niedziela, 23 lutego 2014

Kuku!


Akcesoria


za lawiną słów...

za stosikiem kolorowych czapek z daszkiem,

za wieżą kapeluszy w cylindrycznych pudłach,

za rzędami przepysznych szali z drugiej ręki,

za ciężką biżuterią gromadzoną całymi latami,

za broszkami własnej asumpcji,

za łańcuchami wymownych korali,

za granicami poza możliwością przekroczenia,

tak na wszelki wypadek - dla wymówek,

ukrywam się przed przemijaniem,

przed za trudnym życiem,

przed podejmowaniem wyzwań woli,

przed pojedynkami z sumieniem,

przed szansą na nowe lub inne

przed ciągłą pogonią... za czym?

Tylko krople bezlitośnie spadających myśli,

drążą kamień czasu.

Czy zastanę nagle i dziurę w kamieniu -  

bez nadziei zmierzenia się z losem?

- jollucha. 20 wrzesień 2010.r.


- Będzie trzeba spiąć pośladki ale przypuszczam, że warto - zapewniła siebie uspakajając rozdrażnienie a może usprawiedliwiając podjęcie następnej "wygodnej" decyzji.
Na spotkanie szła zdaje się  lipową aleją. Jakie to drzewa okaże się na wiosnę tak do końca. Szła pod wschodnio - południowe słońce malujące długie cienie na szerokim gościncu  obstawionym ławkami  po obu stronach z częstotliwością zachowania odpowiedniego dystansu dla prywaty. Rytmiczne cienie drzew niczym wojsko ustawione do reprezentacyjnej musztry zostawiała za sobą. Mijali ją ludzie wyprowadzający swoje Azorki na poranny spacer. Szron topniał. Pojedyncze gałązki i siedziska ławek pokryława cienitka warstwa wody a może tylko wilgoci. W powłoczkach wilgoci iskrzyły się promienie słońca pokreślając przenikliwą urodę budzącego się przedwiośnia. Co kilka kroków mijała ptasie gromady złożone przeważnie z pastelowych gołębi ale także z czarnych, nastroszonych wron. Czasami się podrywały spłoszone, bo tak działał miarowy szwung jej kroków. Wzbijając się  w powietrze robiły hałas podobny do aplauzu lub wydawało się, że głośno kalszczą ich krzydła niczym brawa.
- A może jeżeli się wsłucham usłyszę gwizdy i bis? - żartowała sobie, bo szczypta ironii robi dobrze. 
Aleja prowadziła do klasycystycznego bydynku z pięknym elemetem widokowej wieżyczki na dachu. Główny gmach rozrastał się w dwa symetryczne ramiona po obu stronach elewacji. Dostojne okna przeciągnięte przez kilka pięter od góry dodawały koniecznego splendoru i otwartości. Szkoda, że wieżyczkę na dachu psuły odbierając jej pierwotną lekkość współcześnie zamontowane głośniki na okrągłych kolumienkach dżwigających stadzistość dachu... 
- Na prawdę brylancik - pomyślała Lajo jednocześnie zdając sobie sprawę -  że aleja drzew, które za chwilę miały się obudzić - podkreśla i uwydatnia scentralizowanie wrażenia jakie robi prawdopodobnie odrestaurowany budynek. 
Zwięczeniem jej porannej wyprawy miało być ujęcie w konkretne ramy codziennego wzmagania się z piórem a raczej pieszczenia opuszkami palców poszczególnych liter na usłużnej klawiaturze. Lęgnące się czy kiełkujące zarysy sięgały po swoje własne formy u kresu przygody. 
Wewnątrz czekała na nią jej siostra z któregoś wcielenia. Tym razem były trochę inne ponieważ Lajo przemalowała i wyprostowała sobie włosy. Proste włosy Lajo były  konsekwencją jej przygód z fryzurą, o której obie już wiedziały. 
- Odrosną... - powiedziała pocieszając ją Jol'a ze współczuciem.
- No pewnie! - zapewniła podkreślając śmiechem swoją wiarę w transformację chwilowej modyfikacji i pozwalając sobie utonąć w serdeczności uścisków.  
Uzgodniły, że Lajo zrobi dwa tomy w miękkiej okładce, którą Lajo sama zaprojektuje. 
Lajo już wiedziała, że na okładki obu tomów wykorzysta zdjęcia swojej córki Yanny. Dokładnie wiedziała które. Widziała obie okładki w detalach jakby już w tej chwili były gotowe.
