czwartek, 13 lutego 2014

Nad stawami

"... In the end, only three things matter: 
how much you loved, how gently you lived 
and how gracefully you let go of things 
not meant for you..."
                                       -  Budda
           



Nad stawami obserwowałam jak wiatr tańczy ze śmieciem. 

- No dobrze- zgodziła się Gwen to był worek plastikowy. Półprzeźroczysty worek mlecznie zabajony. 

Tu go szarpnął tam popchnął, przewinął nim niczym baleriną z wielkim kunsztem i hulał nim jak chciał - wiatr mający wpisaną muzykę w zasób kreacji własnej - wypełniającą przestrzeń. 
Worek wyglądający jak malutki fragment urwany z nieba z rodziny obłoków, nagle sam zdawał się życiem zachwycić. 
A to się miotał bezradnie by za chwilę podskoczyć a jeszcze i bez uprzedzenia na ziemi przysiadł, bo nagle uciekło z niego wszelkie powietrze i zwiędły czekał cierpliwie... Nagle zawinął się, wyciągnął i napęczniał do przodu, zrobił trzy koziołki a potem kilka gwiazd niezgrabnych. 
Udało mu się bezkarnie pomiędzy nogami biegnących, roześmianych dzieci przewinąć bez uszczerbku. Nogi w kolorowych sandałkach należały do falbaniastych sukienek trzech dziewcząt. Sukienki były w wesołe groszki, motylki i łączki. Potem ktoś w  czarnych spodniach z niecierpliwością i z rozmachem kopnął celnie cios aplikując tak, że się zwinął w sobie i kierunek nagle zmienił.
Jakaś starsza, przygarbiona pani z laseczką i jamnikiem na smyczy czekała aż się worek uspokoi. Przydepnęła go i podniosła. Długo szła do kosza. Kosz był jej po drodze ale innym, bo potem wracała rytmicznie stukając laseczką z satysfakcją wymalowaną na twarzy. Worek tylko chwilę dłużej pozostał w nowym dla siebie lokum. 
Zanim obrończyni ustalonego porządku na świecie zniknęła z oczu, worek się wypiął, nadął, spuchł nagle i wyemigrował na chodnik... 
 Kosz był w z metalowych kratek i wiatr go sięgnął przez otwory. Więc znów tańczył, tańczył zachłystywał się tańcem i swoją urodą ukradzioną sytuacji. Nie obchodziło go, że każda następna sekunda już się kończy bezpowrotnie, miał zerowe pojęcie o wszystkim dookoła a już zupełnie wykluczał wględne z perspektywy niuansów dzieje momentu, który z takich czy innych powodów wejdzie w skład historii. Politykę miał głęboko w nosie. Tańczył i wzbudzał podziw własny i cudzy oraz  nieplanowanych i mało dla niego ważnych świadków. Od przygody tańca śmieć się zarumienił... A może to od wyciągniętych ramion zachodzącego słońca koloru mu nagle przybyło? Może z pragnienia życia tak szczęściem się zakrztusił? A może wstyd mu, że samemu jest mu się podnieść za trudno?
 Wiatr nim szastał i prastał, poniewierał bardzo a ten tańczył, tańczył póki trwała chwila - jego moment. Potem wiatr się chciał psocić tylko pokazywał, że mógłby jeżeli chciałby, ale szkoda mu fatygi i wysiłku na porzuconego śmiecia. Potem nim jeszcze raz szarpnął i popchnął do stawu. Worek jakoś tak się na płaskiej gładzi położył,  że tylko częścią się jeszcze usiłował z nagłego ciężaru uwolnić...ale wody szybko nabierał, jeszcze raz westchnął do krewniaków na niebie i w ostatniej nadziei na taniec i w zielonej, mętnej toni się zanurzył, gdzie czekało go nieistnienie lub ukojenie od szarpaniny w powiewach wiatru i tańca. Na dnie stawu może tańczy inaczej wśród porostów dostosowując się do podwodnych prądów ale już bez wzlotów, kaprysów, porywów, upadków i mgnień szczęścia w otwartych ramionach zachodzącego słońca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz