "hazjajki" zawsze mają w ubiorze coś niebieskiego rzadziej fioletowego lub w brązie?
 Żona faceta, który skonstruował rower miała w kolorze pięknego nasyconego błękitu spódnicę z krzywo nad nią zakasanym fartuchem.
Tego samego koloru były mijane po drodze wciąż zamarznięte rzeki, jeziora, i co większe stawy. 
Obijały skoncentrowaną intensywność nieba bez głębi i bez odwróconych widoków jak w podstawionych lustrach. Tafle zamrożonych błękitów okolone były sterczącymi połaciami wyschniętych wodnych badziewi w beżach, sjenach i pastelowych brązach dla oprawy i wykończenia nieregularnych brzegów lub czasami zielenią świeżych trawników w rejonach zabudowanych gdzie dookoła wałów przeciwpowodziowych wyrosły gęsto utkane budynki. Architektura zyskiwała na rozbieleniu z promieniach intensywnego słońca.  
Przez jakiś czas stali nad wartkim strumykiem, bo Wes coś grzebał w swoim GPS'ie. 
- Wodnoje tieczenie - powiedziała głośno, bo przypomiało jej się, że tak jest po rosyjsku jeżeli chodzi o strumyk żywo bijący swoim tentnem nawet wówczas gdy wszystkie inne powierzchnie wody wciąż są skute lodem.
Wes ma poważne zmartwienie chorą żonę i trzy córki w dużej rozpiętości wieku, oraz właśnie ma stracić pracę. 
To była okazja dla Lajo, żeby podzielić się z nim przykładami ze swojego życia dotyczącymi PPP rozproszonymi równomiernie w czasie zarówno drogi do celu jak i podczas powrotu.
Rzucała przy tym zasobem dostosowanych na tę okoliczność zbiorów z ludowej mądrości, którą się podpierała dla efektu i skuteczności argumentów.  
O tym, że trzeba się nauczyć grać talią kart już rozdanych w pozytywny sposób, a zresztą zawsze jest nowe rozdanie za moment, więc po co się lękać i nadmiernie pocić?
O tym, że zawsze jest szansa, bo uzdrowienie przychodzi zawsze z psychiki chorego bardziej niż od lekarzy.
Pojechała także jej ulubionym ostatnio powiedzeniem, że kryzys zawiera w sobie dwa człony; zagrożenie i szansę. 
O tym, że zatrzymanie fal oceanu jest poza możliwością jednostki ale jaką frajdą jest nauka i opanowanie podstaw serfingu dla odważnych.  
Że jej plan każdego dnia zaczyna się od radości, że jest nowe otwarcie na robienie niesamowitych rzeczy a potem gdy się już zmęczy może zasnąć z satysfakcją i poczuciem dobrze wykorzystanego czasu.
Potem, że każdy się potyka tylko dlatego, bo musi kontynuować wędrówkę, bo w celu uniknięcia potknięć i wywrotek trzeba by stać w miejscu, a to jest postawa isntniejąca poza życiem. 
Że prawdziwą miarą bogactwa jest człowiek, który stracił wszystkie pieniądze i to co sobą reprezentuje w przydatności społecznej w takim wydaniu. 
Przyszła kolej na przysłowia tłumaczone z rosyjskiego ale istniejące w każdym narodzie:
O tym, że największe znaczenie mają marzenia i pragnienia leżące poza zasięgiem pieniądza. 
Potem, że jedyną niesprawnością w życiu człowieka jest jego nastawienie, bo obojętnie czy w danej chwili pokonujesz najlepszy czy najgorszy etap w swoim życiu, to jest to jedyny czas jakim dysponujesz lub masz w tej chwili i że od Ciebie zależy co z nim zrobisz. 
Oczywiście wszystkie te androny popierała obfitym zasobem zbiorów z włanego podwórka.
Potem przeszli na możliwości uniezależnienia się od ustalonego porządku i na tematy powolnego rozsprzęgania się starego systemu, który wyraźnie ustępuje miejsca nowemu i że nowy  jest w coraz szerszym zakresie widoczny i że się przygotowuje do bardziej zintensyfikowanego obnażenia, unacznienia swojej konstrukcji. Dekonspiracja starego zistytucjonalizowanego aparatu zarządzania masami następuje poprzez uwidocznienie technik, metod i działań mających na celu utrzymanie odpowiedniego poziomu lęku i obaw, na których ma się koncentrować jednostka oraz na zatajaniu możliwości jakie są dostępne każdemu w oparciu o bazę jaką staje się wolność i rezygnacja z wygodnych klatek oraz stref jakie gwarantuje życie poza sferą czy zonem komfortu oparte o wykorzystanie darmowych zasobów energii. Ta ostatnia kwestia jako tajemnica jest strzeżona przed dostępem dla ogólnej wiedzy, bo przecież wykończyłoby to obecną postać cywilizacji opartej o konkuręcję, rywalizację i współzawodnictwo. To co się rodzi w bólach to postać współpracy opartej o symbiotyczną synchronizację zauważenia potrzeby istnienia wszystkiego co istnieje w danej chwili. 
Podzczas powrotnej podróży słońce najpier po drugiej ich stronie powoli przeszło do tyłu i w samochodzie zrobiło się chłodniej.
Oboje byli zmęczeni zintensyfikowanym wysiłkiem pokonania dalekiej trasy w krótkim czasie. 
Coraz więcej milczeli.
Lajo zaczęła sobie przypominać takie same słońce, które uczestniczyło w początkach ich podróży... 
Takie właśnie słońce czerwone lub intensywnie różowe przechodzące w niemal madżentę pamiętała  z czasów swojego dzieciństwa już w Bydzi. 
Po przyprowadzce do nowego domu wszędzie były widoczne pola uprawne i takie właśnie wschody słońca można było zaobserwować nad polami ze wshodniego rogu w ogrodzie. Najpierw dom pobudował sąsiad na dziełce, która dotąd była jednym ciągiem inspekt. Ulice zmieniły swoje nazwy w wyniku przemian jakie zapoczątkowała "Solidarność". W czasie wakacyjnych wizyt w Pl'u wyrastały  jak grzyby po deszczu wysokie blokowiska zupełnie zasłaniające horyzont i przestrzeń oraz miejsce na oddech a teraz tuż za płotem wyrósł budynek, który przyjaciółka Lajo - Jan'a nazwała landarą z racji rozmiaru molochu lub prywatnej rezydencji...
- Po podobne do dzisiaj zaobserwowanego wschodu słońca trzeba gdzieś wyjechać lub przenieść się w czasie do wspomnień z dzieciństwa- zdecydowała na swój użytek. 
Ktoś jej kiedyś tłumaczył, że na obrazach lub w fotografiach wschody od zachodów słońca można odróżnić po tym, że wschody są zielone a zachody czerwone. Z obserwacji  i refleksji Lajo wynikało, że wschody są zimne z wyciętym okręgiem słońca, które może mieć różną barwę od czerwoni poprzez pomarańcze i róże do żółtych i niemal zielonych. Była świadkiem takiego stanu lub barwy słońca i nieba na plenerach malarskich, w których brała udział jako lecealistka. Raz nad morzem a potem nad jeziorem. Pamięta jak jako grupa desperantów nastawiali sobie budziki i potem wyłazili, zaspani, często skacowani żądni widowiska, które pamięta się potem przez całe życie. 
Zachody na płonącym niebie wciąż można zaobserwować od czasu do czasu z okien jej salonu i stołowego lub z ulicy nad działkami. Więc brak tu jakiejkolwiek reguły. Pamięta przecież zachody z wyciętym czerwonym dyskiem podświetlającym gęste rytmy pni w jednorodnych lasów dla przykładu złożonych z sosen. Wschody więc wycinają krążek słońca czasami tak samo się dzieje podczas zachodów. Czasami też wschody zatapiają w sobie jeziora i niebo łącząc oba środowiska w jedno sobie pochodne z zatopioną łódką wśród połowów dla przykładu. 
We wspomieniach wszyscy ochotnicy widowiskowych wschodów nad jeziorem opatuleni, pozawijani w koce i chomąta oczekiwali wschodu słońca na kładce jeziora lub na plaży nad morzem. Nad morzem mający apetyt na przygodę co ranek zbierali bursztyny wymyte na piasek.
Każdy kawałek bursztynu pod słońce pysznił się optymalną urodą zakodowaną przez wieki w zeskorupiałej żywicy. 
Pamiętała też podobne zielone wshody słońca nad jeziorem w Js gdzie jezioro okalało gospodarstwo jej rodziców. Jezioro dotykało skały, na której przed wiekami wyrósł zamek krzyżacki, oznaczający ówczesną granicę z Pl'em. Potem kluczyło rozlewiskami po łąkach tworząc wyspy należące do nich każda z osobnym  ptasim rajem. Jezioro docierało do zabudowań gospodarskich, z których korzystali ludzie i zwierzęta między innymi należącymi do jej rodziców.   Potem bardziej trzymało się brzegów chociaż podchodziło pod szczytową ścianę długiej szopy w której mieścił się wielki kurnik, obora, chlewnia, stajnia i wozownia. Woda wdzierała się czasami bardzo blisko opisanego tasiemcowatego budynku szczególnie na wiosnę. Dalej niebieskość odbijającą niebo było można dostrzec w prześwitach pomiędzy stodołą a szopą bo chowało swoje tonie za wysoką drewnianą konstrukcją z bali i z desek o drzwiach szerokich po obu stronach. Gdy były otwarte ogromne wrota można było dojrzeć drugi brzeg wąskiego w tym miejscu rozlwewiska wykończonego linią niebieskiego lasu a raczej wiekowego liściastego boru, który z bliska szumiał masą zwartych kopuł liści. Jezioro natomiast wędrowało za następną szopą  znacznie niżej niż ta u góry podwórza. Po wyjściu zza drugiego ceglastego jednopiętrowego budynku z niskim strychem na zboża i ściółkę można było dopatrzeć się cypla toni która wąskim końcem przechodziła po drewnianym mostem. Most umożliwiał połączenie drogi która przecinała się w tym miejscu z opisywanym zbiornikiem pełnym życia przede wszystkich w swoich głębinach. Omawiany most był równocześnie tamą, z której spadały tony wody z wielkim impetem i głośnym hukiem jak w przypadku każdego wodospadu, Wada spadała do strugi, którą wąską rzeczką lub może raczej szerokim strumieniem biegła zakolami przez łąki czasami zamieniając się w złowrogie bagna. 
Po przeciwnej stronie strugi był stary młyn wodny, który już wówczas był w stanie poza możliwością użyteczności jakiejkolwiek. 
Teraz ten młyn po otwarciu tamy i wyrównaniu poziomów wody został zalany. Przebudowano most na koszmar cementowy z wąskimi metalowymi barierkami pomalowanymi w biało - czerwone poprzeczne, szerokie pręgi. Tama została zlikwidowana i w ogóle mniej jest w tej chwili poezji w zacementowanych brzegach dawnej cieszących się naturalną urodą sitowia, tataraku, strzelistych bazi, i okrągłych liści lilii wodnych pływających po tafli u brzegów. Tamten most drewniany wyglądał bardziej dostojnie z drewnianymi solidnymi barierkami. O te obecne nieco sfatygowane i powykrzywiane trudno się oprzeć w zamyśleniu, bo stwarzają poczucie zagrożenia i gdzieś się podział ówczesny spokój i nastrój harmonii podobny do tego jaki można odnaleźć na obrazie Edwarda Muncha zatytułowanego " Na moście". Szopy wciąż stoją tylko teraz trochę straszą. Stodoła się rozpada ale możliwe, że wciąż służy dawnej funkcji gromadzenia zapasów. 
Na miejscu Lajo odnalazła fragmenty kartek, w których przed laty skreśliła swój portret w okresie, w który wdarły się jej refleksje podczas podróży pod słońce.  
 "... po przeprowadzce z Tor i zamieszkaniu Js szybko się okazałam bardzo absorbującym małym draniem, że jak nadszedł termin porodu Arl'i już trzeciego dziecka w małych przerwach czasowych mama oddała mnie pod okresową opiekę do swojej mamy, babci Emmy w Cheł. Z tego okresu zostało mi tylko jedno wspomienie. Pamiętam zieloną, jedwabną apaszkę na szyi elegancko i modnie ubranej młodej kobiety w wełnianym kostriumie w czarną jodełkę na szaro - kremowym tle jak się nachyla w moim kierunku i wyciąga rękę. Ja uciekam i chowam się za obszerną spódnicą mojej jedynej znanej mi wówczas opiekunki. Pamiętam jak babcia tłumaczy mamie, że się oswoję i przywyknę i że mama może już przestać płakać. Moja mama coś tam mówi, że przecież to był krótki okres czasu. Pamiętam też bardzo wyraźnie, że ta piękna, młoda kobieta o czarnych oczach i oliwkowej cerze i czarnych starannie ułożonych włosach z manierami dobrze wychowanej osoby budziła we mnie nieobliczalny strach i brak zaufania i chęć natychmiastowej ucieczki ale swojska obecność babci wyraźnie chciała w czymś pomóc tamtej obcej.
Z późniejszych wakacji spędzonych właśnie w Chem pamiętam styl i rodzaj ciepłej acz bardzo wyszukanej i zadbanej atmosfery mieszkania stawiającego opór modzie i tymczasowym naleciałościom przejściowym fazom upodobań. 
Tą właśnie atmosferę chciałam uzyskać, bo bardzo za nią tęskniłam przez całe dzieciństwo w moim mieszkaniu i w/g wielu członków rodziny udało mi się to przeprowadzić z powodzeniem a nawet z nadwyżką poprzez wyciągnięcie i rozdmuchanie kwintesencji zapamiętanego nastroju. Spokój i swego rodzaju dostojność a także wyważony ciężar podstawy osadzony w stylu ujednolicenia całości jest głównym rysem całej eklektycznej zbieraniny. Wielość różnych pamiątek z różnych kolekcji z hobbystycznymi wręcz przechowywaniem drobiazgów obrazuje dzieje, przemiany i historię moją w powiązaniu moją rodziną z surowym, rastykalnym dopracowaniem szczegółów..."
- A jednak - pomyślała Lajo - czas leczy. 
Inaczej w tej chwili patrzę na sznury wiążące mnie z moją rodziną. Przede wszstkim uległ dalszej ewolucji i przekształceniu stosunek do Gregor'a ojca moich dzieci a także do obu moich córek. 
W dalszej części Lajo jako wówczas Cynt'ia opisywała perypetie rodziców z jej fryzurą. 
- Ach to dlatego co jakiś czas wciąż mi się powtarzają historie dotyczące moich włosów - zadała sobie sprawę. 
"... Historia moich włosów jeszcze raz została podniesiona i wyraźnie zarysowana w mojej pamięci. Rodzice ciężko pracowali nad urealnieniem swoich marzeń i planów i tym różnili sie od reszty społeczności wioski, w której tymczasowo zamieszkaliśmy i w której spędziłam wczesne bardzo szczęśliwe dzieciństwo.
Największe nagromadzenie i przeciążenie pracą przypadało na lato i okres corocznych żniw. Oboje rodzice uwijali się jak w ukropie albo jak pszczoły, mrówki i wiewiórki razem wzięte. Na temat każdego z tych zwierząt pamiętam wierszyki, bajeczki i powiedzonka jakimi karmiła naszą wyobraźnię mama i mama mamy. 
Przez cały okrąglusienki rok mieliśmy pełne ręce nie cierpiących zwoki zajęć, roboty i cały dom i gospodarstwo na głowie. 
Mama zawsze przewalała tony roboty i o wszystko dbała właściwie bez przerwy na relaks i na jakikolwiek odpoczynek. Odpoczynkiem było dla niej zajęcie się innym rodzajem pracy. Szyła całą garderobę dla rodziny za pomocą maszyny napędzanej przy pomocy nożnego napędu, bo przecież w gospodarstwie brakowało wówczas prądu. W gospodarstwie założono prąd dużo później już po przeprowadzce rodziny do Bydzi. 
Przez cały okrąglusieńki rok mieli pełnie ręce zajęć, których odłożenie było wykluczone a do tego brakowało obecnych udogodnień w rolnictwie a Myszka miała na głowie cały dom i ogród i sad i troje małych dzieci oraz cały inwentarz. Mama do dzisiaj odpoczywa tylko wówczas gdy niemoc zwala ją z nóg. W okresach lepszego samopoczucia po prostu pracuje nad miarę własnych sił.
W czasie opisywanych żniw zapobiegliwość rodziców sięgała szczytów. 
Na polu, na którym błogosławione konie odmówiły stratowania mojej fizycznej powłok mimo bolesnych razów niecenzuralnych słów i ciętego bata... Na tym właśnie polu stała głośno pracująca wynajęta na ten czas młockarnia i kręciło się sporo okresowo wynajętych ludzi, zdaje się w komplecie z młockarnią. W ciągłym ruchu były pożyczone na ten czas konie i dodatkowe wozy.
Cała chmara mrowczo uwijających się ludzie w rytm pracy silnika młockarni. Wioska dysponującą siłą mięśni ludzkich i końskich była zwielokrotnioną formą wysiłku i energii jaką w tej chwili inwestuje współczesne rolnictwo. Od rana trzeba było nanosić całą masę wody z pobliskiej studni na specjalnych szeroko rozstawionych nosidłąch i opartych na karku osoby dźwigającej to bezcenne bogactwo. 
Do dzisiaj czuję w ustach smak tej zimnej, studziennej, źródlano - czystej wody. 
Jak prawie wszystkie gospodarstwa z czasów mojego dzieciństwa gospodarstwo moich rodziców obejmowało bardzo szeroki zakres działalności i przedsiębiorczości zapewniając byt ludzkiej rodziny bez uzależnienia od systemu, bez płacenia comiesięcznych rachunków. Koszty utrzymania w porównani z dzisiejszym w związku z licznymi talentami, którymi dysponowali oboje moi rodzice były o całe tony niższe. 
Nieliczne sklepy usytuowane były  w Koron w niewielkim, malowniczym miasteczku, do którego trzeba było jechać konno. Inwentarz był liczny i różnorodny zapewniający dzieciom przyjrzenie się i poznawanie zwyczajów i funkcjonujacych zasad w gromadzie zależnej od pracy człowieka a w zamian zapewniającej mu egzystencję i możliwości przetrwania. 
Trzoda chlewna jak mówi się elegancko o świnkach, wymagała nagotowania ziemniaków w specjalnym kilkunastolitrowym parniku, rozgniecenia ich i wymieszania z paszą i wodą i rozniesienia we wiadrach do koryt w akompaniamencie nadzywyczaj głośnego lamentu i anglącego nawoływania o zaspokojenie porannego głodu. Każda rasa i rodzaj potrzebowało swego i cała sfora przekrzykiwała się wzajemnie w przetargu o pierszeństwo ważności dla uznania i zaspokojenia swoich potrzeb. 
Kury gdakały, kaczki w odróżnieniu od kwaczących cicho kaczorów darły się, gęsi gęgały i gąsiory syczały na każdego śmiałka który ośmielił się podejść bliżej niż uznana przez nie granica tolerancji, krowy ryczały na szczęście rzadko ale za to nadużywając decybeli, koguty piały na różnych ważnych wierzchołkach płotów lub po niskich dachach, owce beczały, konie przestępowały niecierpliwie z nogi na nogę i rżały, perliczki przeklinały, indyczki gulgotały indory demonstrowały swoje gabaryty, kozy dopominały się swego, koty ocierały się o nogi i trzeba było na nie uważać aby uniknąć kolizji bo przeplatały się pomiędzy nogami i pomiałkiwały... 
Tylko pies czekał swej kolejki cierpliwie. Ufał i słusznie, że chociaż ostatni ale zostanie nakarmiony i napojony i obsłużony razem z wygłaskaniem i zajrzeniem w oczy. 
Trzy razy dziennie jedne a inne tylko rano i wieczorem były karmione a do tego krowy i kozy wymagały dojenia dwa razy w ciągu doby.  
Chór kłótni inwentarza stopniowo zaprzestawał porannego przekrzykiwania się i przycichał i całkowicie zanikał w miarę zaspokojenie potrzeb. Trzeba było na koniec każde zwierzę obczęstować wiązką komplementów, poklepać, pogłaskać i nacieszyć oczy przyjacielskim odwzajemnieniem uczuć i wzajemnego przywiązania. Każdemu trzeba było ofiarować troszkę czasu i nonisić mnóstwo czystej, zimnej zdrowej wody. 
Każde zwierzę rozpoznawało swego dobroczyńcę i opiekuna i tylko tata czasami wyrzucal swoją irytację i frustrację na bokach zwierząt. 
Szczególnie podczas lata wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik i zorganizowane w z precycją rozpracowane z pedanterią, obliczeniem i odnotowaniem każdego nawet najmniejszego drobiazgu. Wyczerpujące przeanaalizowanie i wykalkulownie musiało grać i chodzić jak w zegarku jak mawiał tato. 
Po wypełnieniu rutyny codziennych wzmagań gospodarskich zostawały jeszcze dzieci poddane troskliwej opiece i zadbaniu każdego według jego potrzeb i kondycji, Musiał też być czas na kanalizowanie napięć, awantury, ciche dni i miód godzenia się, wyznawania wzajemnych uczuć i karuzli nastrojów. Karkołomne walki głośno na siebie nacierających poglądów i przekonań oraz często burzliwego dochodzenia do wspólnych wniosków i planów działania oraz metod wychowawczych w docieraniu się rodziców, które trwało przez całe ich wspólne życie.
W opisywane żniwa wszystko musiało się uzupełniać i działać z uwględnieniem wymagań pogodowych. Młockarnia chodziła głośno. W promieniu kilkudziesięciu metrów było słychać miarową pracę rozklekotanej maszyny jak również przekrzykiwanie hałasu przez ludzi, gdy zachodziła konieczność przekazania informacji najczęściej w postaci krótkich, zwięzłych komunikatywnych wianków ozdobionych niewybrednymi epitetami a często z zastępstwie rzucano przeklęństwami co równie dobrze zapewniało zrozumienie treści i intecji. 
Skwar lał się z nieba a z ludzi pot, do którego kleił się kurz i pył. Pracowali z natężeniem w tumanach paprochów i brudu, w zagłuszającym hałasie i wzajemnym korygowaniu odstępstw od wymaganej detalicznie ustalonej rutyny podzielonej na role i zadania. Pole, na którym pracowali było na podniesionej skarpie wzdlędem piaszczystej, wąskiej drogi wijącej się niczym dawny wąwóz lub wyschnięte koryto byłej rzeki czy strumyka kiedyś wpadającego zapewne do jeziora nad którym mieszkaliśmy. Droga wiła się w charakterystyczne wygibasy i ostre zakręty tak, że widoczność jest tam do dziś bardzo ograniczona. Było niewielu zmotyzowanych mieszkańców okolicy. Zaledwie kilku posiadało motor lub rower. 
Myszka uczyła nas jak przechodzić przez drogę. W przyszłości mieliśmy się przeprowadzić do miasta wobec dużej prawdopodobności spełnienia się marzeń ojca i jej gorliwego wspierania jego projektów. Miałyśmy przechodzić przez tę z rzadka uczęszczaną drogę jak należy nawt gdy byłyśmy same i jej troskliwość latała nad nami w powietrzu gdy ona sama była zajęta. 
Ponieważ droga była kręta i do tego w wąwozie obrośnięta krzakami z obu stron były na niej miejsca z tak małą widocznością, że trzeba było nasłuchiwać czy ktoś nadjeżdża. To była bardzo pewna metoda o ile jedynym dźwiękiem był zawieszony nad polami skowronek. To co mnie jako małą wówczas dziewczynkę zawiodło to rytmiczny odgłoś młockarni, który zagłuszył ryk nadjeżdżającego Junaka z przyczepą. Tak się stało, że mała, bezbronna osóbka pwena tego, że droga jest wolna od wszelkich zagrożeń postanowiła sfinalizować chęć znalezienia się po drugiej stronie w sadzie. Nadjeżdżający drogą czarny, błyszczący w słońcu "Byk" zderzył się z małą dziewczynką w kolorowej sukience. 
Dziewczynka jako materia lekka, miękką i delikatna z chmurą jasnych loków z twardą, ciężką, połyskliwą i znacznie większą masą. Ogrom bólu szczególnie napastliwie zaatakował głowę małej a także przeszył całe ciało po czym nastąpiła ulga przeniesienia się w niebyt. 
Później leżała na łóżku w asyście przejętej twarzy matki i mnóstwa zakrwawionych ręczników. Ręczny hamulec metalowego stwora, co się ze mną zderzył złamał się na mojej głowie i była w niej dziura. Moje piękne anielskie pukle sponiewiarane we krwi leżaly na podłodze a swobodny przepływ powietrzea po skórze głowy uświadomił mnie o wygoleniu na zero po raz drugi  w życiu.
Myszka się bardzo ucieszyła, że żyję. Dała mi pić wody i zawinęła w worek z grubo tkanej juki, taki jaki służył do zbierania ziaren zbóż. Nic nie miała na podorędziu co by mogło się pobrudzić od krwi, która wciąż mogła zacząć się sączyć. Zawinęła mnie rozebraną do rosou w kujący worek i wyniosła na próg domu oparła o futrynę otwartych drzwi i znikłą przywołując naszą wierną towarzyszkę zabaw i powierniczkę tajemnic. Mama przykucnęła nieopodal mądrze spoglądającego psa gotowego do wykonania każdego polecenia. Pies wabił się Di. Mama zaczęła monolog patrząc w psie oczy poparty głaskaniem i pochlebstwami na użytek przyszłego zapewnienia sobie trwałego posłuszeństwa czworonoga. Polecenia i tłumaczenia były krótkie i treściwe, wyraźne i zdecywanie zakończone wręcz nakazem; 
- Waruj!, pilnuj dziecka! 
Di wyraźnie zrozumiała powagę sytuacji, bo nagle przestała ziajać. Nerwowo się oblizała i położyła na przeciw mnie z wyciągniętymi do przodu przednimi łapami w pozycji Sfinksa. Pozycja zapewniała jej czujnośc i możliwość szybkiej reakci jeżeli wymagałaby tego potrzeba. Zerknęła porozumiewawczo na swoją chlebodawczynię. Mama jeszcze przez jakiś czas tłumaczyło, że przy plewach musi zacząć swoją pracę, bo dzisiaj brakuje dwóch ludzi, ktorzy się upili i śpią gdzieś na snopkach tak, że jej obecność jest konieczna i że taki jest nakaz chwili oraz, że powinność i musowa bezapelacyjność...
Di przez położyła pysk na łapach i popatrzyła na mnie z wielką uwagą i oddaniem z pod ciężkich powiek za jakiś czas je zamknęła. Odczekałam chwilę i chciałam się podnieść, ale wystarczył mój zaledwie sygnał ruchu, żeby ta otworzyła zdziwione pełne troski i współczucia oczy jedno nieco szerzej od drugiego i podniosła uszy w górę. To był dla mnie wystarczający komunikat. Miałam siedzieć i doganiać natrętne muchy. Jedyną czynnością na jaką mi pozwalała bez reakcji były gesty uwalniania się od wstrętnych much zwabionych zapachem zastygającej rany na głowie. 
Jak ona to robiła? Pilnowała mnie już kilka razy i zawsze zakres czynności na jakie mi pozwalała był inny. Chyba telepatycznie przekazany przez mamę. Tym razem była bardzo mało elestyczna i zdecydowanie ostentacyjnie restrukcyjna. 
Di była częścią naszej rodziny. Tak się jakoś składa, że psy moich rodziców były niezwykle mądre, posłuszne i uczynne wychodzące na przeciw nawet bardzo skomplikowanym zadaniom. Di umiała zaganać tylko nasze kury do kurnika na noc. Umiała przeselekcjonować w ogóle wszystek drób nawet duże syczące gęsi, kaczki, perliczki i inne opierzone prototypy dinozaurów należące do okolicznych sąsiadów, Na tej jej umiejętności polegali i sąsiedzi i właściciele Di. 
Fajne to było widowisko i przedstawienie, bo w czasie cowieczornej pracy wyraźnie faworyzowała nasze i zajadle goniła sąsiedzkie kury aż pióra furczały, ale tylko tych cudzych. Nasze kury i inne pierzaste towarzyszki cowieczornych obowiązków Di owszem pogdakiwały z oburzeniem ale z zachowaniem całej gęsiej, kurzej czy kaczej godności i honoru tylko od czasu do czasu rozwijając skrzydło dla wyrobienia zakrętu. 
Di przynosila w pysku nieuszkodzone całe jajka odnalezione w chaszcach, szuwarach i niedostępnych dla człowieka krzakach. Za co była obficie obdzielona w pochwały i patrzeniem prosto w oczy co widać bardzo lubiła. Di umiala na rozkaz wydany przez ojca znaleźć i przynieść wyrzucony daleko klucz. Di przyganiała krowy z pobliskiej łąki. Każdy w tej rodzinie od wczesnego dzieciństwa pracował i był użyteczny i pies też miał swoje obowiązki, bo w odwrotnej perspektywie byłby darmozjadem i czułby się znaczcznie, znacznie gorzej. 
Di i każdy inny pies przewijający się z radością wykonywał całą masę poleceń może z wyjątkiem Czar ale tego mieliśmy już podczas zamieszkania w Bydzi. 
Czar był u nas przez bardzo krótki okres czasu, bo miał ciężki charakter jak ujęła moja mama. Zakres odpowiedzialności i ilość czy nawarstwienie zadań miejskich psów był zdecydowanie ograniczony i o różnym ładunku emocjonalnym a nawet etycznym. 
Wiem, że moi rodzice dobrze wypełnili zadanie uszlachetniania dusz wszystkich zwiarzaków jakie zagościły na chwilę lub dłużej w historii naszej rodziny. 

Mama zawsze mówiła, że każde zwierzę jeżeli już jest musi być zadbane i najedzone i ochędożone cokolwiek to miało znaczyć. Krowa musiała być wydojona na czas, żeby zapobiec bólowi jej wymion i żeby utrzymać poziom mleczności. Koń wyczyszczony, żeby uchronić go przed swędzeniem skóry. Pies musiał błyszczeć i trzeba go było kąpać w trujących preparatach rozpuszczonych w wodzie, żeby wytruć pchły i trzeba było wyciągać mu kleszcze zanim się zrobiły duże. Każde zwierzę miało instrukcję obsługi wpisaną w całość codziennej rutyny wraz ze szczodrze rozdzilanymi uczuciami.
Di dostawała najwięcej pochlebstw, pochwał, poklepywań po pysku i drapań za uchem i głaskania, z tego prostego względu, że miała najwięcej obowiązków, które bardzo lubiła bo czuła się potrzebna i uczynna... " 

- Ależ ja się rozwlekałam -  pomyślała Lajo odłożyła czytaną kartkę i poszła do kuchni przygotować sobie następny kubek herbaty.