Za dokładną edycję zabierze się za pół roku, bo tyle czasu mniej więcej potrzebuje w/g jej własnych kalkulacji aby zgromadzony materiał ogarnąć i ująć w treści. 
Jadąc aubusem w obie strony myśłala o tym, że właściwie rzadko aż tyle pamiętała z tego co z tak dużą wyrazistością śniło jej się w nocy. 
Najpierw bowiem bez przyczyny i jakoś tak bez powodu zadzwonił do niej Robin Williams i jej się zwierzył, że: "... I used to think that the worst thing in life was to end up all elone. It's not. The worst thing in life is to end up with people who make you feel all  alone..." 
Na co Lajo miała gotową odpowiedż przygotowaną już kilka lat temu wcześniej. 
- You are never all alone. You always can look in the mirror there is your best ferind for ever. 
Nagle wyrosła koło niej Myszka szarpiąc ją za rękaw z cierpliwością pożartą przez wymianę dwóch zdań konwersacji w języku, który sprytnie ukrył kontest rozmowy.
- Co on powiedział? I co Ty mu odpowiedziałaś? - pytała przysuwając się za blisko Lajo. 
- Bo on ma problem: czuje się samotny - odpowiedziała odsuwając się aby uniknąć kolizji ze zbliżającę się twarzą zaniepokojonej.
- I co Ty mu powiedziałaś? -  skutecznie dosięgała stanięcia w pełni słońca. 
- Powiedziałam mu, że jego najwierniejszym przyjacielem jest on sam. 
- To dlaczego znikł? - wierciła dziurę Myszka. 
- Pewnie taką podjął decyzję - strząsnęła z siebie odpowiedzialność za kolej rzeczy i poczuła się nieco mniej przybita do płaskiej powierzchni. 
Ledwo się jakoś wygrzebała z opałów konieczności wytłumaczenia się z każdego słowa a już pojawiły się zielone pagórki jak odcięte równe półkule pokryte równie przystrzyżoną roślinnością a może porastała ją herbata zaraz po oberwaniu nadających się do spożycia młodych pędów. Gdy już równiutkie, bajkowe pagórki się skończyły to zaraz z ich przodu pojawiły się regularnie przystrzyżone stożki mające symbolizować jakieś iglaki, pomiędzy którymi wiła się ścieżka do celu. 
Niebo nad całością było płaskie jak odwrócona tafla wody. Na gładzi wodnej rozchodziły się zsynchronizowane kręgi jak po wrzuceniu kamienia. Z tej tafli na ścieżkę spłynęło kilka płąszczyzn jak cieni a raczej w prostokącie zamkniętych toni pomalowych w centryczne okręgi powierzchi nieba, które stanowiła woda jakiegoś jeziora lub stawu.  Z prostokątów wykształciła się postać Indianina, który wyraźnie miał do niej interes więc podeszła. 
Jego gesty wskazywały, że oczekuje aby ona nastawiła ucha to on jej wyjawi jakąś tajemniecę. Co zrobiła z wielką chęcią, bo wiedziała, że Indianie wciąż mają trudności z dźwignięciem się z upadku jaki  zadał im biały człowiek. 
- So you're againts imigration? - powiedział i uprzedzając jej bunt dodał - Slendid! When do you live? 
Znikł znacznie szybciej niż się pojawił a razem z nim bajkowa sceneria zdarzenia. 
Pojawiła się mucha, która urosła w tri miga do wielkości konia. Na kadłubie ogromnej muchy na oklep siedziała Myszka zagubiona wśród trzech par odnóży.
Lajo domyśliła się, że lepiej od razu się wyspowiadać niż walczyć. 
- Ucieszył się, że przyjechałam do Pl'u ! - rzuciła w pośpiechu w stronę gotowej do boju. Myszka kiwnęła z aprobatą głową a może całą sobą spięła lejce i mucha odfrynęła kołując gdzieć po drodze.
Potem ni z tego ni z owego kochała się z kimś na wystrzyżonym trawniku lub na łące okolonej drzewami w słońcu a może na leśnej polanie... Wśród zielonej trawy nagle wyrosło popiersie Myszki i powiedziało do niej: 
- Kuku ! - i się zaśmiało, bo się ucieszyło, że Lajo jest w tej chwili dobrze. 
Lajo w jednej chwili oblała się potem i się obudziła niemal z krzykiem uwięzłym z niemocy spowodowanej sennym zamroczeniem. 
Poleżało trochę otrzeźwiała, odpoczęła a nad ranem zasnęła z powrotem. 
Otworzył się sufit w jej sypialni i prosto z nieba napłynął dźwięk jak piękny koncert. Z jakiegoś powodu przetłumaczyła sobie tę muzykę, bo muzyka była tylko jednym z wielu języków, którymi władała. Treść przekazu podniosła ją na duchu:
"... Look for signs from the Angles and you'll find them..." 
W autobusie pomiędzy analizą snów zwierzała się obcej, że język polki i angielski bardzo się różni i że w angielskim przeważają słowa krótkie i że jest bezpośredni, zrozumiały i głośny.
Polski z kolei szemrze, szumi i czasami skrzypi niczym szum strumieni albo liście drzew gdy prowadzą  z wiatrem rozmowę. Na koniec uznała, że słusznie zrobi gdy doda, że jezyk rosyjski jest kwintesencją bogactwa i pełni.
- Rosyjski co Pani! Chyba Pani powinna się przenieść w inne czasy! - wykrzyknęła obrażona przypadkowo dotychczas tolerancyjna słuchaczka. 
A Lajo zdała sobie sprawę, że właśnie dojechała na odpowiedni przystanek.
Poszła inaczej niż zamierzała więc nagle w pół kroku się zatrzymała, bo sobie zdała sprawę, że ona planowała docelowo wędrówkę w stronę alei drzew. 
- A cóż to ? - przystanął obok niej zdziwiony przechodzień o tubalnym głosie.
- Chyba powinnam zawrócić - odpowiedziała jakby spadła z miotły.
- To możemy iść razem mi w tamtą stronę po drodze - upewnił ją.
- Dziękuję ale... Miłego spaceru Panu życzę. 
- Spotkać tak piękną kobietę o pranku spowitą w marzenia... - narzekał bez zakończenia, bo spojrzała na niego jakby potrzebowała zgubionej przed chwilą miotły. 
Facet był przystojny w jej wieku i podobał jej się ale co z tego? 
Dopiero już idąc Aleją wśród wciąż uśpionych Lip zdała sobie sprawę, że pewnie to był Anioł, którego miała się spodziewać tuż tuż. 
Po powrocie i otrząśnięciu się z konkretów dotyczących swojej nowej ścieżki lub możliwe, że kariery zawierającej możliwość napisania dwóch  lub trzech  tomów, bo będzie to zależało od tego czy włączy fotografie swoich prac (?) 
Lajo zsunęła się w dawniej napisane treści szukając w nich nici lub dawno zagubionego kredo:
"... Ostatnio wpadłam w swój rytm..." - czytała -. "... Od małego dziecka potzebowałam mniej snu niż moje rodzeństwo i sypiałam bardzo lekko i czujnie. Kładłam się spać jak szarzało i wstawałam jak się zaczynało rozwidniać i zaraz wpadałam w to co akurat miałam na tapecie czyli tak włąściwie całe życie potępuję tak samo. Latem przed pójściem do szkoły pracowałam samodzielnie w ogrodzie a zimą czytałam przeważnie lub pisałam a nawet malowałam, ale malowanie to najczęściej uprawiałam zaraz po przyjściu ze szkoły przed obiadem i przed odrabianiem lekcji, bo malowanie było dla mnie ważniejsze od jedzenia i spania. 
Co ciekawe na obozach harcerskich czy stacjonarnych czy wędrownych a później także w internacie byłam zawsze jedyna, która chodziłam spać jak uważała (to znaczy z kurami) a wstawałam ze słowikami. Jak była na mnie pora to mnie obchodził tylko mój własny rytm biologiczny. Przyjście na świat dzieci to wszystko pomerdało i dopiero teraz zaczynam wracać do moich naturą podyktowanych przyzwyczajeń.  
Ostatnio to znaczy od dobrych kilku dni rzadko cokolwiek mi się śni w nocy. Czasami nagle w ciągu dnia tak bardzo zachciewa mi się spać, że dosłownie na chwilkę muszę się skimnąć i wówczas przydarzają mi się sny prorocze. Bezpośrednio przed uśnięciem a czasami tuż przed przebudzeniem; już wiem, że za chwilę się przebudzę, ale zdaję sobie też sprawę, że jeszcze śpię i wówczas śnię. Snienie prorocze u siebie odkryłam w bardzo wczesnym dzieciństwie. Przepowiadałam wówczas śmierci bliskich w rodzinie dla przykładu. Co za upiorna przypadłość charakteru u małej jasnowłosej, wesołej, jasnookiej zarumienionej dziewczynki z urody podobnej do obrazków z aniołkami. Przez całe życie zrosłam się z tą moja stroną osobowości. Rażka lubiła cały ten bagaż przedsionków do jasnowidzenia jak to nazywała. Moje sny są kolorowe, ale są nieme brak w nich dźwięku jeżeli są przekazywane w nich jakieś treści to odbywa się to drogą telepatycznego imputowania czy skali tonalnej, tak że wiem np; jakie brzmienie ma głos danej osoby, chociaż bez usłyszenia go. 
Są przedziały czasowe kiedy tęsknię do swoich snów. Jest mi nijako bez tych snów, tak jakby zabrakło mi nagle jakiejś części mnie samej. 
A tak na marginesie to moja babcia Emma - mojej mamy mama, lubiła mnie wykorzystywać do przepowiadania pogody. Potem sprawdzała moją wersję z radiową a potem jeszcze komentowała z wielką dumą, że jej wnusia miała rację. 
Możliwość przepowiadania pogody zanikła u mnie. Odkryła to Babcia mam wrażenie, że zachowała tę wiadomość dla siebie. Rodzice celowo chcieli stłumić niektóre udziwnienia mojej osoby, bo kiepsko wpisywała się w normalność. Może wprost mieli nadzieję, że to minie tak samo jak dzieciństwo?
Przez kilkanaście ostatnich lat trwała u mnie faza przedsenna. Odkryłam ją zaraz jak Gregor nagle powziął decyzję o odejściu w swoje życie i zostawałam sama w wielkim łóżku na noce pozbawione ukołysania w ramionach miłości i wówczas odkryłam, że zamiast się męczyć z brakiem snu, mogę zamykać oczy i obserwować obrazy jakie się wówczas dzieją za moimi powiekami czy gdzieś w przestrzeni. Po jakimś czasie odkryłam, że to co widzę to są prorocze treści objawione mi na krótko przedtem zanim zostaną zrealizowane w świecie materialnym. Czyli sen mówił mi o myślokształtach, które miały się dzień lub dwa później objawić w realiach. Tak więc myślałam sobie o moich przed sennych, ale już poza jawą się dziejących majakach jako o substancji ciekłej za chwilę utwardzonej materialnej postaci rzeczywistości. I tak spróbowałam wpływać siłą woli i koncentracji na owe sceny czy obrazy które były na prawdę, chociaż nieco wcześniej niż ich konkretność zaistnienia po przebudzeniu. Dla Gregor'a i tak byłam bardzo popieprzona i niezwykła i tego co już było mu za dużo. Po prostu bardzo zdecydowaną kreską odcinał się od wszelkiej duchowości do tego stopnia, że absolutnie wykluczał możliwość działania medycyny konwencjonalnej a nawet leków ziołowych. Co prawda mój argument o marihuanie, grzybach psychedelicznych i opium trafiał na podatny grunt ale na krótko. Jest w nim jakiś lęk poruszenia jakiejkolwiek struny, która mogłaby przenieść go w świat, który jest dla niego zagrożeniem, bo wykracza poza objętość kontroli jego umysłu, odczuć i fizyczności.
W każdym razie wraz z pojawieniem się majaków przedsennych, znikła pamięć snów nazywana fazą głębokiego snu w stadium późnonocnym. W przerwach pomiędzy mozliwością pamiętania snów a zaniku tej możliwości tęskniłam za nią... Bo o ile zjawy przedsenne działy się tuż przed moim nosem z małą przestrzenią i często bardzo monochromatyczne z małym wachlarzem kolorów z ciemny otoczeniem w tle tak jakbym sobie zdawała sprawę z tego, że śpię a w otoczenie pochłania nocny mrok o tyle sny późnonocne, były bardzo kolorowe. Wyposażone były w przestrzenie i horyzonty i perspektywy  i dlatego czułam się jak ograbiona po przebudzeniu. Oczywiście o przekrętach mojego charakteru poinformowana w tamtym okresie byłam tylko ja sama. Byłam jedynym świadkiem i jedyną osobą związaną całą gamą uczuć z nocną postacią siebie..."

- Ciekawa "Kartka" -  skomentowa Lojo - i o dziwo wciąż akualna. 
Przerzuciła kilka stron zaczęła i dała się wciągnąć treści:

"...Po tym jak wysłałam Tobie tę nieszczęsną Adele i bardzo się zasępiłam, że możesz to odebrać inaczej niż bym sobie tego życzyła postanowiłam się przespać, bo z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości wyniosłam sposób na rozwiązywanie sytuacji trudnych; drzemka... "

- A to Cynt do Micho - pomyślała. 

"...Jak miałam jakiś problem to kładłam się w środku dnia na kilka minut snu i po przebudzeniu nagle doskonale wiedziałam co trzeba zrobić. Tylko w życiu moim się tak poukładało, że skala trudności tak bardzo poszybowała w górę, że jakoś zupełnie naturalnym wydawało się, że na problemy z  jakimi się zetknęłam wykluczają  usypianie w ciągu dnia, bo jest to zbyt naiwnym sposobem podołania zmartwieniom i troskom. Zabrakło mi wiary w to, że problem ma małą styczność ze snem w ciężarem swojego  gabarytu. Po prostu rozmiar problemu jest drugorzędną jakością w sposobie podejścia do możliwości jego rozwiązania. Zresztą napięcia, w których żyłam prawdopodobnie przekroczyły wszystkie znaną mi ówcześnie metody zachowawcze czy zgodne z harmonią potrzebną do podtrzymania funkcji zasadniczych dla ram wyznaczonych dobrostanem życia.
Tak więc postanowiłam się przespać z problemem pt; Adela wysłana Tobie.
I stał się cud. Możliwości rangi przeżyć, które zostały mi przekazane w moim śnie przekroczyły jakikolwiek zakres dotychczasowych nawet najpiękniejszych zjawisk jakie przeżyłam dotychczasowo na jawie.
Otóż były to kolory tak czyste, tak świeże, tak nowe, tak przedziwnie krystaliczne, tak intensywne, tak nasycone i po prostu takie, które odczułam i zobaczyłam po raz pierwszy. Te kolory przenikały się ze mną i mnie otaczały.
Micho, to jest w ogóle trudne do opisania do wyrażenia słowami, te kolory pochodzące z rozdzielności światła, nasycały mnie i ubogacały a ja sama rozsypywałam się w zachwytach pozostając cały czas dziwnie zintegrowaną całością o nieokreślonej masie i zupełnie nieistotnych kształtach. Przez długi czas po prostu zabraniałam sobie wybudzenia się. Chciałam już tak sobie być czystym pięknem do końca  o ile koniec tego uniesienia i błogości i stanu zachwytu i po prostu trwania w rozpuszczeniu się w kolorach światła może istnieć.
Zadzwonił telefon i skończyło się. Ale zaczęła się niesamowicie fantastyczna rozmowa z Rażką.
Rozmawiałyśmy cztery godziny i wciąż było nam mało.
Jak na jeden dzień to bardzo dużo otrzymałam prezentów od życia za darmo..." 

"... Ojejku... już po co tak piszesz... tzn w sposób, bo aż się dziwnie jakoś czuję... tak jakbyś mi była wdzięczna za rozmowę z Rażką... daj spokój..." - odpisał Micho. 

"... To niechcący.  Tak mi się napisało. Czasami bawię się słowem. A zresztą chciało mi się już spać, więc sobie pomyślałam, że sam sobie dorobisz treść, cokolwiek tam chcesz. Mam nadzieję, że szybko zapomnisz i znów będzie w miarę normalnie, aż do następnego razu, bo takie figle to ja mam we krwi..." - zapewniała Cynt

"... e tam nic nie przegięłaś... wszystko fajnie... dawniej u nas na południu jak ktoś za coś komuś 
dziękował to było takie powiedzenie: "Nie ma za co". To takie obskórne mi się wydawało tochę... A w St to tak ładniej się odpowiadało: "feel free to talk" albo "you are very welcome"... 
no to Ci życzę na dzisiaj najlepszego dnia..."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz