wtorek, 25 lutego 2014

Pod słońce

"...There was nowhere to go but everywhere,
so just keep on rolling under the stars..."

                    Jack Kuronac "On the Road"

"... What ever you decide to do, make sure 
it make you happy..."

                     Paulo Coelho "The winner stands alone"




- "... Z każdej podróży coś wynika..." - zapewniała Beat'a.
Lajo miała okazję zobaczyć na własne oczy "Obraz, w którym mieszka" jej przyjaciółka.
Rok temu z kawałkiem dzieliły wspólne łoże z racji wystawy, na którą zakwalifikowały się ich prace. Spały a raczej przegadały większość nocy w warszawskiej pracowni ich wspólnej znajomej.
W związku z tak romantycznym wątkiem Lajo ofiarowała Beat Hoyę a raczej jej przylistek w kształcie serca.
Obraz, w którym mieszka Beat od przodu okolony wysokimi sosnami z zadbaną maleńką winnicą z boku i ogródkiem warzywnym od tyłu. W tej chwili kilka grządek warzywno - kwiatowych  wygląda mało interesująco pomimo okazałego oczka w rogu. Oczko wciąż zabezpieczone przed zimnem obiecuje naręcza wrażeń w późniejszej porze. Obraz  zaprasza do wnętrza, bo z zewnątrz już buduje ciekawość co kryją w sobie odważnie i awangardowo potraktowane ściany. Taki dom może być tylko jeden. Na zdjęciach robi wrażenie większego budynku za to na miejscu przyjemnie zaskakuje fajnie scaloną i ciekawą bryła architektoniczną, która bez murraru Bea't straciła by wiele z swojego wdzięku. Sama zwarta forma zapowiada się być może jeszcze bardziej ekscytująco po czekającej go rozbudowie w pionie, którą już zajmą się młodzi. 
W drodze do Pozn wraz z Lajo i jej sąsiadem w roli kierowcy przemieszczało się wielkie czerwone słońce po prawej stronie wzdłuż soszy. Robiło wrażenie, że jest zawieszone znacznie bliżej niż horyzont zaznaczony mgiełką okrywającą niebieso - siną linię lasów. 
Właściwie było ono - to słońce - wielkim dyskiem lub okragłym, płaskim talerzem albo płasko nałożonym intensywnym różem. Dysk lub intesywnie różowe kółko odcięte było z góry odrobiną żółci przez pomarańcz a całość okręgu pokrojona w przekładaniec poprzecznych intensywnie różowych pasów przez linie ognistej czerwieni. Wszysko miało jakość neonówki na tle zamglonego wciąż uśpionego krajobrazu budzącego się do wiosny.
Niebiesko szare lasy przysłonięte mgiełką, topniejące szrony i soczysta zieleń traw oraz wielkich, spokojnych połaci płaskich błoni ozimych zbóż z nagimi gałązkami różnego rodzaju drzew.
Gałęzie drzew od takich, które cięły wciąż zmieniającą się kompozycję na rytmiczne piony, do przystrzyżonych  w zagęszczone kępki na chudych nóżkach drzewo - krzaków o rozcapirzonych licznych palcach aż po wierzby z ogolonymi głowami oraz po naturalnie powstałe konotacje dramatów różnych wśród konarów. Drzewa wprowadzały bogactwo pasteli we wszyskich beżach, brązach i szarościach aż po nasycone czernie i granaty. Zesłoroczne zielska, liście i trawy powtarzały te same barwy tylko zamiast kresek i linii pionowych rozłchodziły się w mało regularnych plamach dla kontratów.  
Panowało święto dookoła i zaproszenie do uczty dzielenia się każdą spływająca chwilą. 
Lajo widziała bociana w locie i kota, który umykał przez kołami, oraz wielkie ptaszysko chyba jakąś czaplę lub żurawia, który przefrunął tuż ponad maską zostawiając wspomnienie wielkiego skrzydła w górnej szybie samochodu.
Mijali małe domki głęboko zaszyte w krajobraz albo przejeżdżali przez gęsto zabudowane małe miasteczka z upchanymi ciasno domkami pochylonymi blisko nad wąską drogą nieraz w bardzo ekscytujących kolorkach.
 Widzieli piękne renesansowe i poźniejsze kościoły. Mijali po drodze drewniany kościółek wyglądający na wiekowy i bardzo wyjątkowy. Wszędzie towarzyszyło im przeczucie nowego otwarcia w naturze. 
W radio od czasu do czasu leciał ładny kawałek i Lajo usłyszała po raz pierwszy swoje nazwisko po mężu wymienione jako swoje przez jakąś prowadzącą program. 
Kawałek, który dzisiaj wciąż w jej pamięci dzwoni to "Have You Ever Really Loved The Women" w wykonaniu Bryan'a Adams'a. Ma chłopak (wykonawca) w głosie smak gorzkawych migdałów i chropowatą gładkość pieszczoty, która kołysała w głębinach jaźni. 

- Fajny kawałek powiedziała do ciszy, która później zapadła. 
Wes skinął twierdząco głową.
Właśnie ta piosenka nakręciła Lajo do wspomnień. Jako kobiecie samotnej acz wciąż atrakcyjnej, w miarę zadbanej i poruszającej wyobraźnię wielu z różnych powodów co jakiś czas przecinały jej drogę różnego rodzaju propozycje co do wejścia w mniej lub bardziej skomplikowane związki lub relacje. 
Opowiedziała o kilku, które już zostaną z nią do końca, bo nadają kształtów trwaniu w integracji  tożsamości przemieszczacojącej się jako "ona" w szybko umykającym czasie.  
Opowiadała  trochę o ojcu swoich dzieci, o kilku różnych zawirowaniach potem i o późniejszych przygodach w Pl'u, z których każda miała w sobie humorystyczny rys a często po prostu zaskakujący początek lub koniec. 
Jechali pod słońce i dlatego w samochodzie było gorąco w buzię oraz trudno było nieraz dostrzec to co powinno być widoczne.
W konsulacie St Lajo dowiedziała się, że ponieważ paszport został wydany przeszło dwie dekady temu przy wydaniu konieczny jest konsul i ponowna przysięga. 
- A by to niebo się pochyliło zagwieżdżone - pomyślała Lajo i szybko uznała to jako okazję do następnygo wypadu z Wes'em lub pociągiem...
Bo czasami potrzebny jest przerywnik z codziennej rutynie pracy dla zapłodnienia i przewietrzenia już utartych kanałów i wentylacji nagromadzonego szajsu i chłamu.  
Dwa terminy w Pozn, które zostały jej wstępnie przedstawione w konsulacie, jak na razie są poza jej możliwością wstawienia się, bo jest to Kwiecień kiedy będzie u córki w Iry i w Lipcu, kiedy historia się powtórzy, bo będzie znów u córki w Iry.
Być może więc przedłużenie paszportu załatwi w Krak'u tak jak to zakładała na samym początku. 
Trzykołówka okazała się absolutnym poronieniem, prowizorką obnażającą tymczasowy pariatyw zakrywający partaninę w wydaniu "zrób to sam" i pomaluj dla zakrycia śladów. Lajo była zadowolona, że to ona przyjechała, bo gdyby facet jej dowiózł rower do Bydzi to prawdopodobnie trudniej byłoby jej odmówić niż w sytuacji, kiedy to ona przyjechała obejrzeć towar. Odmowa zakupu zamówionego uprzednio produktu okazała się zadaniem prawie ponad jej siły. Zdołała się jakoś wybronić przed rowerem z mało pochlebną opinią zarówno jej własnej oceny jak i ze strony Wes'a. 
Wes dopiero po podjętej przez nią decyzji się włączył i ujawnił wraz z pogratulowaniem lub wyrażeniem  swojego przekonania  do słuszności jej wyboru za co była mu wdzięczna.  
- Co to jest - zastanawiała się później, - że kobiety tak zwane "hazjajki" zawsze mają w ubiorze coś niebieskiego rzadziej fioletowego lub w brązie?
 Żona faceta, który skonstruował rower miała w kolorze pięknego nasyconego błękitu spódnicę z krzywo nad nią zakasanym fartuchem.
Tego samego koloru były mijane po drodze wciąż zamarznięte rzeki, jeziora, i co większe stawy. 
Obijały skoncentrowaną intensywność nieba bez głębi i bez odwróconych widoków jak w podstawionych lustrach. Tafle zamrożonych błękitów okolone były sterczącymi połaciami wyschniętych wodnych badziewi w beżach, sjenach i pastelowych brązach dla oprawy i wykończenia nieregularnych brzegów lub czasami zielenią świeżych trawników w rejonach zabudowanych gdzie dookoła wałów przeciwpowodziowych wyrosły gęsto utkane budynki. Architektura zyskiwała na rozbieleniu z promieniach intensywnego słońca.  
Przez jakiś czas stali nad wartkim strumykiem, bo Wes coś grzebał w swoim GPS'ie. 
- Wodnoje tieczenie - powiedziała głośno, bo przypomiało jej się, że tak jest po rosyjsku jeżeli chodzi o strumyk żywo bijący swoim tentnem nawet wówczas gdy wszystkie inne powierzchnie wody wciąż są skute lodem.
Wes ma poważne zmartwienie chorą żonę i trzy córki w dużej rozpiętości wieku, oraz właśnie ma stracić pracę. 
To była okazja dla Lajo, żeby podzielić się z nim przykładami ze swojego życia dotyczącymi PPP rozproszonymi równomiernie w czasie zarówno drogi do celu jak i podczas powrotu.
Rzucała przy tym zasobem dostosowanych na tę okoliczność zbiorów z ludowej mądrości, którą się podpierała dla efektu i skuteczności argumentów.  
O tym, że trzeba się nauczyć grać talią kart już rozdanych w pozytywny sposób, a zresztą zawsze jest nowe rozdanie za moment, więc po co się lękać i nadmiernie pocić?
O tym, że zawsze jest szansa, bo uzdrowienie przychodzi zawsze z psychiki chorego bardziej niż od lekarzy.
Pojechała także jej ulubionym ostatnio powiedzeniem, że kryzys zawiera w sobie dwa człony; zagrożenie i szansę. 
O tym, że zatrzymanie fal oceanu jest poza możliwością jednostki ale jaką frajdą jest nauka i opanowanie podstaw serfingu dla odważnych.  
Że jej plan każdego dnia zaczyna się od radości, że jest nowe otwarcie na robienie niesamowitych rzeczy a potem gdy się już zmęczy może zasnąć z satysfakcją i poczuciem dobrze wykorzystanego czasu.
Potem, że każdy się potyka tylko dlatego, bo musi kontynuować wędrówkę, bo w celu uniknięcia potknięć i wywrotek trzeba by stać w miejscu, a to jest postawa isntniejąca poza życiem. 
Że prawdziwą miarą bogactwa jest człowiek, który stracił wszystkie pieniądze i to co sobą reprezentuje w przydatności społecznej w takim wydaniu. 
Przyszła kolej na przysłowia tłumaczone z rosyjskiego ale istniejące w każdym narodzie:
O tym, że największe znaczenie mają marzenia i pragnienia leżące poza zasięgiem pieniądza. 
Potem, że jedyną niesprawnością w życiu człowieka jest jego nastawienie, bo obojętnie czy w danej chwili pokonujesz najlepszy czy najgorszy etap w swoim życiu, to jest to jedyny czas jakim dysponujesz lub masz w tej chwili i że od Ciebie zależy co z nim zrobisz. 
Oczywiście wszystkie te androny popierała obfitym zasobem zbiorów z włanego podwórka.
Potem przeszli na możliwości uniezależnienia się od ustalonego porządku i na tematy powolnego rozsprzęgania się starego systemu, który wyraźnie ustępuje miejsca nowemu i że nowy  jest w coraz szerszym zakresie widoczny i że się przygotowuje do bardziej zintensyfikowanego obnażenia, unacznienia swojej konstrukcji. Dekonspiracja starego zistytucjonalizowanego aparatu zarządzania masami następuje poprzez uwidocznienie technik, metod i działań mających na celu utrzymanie odpowiedniego poziomu lęku i obaw, na których ma się koncentrować jednostka oraz na zatajaniu możliwości jakie są dostępne każdemu w oparciu o bazę jaką staje się wolność i rezygnacja z wygodnych klatek oraz stref jakie gwarantuje życie poza sferą czy zonem komfortu oparte o wykorzystanie darmowych zasobów energii. Ta ostatnia kwestia jako tajemnica jest strzeżona przed dostępem dla ogólnej wiedzy, bo przecież wykończyłoby to obecną postać cywilizacji opartej o konkuręcję, rywalizację i współzawodnictwo. To co się rodzi w bólach to postać współpracy opartej o symbiotyczną synchronizację zauważenia potrzeby istnienia wszystkiego co istnieje w danej chwili. 
Podzczas powrotnej podróży słońce najpier po drugiej ich stronie powoli przeszło do tyłu i w samochodzie zrobiło się chłodniej.
Oboje byli zmęczeni zintensyfikowanym wysiłkiem pokonania dalekiej trasy w krótkim czasie. 
Coraz więcej milczeli.
Lajo zaczęła sobie przypominać takie same słońce, które uczestniczyło w początkach ich podróży... 
Takie właśnie słońce czerwone lub intensywnie różowe przechodzące w niemal madżentę pamiętała  z czasów swojego dzieciństwa już w Bydzi. 
Po przyprowadzce do nowego domu wszędzie były widoczne pola uprawne i takie właśnie wschody słońca można było zaobserwować nad polami ze wshodniego rogu w ogrodzie. Najpierw dom pobudował sąsiad na dziełce, która dotąd była jednym ciągiem inspekt. Ulice zmieniły swoje nazwy w wyniku przemian jakie zapoczątkowała "Solidarność". W czasie wakacyjnych wizyt w Pl'u wyrastały  jak grzyby po deszczu wysokie blokowiska zupełnie zasłaniające horyzont i przestrzeń oraz miejsce na oddech a teraz tuż za płotem wyrósł budynek, który przyjaciółka Lajo - Jan'a nazwała landarą z racji rozmiaru molochu lub prywatnej rezydencji...
- Po podobne do dzisiaj zaobserwowanego wschodu słońca trzeba gdzieś wyjechać lub przenieść się w czasie do wspomnień z dzieciństwa- zdecydowała na swój użytek. 
Ktoś jej kiedyś tłumaczył, że na obrazach lub w fotografiach wschody od zachodów słońca można odróżnić po tym, że wschody są zielone a zachody czerwone. Z obserwacji  i refleksji Lajo wynikało, że wschody są zimne z wyciętym okręgiem słońca, które może mieć różną barwę od czerwoni poprzez pomarańcze i róże do żółtych i niemal zielonych. Była świadkiem takiego stanu lub barwy słońca i nieba na plenerach malarskich, w których brała udział jako lecealistka. Raz nad morzem a potem nad jeziorem. Pamięta jak jako grupa desperantów nastawiali sobie budziki i potem wyłazili, zaspani, często skacowani żądni widowiska, które pamięta się potem przez całe życie. 
Zachody na płonącym niebie wciąż można zaobserwować od czasu do czasu z okien jej salonu i stołowego lub z ulicy nad działkami. Więc brak tu jakiejkolwiek reguły. Pamięta przecież zachody z wyciętym czerwonym dyskiem podświetlającym gęste rytmy pni w jednorodnych lasów dla przykładu złożonych z sosen. Wschody więc wycinają krążek słońca czasami tak samo się dzieje podczas zachodów. Czasami też wschody zatapiają w sobie jeziora i niebo łącząc oba środowiska w jedno sobie pochodne z zatopioną łódką wśród połowów dla przykładu. 
We wspomieniach wszyscy ochotnicy widowiskowych wschodów nad jeziorem opatuleni, pozawijani w koce i chomąta oczekiwali wschodu słońca na kładce jeziora lub na plaży nad morzem. Nad morzem mający apetyt na przygodę co ranek zbierali bursztyny wymyte na piasek.
Każdy kawałek bursztynu pod słońce pysznił się optymalną urodą zakodowaną przez wieki w zeskorupiałej żywicy. 
Pamiętała też podobne zielone wshody słońca nad jeziorem w Js gdzie jezioro okalało gospodarstwo jej rodziców. Jezioro dotykało skały, na której przed wiekami wyrósł zamek krzyżacki, oznaczający ówczesną granicę z Pl'em. Potem kluczyło rozlewiskami po łąkach tworząc wyspy należące do nich każda z osobnym  ptasim rajem. Jezioro docierało do zabudowań gospodarskich, z których korzystali ludzie i zwierzęta między innymi należącymi do jej rodziców.   Potem bardziej trzymało się brzegów chociaż podchodziło pod szczytową ścianę długiej szopy w której mieścił się wielki kurnik, obora, chlewnia, stajnia i wozownia. Woda wdzierała się czasami bardzo blisko opisanego tasiemcowatego budynku szczególnie na wiosnę. Dalej niebieskość odbijającą niebo było można dostrzec w prześwitach pomiędzy stodołą a szopą bo chowało swoje tonie za wysoką drewnianą konstrukcją z bali i z desek o drzwiach szerokich po obu stronach. Gdy były otwarte ogromne wrota można było dojrzeć drugi brzeg wąskiego w tym miejscu rozlwewiska wykończonego linią niebieskiego lasu a raczej wiekowego liściastego boru, który z bliska szumiał masą zwartych kopuł liści. Jezioro natomiast wędrowało za następną szopą  znacznie niżej niż ta u góry podwórza. Po wyjściu zza drugiego ceglastego jednopiętrowego budynku z niskim strychem na zboża i ściółkę można było dopatrzeć się cypla toni która wąskim końcem przechodziła po drewnianym mostem. Most umożliwiał połączenie drogi która przecinała się w tym miejscu z opisywanym zbiornikiem pełnym życia przede wszystkich w swoich głębinach. Omawiany most był równocześnie tamą, z której spadały tony wody z wielkim impetem i głośnym hukiem jak w przypadku każdego wodospadu, Wada spadała do strugi, którą wąską rzeczką lub może raczej szerokim strumieniem biegła zakolami przez łąki czasami zamieniając się w złowrogie bagna. 
Po przeciwnej stronie strugi był stary młyn wodny, który już wówczas był w stanie poza możliwością użyteczności jakiejkolwiek. 
Teraz ten młyn po otwarciu tamy i wyrównaniu poziomów wody został zalany. Przebudowano most na koszmar cementowy z wąskimi metalowymi barierkami pomalowanymi w biało - czerwone poprzeczne, szerokie pręgi. Tama została zlikwidowana i w ogóle mniej jest w tej chwili poezji w zacementowanych brzegach dawnej cieszących się naturalną urodą sitowia, tataraku, strzelistych bazi, i okrągłych liści lilii wodnych pływających po tafli u brzegów. Tamten most drewniany wyglądał bardziej dostojnie z drewnianymi solidnymi barierkami. O te obecne nieco sfatygowane i powykrzywiane trudno się oprzeć w zamyśleniu, bo stwarzają poczucie zagrożenia i gdzieś się podział ówczesny spokój i nastrój harmonii podobny do tego jaki można odnaleźć na obrazie Edwarda Muncha zatytułowanego " Na moście". Szopy wciąż stoją tylko teraz trochę straszą. Stodoła się rozpada ale możliwe, że wciąż służy dawnej funkcji gromadzenia zapasów. 
Na miejscu Lajo odnalazła fragmenty kartek, w których przed laty skreśliła swój portret w okresie, w który wdarły się jej refleksje podczas podróży pod słońce.  
 "... po przeprowadzce z Tor i zamieszkaniu Js szybko się okazałam bardzo absorbującym małym draniem, że jak nadszedł termin porodu Arl'i już trzeciego dziecka w małych przerwach czasowych mama oddała mnie pod okresową opiekę do swojej mamy, babci Emmy w Cheł. Z tego okresu zostało mi tylko jedno wspomienie. Pamiętam zieloną, jedwabną apaszkę na szyi elegancko i modnie ubranej młodej kobiety w wełnianym kostriumie w czarną jodełkę na szaro - kremowym tle jak się nachyla w moim kierunku i wyciąga rękę. Ja uciekam i chowam się za obszerną spódnicą mojej jedynej znanej mi wówczas opiekunki. Pamiętam jak babcia tłumaczy mamie, że się oswoję i przywyknę i że mama może już przestać płakać. Moja mama coś tam mówi, że przecież to był krótki okres czasu. Pamiętam też bardzo wyraźnie, że ta piękna, młoda kobieta o czarnych oczach i oliwkowej cerze i czarnych starannie ułożonych włosach z manierami dobrze wychowanej osoby budziła we mnie nieobliczalny strach i brak zaufania i chęć natychmiastowej ucieczki ale swojska obecność babci wyraźnie chciała w czymś pomóc tamtej obcej.
Z późniejszych wakacji spędzonych właśnie w Chem pamiętam styl i rodzaj ciepłej acz bardzo wyszukanej i zadbanej atmosfery mieszkania stawiającego opór modzie i tymczasowym naleciałościom przejściowym fazom upodobań. 
Tą właśnie atmosferę chciałam uzyskać, bo bardzo za nią tęskniłam przez całe dzieciństwo w moim mieszkaniu i w/g wielu członków rodziny udało mi się to przeprowadzić z powodzeniem a nawet z nadwyżką poprzez wyciągnięcie i rozdmuchanie kwintesencji zapamiętanego nastroju. Spokój i swego rodzaju dostojność a także wyważony ciężar podstawy osadzony w stylu ujednolicenia całości jest głównym rysem całej eklektycznej zbieraniny. Wielość różnych pamiątek z różnych kolekcji z hobbystycznymi wręcz przechowywaniem drobiazgów obrazuje dzieje, przemiany i historię moją w powiązaniu moją rodziną z surowym, rastykalnym dopracowaniem szczegółów..."
- A jednak - pomyślała Lajo - czas leczy. 
Inaczej w tej chwili patrzę na sznury wiążące mnie z moją rodziną. Przede wszstkim uległ dalszej ewolucji i przekształceniu stosunek do Gregor'a ojca moich dzieci a także do obu moich córek. 
W dalszej części Lajo jako wówczas Cynt'ia opisywała perypetie rodziców z jej fryzurą. 
- Ach to dlatego co jakiś czas wciąż mi się powtarzają historie dotyczące moich włosów - zadała sobie sprawę. 
"... Historia moich włosów jeszcze raz została podniesiona i wyraźnie zarysowana w mojej pamięci. Rodzice ciężko pracowali nad urealnieniem swoich marzeń i planów i tym różnili sie od reszty społeczności wioski, w której tymczasowo zamieszkaliśmy i w której spędziłam wczesne bardzo szczęśliwe dzieciństwo.
Największe nagromadzenie i przeciążenie pracą przypadało na lato i okres corocznych żniw. Oboje rodzice uwijali się jak w ukropie albo jak pszczoły, mrówki i wiewiórki razem wzięte. Na temat każdego z tych zwierząt pamiętam wierszyki, bajeczki i powiedzonka jakimi karmiła naszą wyobraźnię mama i mama mamy. 
Przez cały okrąglusienki rok mieliśmy pełne ręce nie cierpiących zwoki zajęć, roboty i cały dom i gospodarstwo na głowie. 
Mama zawsze przewalała tony roboty i o wszystko dbała właściwie bez przerwy na relaks i na jakikolwiek odpoczynek. Odpoczynkiem było dla niej zajęcie się innym rodzajem pracy. Szyła całą garderobę dla rodziny za pomocą maszyny napędzanej przy pomocy nożnego napędu, bo przecież w gospodarstwie brakowało wówczas prądu. W gospodarstwie założono prąd dużo później już po przeprowadzce rodziny do Bydzi. 
Przez cały okrąglusieńki rok mieli pełnie ręce zajęć, których odłożenie było wykluczone a do tego brakowało obecnych udogodnień w rolnictwie a Myszka miała na głowie cały dom i ogród i sad i troje małych dzieci oraz cały inwentarz. Mama do dzisiaj odpoczywa tylko wówczas gdy niemoc zwala ją z nóg. W okresach lepszego samopoczucia po prostu pracuje nad miarę własnych sił.
W czasie opisywanych żniw zapobiegliwość rodziców sięgała szczytów. 
Na polu, na którym błogosławione konie odmówiły stratowania mojej fizycznej powłok mimo bolesnych razów niecenzuralnych słów i ciętego bata... Na tym właśnie polu stała głośno pracująca wynajęta na ten czas młockarnia i kręciło się sporo okresowo wynajętych ludzi, zdaje się w komplecie z młockarnią. W ciągłym ruchu były pożyczone na ten czas konie i dodatkowe wozy.
Cała chmara mrowczo uwijających się ludzie w rytm pracy silnika młockarni. Wioska dysponującą siłą mięśni ludzkich i końskich była zwielokrotnioną formą wysiłku i energii jaką w tej chwili inwestuje współczesne rolnictwo. Od rana trzeba było nanosić całą masę wody z pobliskiej studni na specjalnych szeroko rozstawionych nosidłąch i opartych na karku osoby dźwigającej to bezcenne bogactwo. 
Do dzisiaj czuję w ustach smak tej zimnej, studziennej, źródlano - czystej wody. 
Jak prawie wszystkie gospodarstwa z czasów mojego dzieciństwa gospodarstwo moich rodziców obejmowało bardzo szeroki zakres działalności i przedsiębiorczości zapewniając byt ludzkiej rodziny bez uzależnienia od systemu, bez płacenia comiesięcznych rachunków. Koszty utrzymania w porównani z dzisiejszym w związku z licznymi talentami, którymi dysponowali oboje moi rodzice były o całe tony niższe. 
Nieliczne sklepy usytuowane były  w Koron w niewielkim, malowniczym miasteczku, do którego trzeba było jechać konno. Inwentarz był liczny i różnorodny zapewniający dzieciom przyjrzenie się i poznawanie zwyczajów i funkcjonujacych zasad w gromadzie zależnej od pracy człowieka a w zamian zapewniającej mu egzystencję i możliwości przetrwania. 
Trzoda chlewna jak mówi się elegancko o świnkach, wymagała nagotowania ziemniaków w specjalnym kilkunastolitrowym parniku, rozgniecenia ich i wymieszania z paszą i wodą i rozniesienia we wiadrach do koryt w akompaniamencie nadzywyczaj głośnego lamentu i anglącego nawoływania o zaspokojenie porannego głodu. Każda rasa i rodzaj potrzebowało swego i cała sfora przekrzykiwała się wzajemnie w przetargu o pierszeństwo ważności dla uznania i zaspokojenia swoich potrzeb. 
Kury gdakały, kaczki w odróżnieniu od kwaczących cicho kaczorów darły się, gęsi gęgały i gąsiory syczały na każdego śmiałka który ośmielił się podejść bliżej niż uznana przez nie granica tolerancji, krowy ryczały na szczęście rzadko ale za to nadużywając decybeli, koguty piały na różnych ważnych wierzchołkach płotów lub po niskich dachach, owce beczały, konie przestępowały niecierpliwie z nogi na nogę i rżały, perliczki przeklinały, indyczki gulgotały indory demonstrowały swoje gabaryty, kozy dopominały się swego, koty ocierały się o nogi i trzeba było na nie uważać aby uniknąć kolizji bo przeplatały się pomiędzy nogami i pomiałkiwały... 
Tylko pies czekał swej kolejki cierpliwie. Ufał i słusznie, że chociaż ostatni ale zostanie nakarmiony i napojony i obsłużony razem z wygłaskaniem i zajrzeniem w oczy. 
Trzy razy dziennie jedne a inne tylko rano i wieczorem były karmione a do tego krowy i kozy wymagały dojenia dwa razy w ciągu doby.  
Chór kłótni inwentarza stopniowo zaprzestawał porannego przekrzykiwania się i przycichał i całkowicie zanikał w miarę zaspokojenie potrzeb. Trzeba było na koniec każde zwierzę obczęstować wiązką komplementów, poklepać, pogłaskać i nacieszyć oczy przyjacielskim odwzajemnieniem uczuć i wzajemnego przywiązania. Każdemu trzeba było ofiarować troszkę czasu i nonisić mnóstwo czystej, zimnej zdrowej wody. 
Każde zwierzę rozpoznawało swego dobroczyńcę i opiekuna i tylko tata czasami wyrzucal swoją irytację i frustrację na bokach zwierząt. 
Szczególnie podczas lata wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik i zorganizowane w z precycją rozpracowane z pedanterią, obliczeniem i odnotowaniem każdego nawet najmniejszego drobiazgu. Wyczerpujące przeanaalizowanie i wykalkulownie musiało grać i chodzić jak w zegarku jak mawiał tato. 
Po wypełnieniu rutyny codziennych wzmagań gospodarskich zostawały jeszcze dzieci poddane troskliwej opiece i zadbaniu każdego według jego potrzeb i kondycji, Musiał też być czas na kanalizowanie napięć, awantury, ciche dni i miód godzenia się, wyznawania wzajemnych uczuć i karuzli nastrojów. Karkołomne walki głośno na siebie nacierających poglądów i przekonań oraz często burzliwego dochodzenia do wspólnych wniosków i planów działania oraz metod wychowawczych w docieraniu się rodziców, które trwało przez całe ich wspólne życie.
W opisywane żniwa wszystko musiało się uzupełniać i działać z uwględnieniem wymagań pogodowych. Młockarnia chodziła głośno. W promieniu kilkudziesięciu metrów było słychać miarową pracę rozklekotanej maszyny jak również przekrzykiwanie hałasu przez ludzi, gdy zachodziła konieczność przekazania informacji najczęściej w postaci krótkich, zwięzłych komunikatywnych wianków ozdobionych niewybrednymi epitetami a często z zastępstwie rzucano przeklęństwami co równie dobrze zapewniało zrozumienie treści i intecji. 
Skwar lał się z nieba a z ludzi pot, do którego kleił się kurz i pył. Pracowali z natężeniem w tumanach paprochów i brudu, w zagłuszającym hałasie i wzajemnym korygowaniu odstępstw od wymaganej detalicznie ustalonej rutyny podzielonej na role i zadania. Pole, na którym pracowali było na podniesionej skarpie wzdlędem piaszczystej, wąskiej drogi wijącej się niczym dawny wąwóz lub wyschnięte koryto byłej rzeki czy strumyka kiedyś wpadającego zapewne do jeziora nad którym mieszkaliśmy. Droga wiła się w charakterystyczne wygibasy i ostre zakręty tak, że widoczność jest tam do dziś bardzo ograniczona. Było niewielu zmotyzowanych mieszkańców okolicy. Zaledwie kilku posiadało motor lub rower. 
Myszka uczyła nas jak przechodzić przez drogę. W przyszłości mieliśmy się przeprowadzić do miasta wobec dużej prawdopodobności spełnienia się marzeń ojca i jej gorliwego wspierania jego projektów. Miałyśmy przechodzić przez tę z rzadka uczęszczaną drogę jak należy nawt gdy byłyśmy same i jej troskliwość latała nad nami w powietrzu gdy ona sama była zajęta. 
Ponieważ droga była kręta i do tego w wąwozie obrośnięta krzakami z obu stron były na niej miejsca z tak małą widocznością, że trzeba było nasłuchiwać czy ktoś nadjeżdża. To była bardzo pewna metoda o ile jedynym dźwiękiem był zawieszony nad polami skowronek. To co mnie jako małą wówczas dziewczynkę zawiodło to rytmiczny odgłoś młockarni, który zagłuszył ryk nadjeżdżającego Junaka z przyczepą. Tak się stało, że mała, bezbronna osóbka pwena tego, że droga jest wolna od wszelkich zagrożeń postanowiła sfinalizować chęć znalezienia się po drugiej stronie w sadzie. Nadjeżdżający drogą czarny, błyszczący w słońcu "Byk" zderzył się z małą dziewczynką w kolorowej sukience. 
Dziewczynka jako materia lekka, miękką i delikatna z chmurą jasnych loków z twardą, ciężką, połyskliwą i znacznie większą masą. Ogrom bólu szczególnie napastliwie zaatakował głowę małej a także przeszył całe ciało po czym nastąpiła ulga przeniesienia się w niebyt. 
Później leżała na łóżku w asyście przejętej twarzy matki i mnóstwa zakrwawionych ręczników. Ręczny hamulec metalowego stwora, co się ze mną zderzył złamał się na mojej głowie i była w niej dziura. Moje piękne anielskie pukle sponiewiarane we krwi leżaly na podłodze a swobodny przepływ powietrzea po skórze głowy uświadomił mnie o wygoleniu na zero po raz drugi  w życiu.
Myszka się bardzo ucieszyła, że żyję. Dała mi pić wody i zawinęła w worek z grubo tkanej juki, taki jaki służył do zbierania ziaren zbóż. Nic nie miała na podorędziu co by mogło się pobrudzić od krwi, która wciąż mogła zacząć się sączyć. Zawinęła mnie rozebraną do rosou w kujący worek i wyniosła na próg domu oparła o futrynę otwartych drzwi i znikłą przywołując naszą wierną towarzyszkę zabaw i powierniczkę tajemnic. Mama przykucnęła nieopodal mądrze spoglądającego psa gotowego do wykonania każdego polecenia. Pies wabił się Di. Mama zaczęła monolog patrząc w psie oczy poparty głaskaniem i pochlebstwami na użytek przyszłego zapewnienia sobie trwałego posłuszeństwa czworonoga. Polecenia i tłumaczenia były krótkie i treściwe, wyraźne i zdecywanie zakończone wręcz nakazem; 
- Waruj!, pilnuj dziecka! 
Di wyraźnie zrozumiała powagę sytuacji, bo nagle przestała ziajać. Nerwowo się oblizała i położyła na przeciw mnie z wyciągniętymi do przodu przednimi łapami w pozycji Sfinksa. Pozycja zapewniała jej czujnośc i możliwość szybkiej reakci jeżeli wymagałaby tego potrzeba. Zerknęła porozumiewawczo na swoją chlebodawczynię. Mama jeszcze przez jakiś czas tłumaczyło, że przy plewach musi zacząć swoją pracę, bo dzisiaj brakuje dwóch ludzi, ktorzy się upili i śpią gdzieś na snopkach tak, że jej obecność jest konieczna i że taki jest nakaz chwili oraz, że powinność i musowa bezapelacyjność...
Di przez położyła pysk na łapach i popatrzyła na mnie z wielką uwagą i oddaniem z pod ciężkich powiek za jakiś czas je zamknęła. Odczekałam chwilę i chciałam się podnieść, ale wystarczył mój zaledwie sygnał ruchu, żeby ta otworzyła zdziwione pełne troski i współczucia oczy jedno nieco szerzej od drugiego i podniosła uszy w górę. To był dla mnie wystarczający komunikat. Miałam siedzieć i doganiać natrętne muchy. Jedyną czynnością na jaką mi pozwalała bez reakcji były gesty uwalniania się od wstrętnych much zwabionych zapachem zastygającej rany na głowie. 
Jak ona to robiła? Pilnowała mnie już kilka razy i zawsze zakres czynności na jakie mi pozwalała był inny. Chyba telepatycznie przekazany przez mamę. Tym razem była bardzo mało elestyczna i zdecydowanie ostentacyjnie restrukcyjna. 
Di była częścią naszej rodziny. Tak się jakoś składa, że psy moich rodziców były niezwykle mądre, posłuszne i uczynne wychodzące na przeciw nawet bardzo skomplikowanym zadaniom. Di umiała zaganać tylko nasze kury do kurnika na noc. Umiała przeselekcjonować w ogóle wszystek drób nawet duże syczące gęsi, kaczki, perliczki i inne opierzone prototypy dinozaurów należące do okolicznych sąsiadów, Na tej jej umiejętności polegali i sąsiedzi i właściciele Di. 
Fajne to było widowisko i przedstawienie, bo w czasie cowieczornej pracy wyraźnie faworyzowała nasze i zajadle goniła sąsiedzkie kury aż pióra furczały, ale tylko tych cudzych. Nasze kury i inne pierzaste towarzyszki cowieczornych obowiązków Di owszem pogdakiwały z oburzeniem ale z zachowaniem całej gęsiej, kurzej czy kaczej godności i honoru tylko od czasu do czasu rozwijając skrzydło dla wyrobienia zakrętu. 
Di przynosila w pysku nieuszkodzone całe jajka odnalezione w chaszcach, szuwarach i niedostępnych dla człowieka krzakach. Za co była obficie obdzielona w pochwały i patrzeniem prosto w oczy co widać bardzo lubiła. Di umiala na rozkaz wydany przez ojca znaleźć i przynieść wyrzucony daleko klucz. Di przyganiała krowy z pobliskiej łąki. Każdy w tej rodzinie od wczesnego dzieciństwa pracował i był użyteczny i pies też miał swoje obowiązki, bo w odwrotnej perspektywie byłby darmozjadem i czułby się znaczcznie, znacznie gorzej. 
Di i każdy inny pies przewijający się z radością wykonywał całą masę poleceń może z wyjątkiem Czar ale tego mieliśmy już podczas zamieszkania w Bydzi. 
Czar był u nas przez bardzo krótki okres czasu, bo miał ciężki charakter jak ujęła moja mama. Zakres odpowiedzialności i ilość czy nawarstwienie zadań miejskich psów był zdecydowanie ograniczony i o różnym ładunku emocjonalnym a nawet etycznym. 
Wiem, że moi rodzice dobrze wypełnili zadanie uszlachetniania dusz wszystkich zwiarzaków jakie zagościły na chwilę lub dłużej w historii naszej rodziny. 

Mama zawsze mówiła, że każde zwierzę jeżeli już jest musi być zadbane i najedzone i ochędożone cokolwiek to miało znaczyć. Krowa musiała być wydojona na czas, żeby zapobiec bólowi jej wymion i żeby utrzymać poziom mleczności. Koń wyczyszczony, żeby uchronić go przed swędzeniem skóry. Pies musiał błyszczeć i trzeba go było kąpać w trujących preparatach rozpuszczonych w wodzie, żeby wytruć pchły i trzeba było wyciągać mu kleszcze zanim się zrobiły duże. Każde zwierzę miało instrukcję obsługi wpisaną w całość codziennej rutyny wraz ze szczodrze rozdzilanymi uczuciami.
Di dostawała najwięcej pochlebstw, pochwał, poklepywań po pysku i drapań za uchem i głaskania, z tego prostego względu, że miała najwięcej obowiązków, które bardzo lubiła bo czuła się potrzebna i uczynna... " 

- Ależ ja się rozwlekałam -  pomyślała Lajo odłożyła czytaną kartkę i poszła do kuchni przygotować sobie następny kubek herbaty. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz