czwartek, 14 kwietnia 2011

Spowiedź

  • Ależ Ty kwitniesz dziewczyno ! – usłyszała za sobą Jollucha w momencie przekręcania klucza w zamku ciężkiej, metalowej furtki, którą miała już otworzyć, by wejść na wyłożone kostką podwórko.
Ostatnio sąsiadki przynosiły jej swoje nowo narodzone dzieci lub wnuki, żeby jej pokazać swoje szczęście. Jollucha cieszyła się razem z nimi i dzieliła ich radość z tego, że one mają się z czego cieszyć i pewnie dlatego sąsiadki przychodziły do niej. Hania, która ją właśnie zatrzymała nie była wyjątkiem. W kilku słowach zdążyła streścić na czym polegają radości i uciążliwości roli babci w rodzinie, z których najbardziej dokuczliwym był ból rąk od noszenia swojej trójki wnucząt od dwóch córek z czwartym i bardzo oczekiwanym wnuczęciem w drodze. Po całej litanii w trybie przyspieszonym rzuciła pytanie:
  • A Ty co się ociągasz czemu jeszcze babcią nie chcesz zostać?
  • Jakoś mi się nie spieszy. Sama byłam późnoródką z wyboru i zrządzenia losu i nie chcę ponaglać moich dzieci.
  • To co porabiasz tak sama?
  • Koncentruje swoją energię na przygotowywaniu wystawy – z uśmiechem odpowiedziała Jollucha.
  • Robisz wystawę mówisz? Aaaaaaaaaaa. Eeeeeeeee Ty zawsze masz swoje. – stwierdziła Hania, jej podwórkowa kumpela z czasów dziecinnych zabaw w stawanie na rękach koło ściany domu, przy którym teraz stały obie dawne znajome, teraz utrzymujące bardzo sporadyczne kontakty.
Właściwie Jollucha ze wszystkimi sąsiadami, oprócz zmarłej dwa lata temu Marysi – matki Artura – utrzymywała zdrowy dystans i tym bardziej dziwna wydawała jej się chęć dzielenia się z nią rozszerzaniem się ich rodzin, co ją tyle samo cieszyło co zastanawiało.
Po krótkiej wymianie obligujących serdecznych uprzejmości i życzenia miłego dnia Hania pospiesznie skierowała swoją intencje na czekające ją zakupy a Jollucha wróciła myślami do przerwanego wątku rozmyślań. Myślała o Grzegorza czerwonej koszuli i czarnych spodniach. Wiedziała, że prawdopodobnie założył tę koszulę i te spodnie po prostu dlatego, że jako samotnie mieszkający facet nie miał wyboru. Pranie nie należało do jego ulubionych zajęć. Były to więc dwa przypadki w każdej z opisanych sytuacji w poprzednim odcinku zatytułowanym „Swaty”. Mimo wszystko cieszył Jolluchę sam fakt, że Grzegorz mógł zmienić garderobę na bardziej swoją dopiero po jakimś czasie. A to, że wolał czystą czerwoną koszulę niż każdą inną czekającą na pranie, według rozsądnych przypuszczeń Jolluchy, było tylko dowodem na to, że tak jak on nie żywił do niej nie wiem jakiej urazy tylko samo życie w rodzinie go bardzo mierziło i oczekiwał od swojej realności lepszej wersji, wersji, która miała mu zagwarantować sens życia. On po prostu nie wiedział, że sen życia jest w sensie życia. Jollucha wiedziała, że to jest głupie tłumaczenie, ale dla niej właśnie tak było. To, że trawa jest zielona i to, że ona sama jest jaka jest było powodem do zachwytu, podziwu, nie jakiegoś tam narcystycznego, ale ogólnie rozumianego podziwu dla samego istnienia i w tym widziała sens. Życie dla Jolluchy było warte życia i dlatego cieszyła się z tego, że jest jego stałym przejawem, bo życie warte było cieszenia się istnieniem wszystkiego i to wszystkiego we wszystkim. Ojciec ich potomstwa miał skrajnie różne i odwrotnie proporcjonalne analityczne podejście do życia. Dla niego życie nie było darem ale koniecznością a nawet jakimś rodzajem udręki czy ciężaru. Dla Jolluchy żony i partnerki wcielającej się z radością a nawet ze swego rodzaju zachłannością w każdą potrzebną rolę narzuconą jej przez naturalny bieg rzeczy taki jak rodzina, która na lata zabrała jej szansę rozwoju w sensie czynnych poszukiwań artystycznych, miała dla niej najgłębszy z możliwych i jak najbardziej pożądanych celów. Jollucha nie widziała głębszej satysfakcji i głębszego celu i sensu życia jak możliwość odczuwania miłości. Dzieci i rodzina zapewniały jej naukę tej sprawności a nawet talentu w najbardziej naocznym i najbardziej odczuwalny sposób. Grzegorz poszedł szukać i sensu i szczęścia i jeżeli znalazł to czego szukał to Jollucha mogłaby mu serdecznie pogratulować. Miałaby wtedy świadomość, że jej poświęcenie i jej samozaparcie i oddanie sprawie w samotnym wychowywaniu ich potomstwa chociaż dla jednej strony ich rozwalonego związku miało sens. Tak jednak nie było. Jollucha prawie zupełnie była przekonana o tym, że Grzegorz tak troszkę żałował swoich decyzji, które naraziły wszystkich na przegraną, bo w takich sprawach nie ma wygranych, przegrywają wszyscy. Z tego nie zbyt wesołego cyklu analizy ich rodzinnego życia wyrwał ją odgłos kołatki do drzwi jej mieszkania. Szybko więc otworzyła frontowe drzwi do werandy, później jeszcze jedne na korytarz. Mama stała przy drzwiach jej mieszkania nie szczędząc sił i energii w nadawaniu kołatce odpowiedniej akustyki w całym korytarzu i co pewien czas dla podkreślenia ważności misji z jaką przyszła dzwoniła donośnym, niecierpliwym dzwonkiem. Nachalny dźwięk dzwonka nie podobał się relacjonującej wydarzenia. Zakładał go jednak jej ojciec i Jollucha jakoś nie mogła pozbyć się jednego z dźwięków jej dzieciństwa podkreślającego ciągłość i stałość wszystkiego co ulega stałej zmianie, bo w jej życiu nie zmienna była tylko zmiana.
Po wymianie informacji między matką i córką, obie ustaliły, że Jollucha przyjdzie do mamy po tym jak się rozpłaszczy i zrobi sobie ciepłej herbaty.

Dla Jolluchy to była bardzo ważna kwestia. Kwestia nie cierpiąca zwłoki. Do Myszki dzwonił Wujek Kazik brat nie żyjącego od 14 lat jej ojca i mówił podobno, że na przeszło jedno hektarowej działce, którą Jollucha posiada są teraz 22 drzewa. Na akcie notarialnym zakupu z przed 9 lat Jollucha co prawda tylko ołówkiem i na marginesie ale wyraźnie zapisała: „ 29 wierzb głowiastych”. Były właściciel i osoba, której Jollucha udostępniła ogławianie wierzb, dla obopólnych korzyści twierdzi, że to niemożliwe, że drzew było i jest 22. Jollucha pamięta, że tuż po zakupie działki zanim jeszcze nowa i obecna właścicielka zdołała ponownie policzyć drzewa i co było motywem do ponownego policzenia drzew, to to, że zauważyła świeży pień spróchniałej wierzby, wycięty tuż przy ziemi, który zakłopotany były już właściciel starał się zagrzebać nogą w trakcie rozmowy z nią. Ta chęć ukrycia świeżej próchnicy z zaledwie obrzeżem świeżo ściętego drzewa, bardzo Joluchę zaabsorbowała, żeby nie powiedzieć zaalarmowała. Zaalarmowała nie w oczywisty sposób, tylko pomyślała sobie, że chyba ktoś ( tu miała na myśli swojego rozmówcę) nie jest do końca delikatnie powiedziawszy szczery, żeby nie powiedzieć uczciwy. Pamięta, że policzyła drzewa i pomyślała sobie, że ilość drzew odpowiada jej dacie urodzin, a także że razem tych drzew była okrągła trzydziestka. Jollucha już wtedy żałowała, że nie ma okrągłej trzydziestki drzew. Ale fakt był faktem. Myszka – mama Jolluchy też pamięta, że słyszała od niej o 29 drzewach i też skojarzyła to sobie z datą urodzin swojej dorosłej córki. No cóż, teraz są tam 22 drzewa i nikt nie jest w stanie niczego nikomu udowodnić. Jeżeli Jollucha zacznie się dopominać o prawdę, to przecież ona jest właścicielem i ona poniesie ogromne kary z powodu wycinki drzew, na którą to działalność trzeba otrzymać pisemne zezwolenie z powodów logicznych i jasno sprecyzowanych od gminy czy wójta. Jollucha była ekologiem z przekonania i z serca oraz woli własnej i sprawa ta bardzo ją dotknęła. Jest tam o siedem a właściwie o osiem drzew mniej to tyle co na każdy rok jej posiadania własności przepada jedno drzewo, prawdopodobnie kończące swój żywot jesienią. Czyli dziewiąta wierzba miała paść tej jesieni. Z tym co już się stało - to trudno. Nikt nikogo za rękę nie złapał i trzeba po prostu zapobiec dalszej wycince jeżeli to możliwe. Były właściciel mieszka w chatynce, która była poniemiecką szopą dla zwierząt i bez zabezpieczenia ze strony drzew, to ani nic nie ugotuje ani zimowych mrozów nie przetrzyma i tu jest poważny szkopuł czyli dylemat moralny tej całej sytuacji. Jollucha prosiła syna dawnego właściciela, bo jest to rodzina kilkupokoleniowa mieszkająca na kupie, żeby obciął kilka żywokołów i za coroczną porcję drzewa opałowego, w ramach wzajemnej pomocy, prosiła tego młodego nieroba, żeby obciął kilka żywokołów i posadził wzdłuż rowu melioracyjnego dla umocnienia jego brzegów i intensywniejszego wykorzystania nieużytków leżących w bezpośrednim sąsiedztwie rowu utworzonych poprzez sam rów. Jollucha zaproponowała symboliczną sumę 150 zł za wykonaną czynność i ponieważ nigdy nie była gołosłowna odłożyła taką sumę na czas kiedy będzie mogła nią rozdysponować według przeznaczenia, to znaczy na czas zawiadomienia przez rozmówcę, że oto wykonał zadanie jakiego się podjął. Syn do-niedawnego posiadacza działki zgodził się w ramach słownego porozumienia o obustronnych korzyściach, ale każdej następnej wiosny miał inne niecierpiące zwłoki zajęcia. Oralna umowa opierała swoje podstawy na gwarancji obopólnych rezultatów wykonanej pracy. Rodzina miała mieć więcej opału a ona sama więcej drzew dla podtrzymania znaczenia wierzby głowiastej jako drugiego zaraz po bocianie symbolu polskiego krajobrazu, a także ważnego dla żyjących w symbiozie z regularnie ogławianymi i utrzymanymi w kulturze drzewami, różnymi gatunkami ptaków i małych zwierząt. Wartość gruntu czy jednohektarowej działki w oczach nabywczyni utrzymałaby swoją dotychczasową jakość, o ile by znacznie nie wzrosła. Syn poprzedniego właściciela zapewnił, że zajmie się dosadzeniem drzew w ramach wdzięczności za to, że rodzina ma drzewo na opał. I co? Minęła prawie dekada. Wierzba bardzo szybko rośnie. Już byłaby masa opału dodatkowego, bez potrzeby wycinania starych drzew. Tylko drobne gałęzie to nie robota, bo praktycznie trzeba stać przy piecu i stale dokładać drobnicy, która idzie z dymem a ciepła nie daje. Dla złapania cugu - dobre takie barachło. Jak do pieca podłoży się odpowiednio spróchniały, „rychtyk” mocny kloc wycięty z dorodnego drzewa to wtedy „jo” , to trzyma ciepło jak się patrzy. Albo też jak się włoży fragment grubego konaru, z którego obecna właścicielka chciała zrobić żywokoły na nowe drzewa, to też zapewni ciepło i odpowiednią temperaturę... Jollucha ma bardzo poważną zagwozdkę moralno – etyczną. Niestety tak jest świat urządzony, że to ona będzie pociągnięta do odpowiedzialności jak drzewa znikną z jej posiadłości. Ciekawe, czy już teraz istnieje jakiś rekord ilości drzewostanu dotyczący jej działki w dokumentach gminnych, czy jest to sprawa całkowicie poszlakowa oparta na przeciwstawnych dowodach pamięci poszkodowanej a istniejących w tej chwili faktach. Z drugiej strony medalu: Drzewa były posadzone dlatego, żeby służyć człowiekowi. System opieki socjalnej nad zubożałymi warstwami społecznymi jest bardzo ograniczony. Jollucha proponowała byłym posiadaczom działki, możliwość wypasania kóz czy kozy na jej nieużytkach, okalających staw obsadzony wierzbami i ugór utworzony przez pobocza rowu melioracyjnego, też z obopólną korzyścią. Trawa byłaby naturalnie zużywana a oni mieliby bardzo zdrowe, świeże, beż żadnych konserwantów mleko dotychczasowej żywicielki pokoleń. Ale młodzi państwo właśnie zlikwidowali kozę, mają pięcioro dzieci, mieszka tam także ich siostra samotna matka z synem, ale koza wymaga pracy i stałej zapobiegliwości. Wobec czego nie chcą już trzymać kozy. Teraz świat jest tak urządzony, że łatwiej jest kupować mleko. Jollucha nawet sugerowała, że byłaby chętnym nabywcą wszelkich przetworów z koziego mleka jak i samego mleka, ale starzy państwo nie mają już sił pracować przy kozie, a młodzi pracują czy pozostają na wspomaganiu państwa od czasu do czasu i nie mają czasu na kozę. I tak to się wszystko plecie. Jollucha kilka razy zawiozła rodzinie używane rzeczy, z których nawet część dokupiła w sklepie z używanymi rzeczami. Wszyscy jej dziękowali bardzo wylewnie. Jollucha poczuła się nawet trochę zobowiązana do dalszych darów, gdyby nie jej własna tymczasowa sytuacja wymagająca ograniczenia działalności charytatywnej. Jollucha była daleka od rzucania oskarżeń i zastanawiała się czy aby to ona przypadkiem nie pomyliła się w liczeniu drzew. Pamiętała jednak, że podczas liczenia ktoś koło niej stał i dopowiedział jej, żeby ostatniego drzewa nie liczyła, bo jest ono już na posiadłości sąsiadów, którzy dzielą z nią staw. To znaczy po ich stronie jest rozlewisko po stawie i owa dyskusyjna wierzba rosła na samym końcu stawu o kształcie jednostronnego wrzeciona, z drugiej strony wykończonego koliście. Trudno było więc orzec czyją własnością jest omawiane drzewo. Jollucha posłuchała rady i zanotowała 29 drzew. Jakże więc mogła się pomylić? Jollucha postanowiła nie zagłębiać się w przeszłości, bo to do żadnych pozytywnych rezultatów nie doprowadzi. Powzięła decyzję o zabezpieczeniu drzew, które teraz stoją i jeżeli byłoby to możliwe o dosadzeniu tych ośmiu a może nawet większej ilości drzew. Pomyślała, że musi fotograficznie udokumentować ilość rosnących jeszcze drzew i dokładnie policzyć świeżo posadzone drzewa.
Idąc po schodach na pierwsze piętro posiadłości, którą wybudowali jej rodzice i gdzie ona zajmuje parter a jej samotna matka pierwsze piętro, tak że w tym dużym domu wygodnie mieszkają dwie samotne kobiety, idąc po schodach myślała sobie o tej całej sprawie i o tym jak to wszystko poukładać, żeby na reszcie przestała się zastanawiać nad tym czy pozostałe drzewa prawdopodobnie sądząc po rozmiarach i wieku, pomniki przyrody polskiej, są bezpieczne czy nie. Była nawet w Agencji Rolniczej, ale tam zbyto ją ponieważ jej nieużytki są za małe, żeby Agencja chciała inwestować w ustalenie statusu zarówno ekologicznej wartości obszaru jak i ustalenia, że drzewa jako pomniki przyrody polskiej są prawem chronione. Ilość komisji i ludzi, którzy musieliby być w taką historię zaangażowani wymaga zbyt dużych nakładów i jest dla przedstawicieli agencji nieopłacalna. Jollucha była poważnie zdegustowana, bo wiedziała, że właśnie taki brak konsekwencji i takie naciąganie czy niedociąganie prawa powoduje nisze dla rozwoju korupcji i umacnia egzystowanie szarej strefy, co z kolei prowadzi do bałaganu w gospodarce. To, że w omawianej agencji prosperują niezdrowe i zaskorupiałe, zatwardziałe, skostniałe archetypy działalności nielegalnej przestępczości białego kołnierzyka było dla Jolluchy znane z własnych doświadczeń. Kilka lat temu Jollucha chciała nabyć ziemię od swojego kuzyna, syna brata jej nieżyjącego ojca. Działka miała powierzchnię przeszło sześciu hektarów i leżała w pięknej okolicy borów tucholskich. Pięknie tam było. Niedaleki las tworzył ramę ciemnej zieleni dla pofałdowanej powierzchni użytków rolnych pokrytych młodym równiutkim, zieloniutkim, zbożem targanym jak fale wody powiewami wiatru. W naturalnych nieckach schodzących się wzgórków i pagórków terenu porastały kępy różnorakich drzew i gdzieniegdzie błyszczały kałuże wody odbijające kolor pogodnego nieba. Panował tam szalenie szerooooki oddech i spokój i cisza trochę naruszona świstami i śpiewnymi powiewami niespokojnego w tamtej chwili wiatru. Jollucha zakochała się od pierwszego wejrzenia w okolicy. Powiedziała głośno przerywając ciszę i monotonię odgłosu kroków w wysokiej mokrej trawie na miedzy, po której właśnie szła ze swoim kuzynem:
  • Ale ładnie tu jest.
Idący obok niej sprzedający dopowiedział w tej samej przejętej od niej intonacji głosu.
  • Tu jest pięknie...
Tak było pięknie. Na miedzy w oddali stała samotna, strzelista i przysłowiowa grusza. Niespokojny wiatr szarpał jej spódnicą i mierzwił włosy. Sam dół mokrej i ciężkiej od świeżych kropli wody po niedawnym, przelotnym deszczu zatrzymanych na zielonych listkach zbóż i gęstych traw, od czasu do czasu zaznaczał zimnymi śladami a raczej mokrą, zimną i lepką wilgocią jej nogi. Buty były ciężkie od oblepionej gliny, bo ziemia była bardzo dobrej klasy, tak jak na działce, której Jollucha już była właścicielką od kilku lat.
Teren był uzbrojony z możliwościami perspektywicznymi podpowiadającymi wyobraźni obszar podzielony na działki i małe przysiadłe pośród wzgórz jasne domki z czerwoną dachówką na skośnych dachach. Jollucha do dziś nie może dać sobie rady z tym jak łatwo jest skrzywdzić człowieka w kraju, który był jej ojczyzną. Nie chodziło jej o zaledwie zaranie planów jakie zaczęły rozkwitać w jej wyobraźni. Chodziło o właścicieli posiadłości, którą Jollucha miała zamiar nabyć. To jest historia bez precedensu i dlatego godna opisania. Wydaje się jednak opracowanym i wypróbowanym w praktyce planem uruchomianym na życzenie i żądanie kogoś kto ma sprecyzowane plany co do konkretnych, ładnie usytuowanych skrawków ziemi.
Jedna z partii politycznych zdołała przeforsować prawo, na podstawie, którego ziemia wyceniona poniżej określonej wartości rynkowej w danym regionie nie może być sprzedana nabywcy tylko przechodzi na skarb państwa. Cena jaką uzgodniła z ówczesnymi właścicielami Jollucha była popularną wówczas ceną w regionie na obszarze Kujawsko – pomorkim i wynosiła 22,5 tysiąca za jeden hektar. Wszystko odbywało się bez zarzutu w wybranym przez sprzedających biurze notarialnym do czasu kiedy zainteresowane strony poprosiły o kopie dokumentów właśnie spisanej z poręczeniem odpowiedniej litery prawa, przeprowadzanej transakcji wstępnej. Przez sekretarkę pani notariusz została udzielona wymijająca odpowiedź. Jollucha już nie pamięta jaka. Faktem jest, że później na rozprawie sądowej podawano, że strony otrzymały dokumenty o czym miały świadczyć pieczątki biura notarialnego chociaż bez podpisów stron zainteresowaniach. A dokumenty zostały im doręczone tuż przed rozprawą. Pomimo, że wszyscy z pokrzywdzonych twierdzili, że otrzymali dokumenty przed chwilą, młodociana sędzina uwierzyła pani notariusz ponieważ jest ona funkcjonariuszem zaufania publicznego i kropka. Cały szwindel polegał na tym, że we wszystkich dokumentach zamiast ceny 22,5 tys, za każdy hektar była wpisana cena 22,5 tys za całą nieruchomość czy od nieruchomości. Ponieważ pod dokumentem były już podpisy za późno zorientowanych w zasadzce obojga właścicieli nic nie udało się już zrobić. Posiadłość na mocy świeżo uchwalonego prawa przechodziła w posiadanie Agencji Rolnej. Jollucha doszła do wniosku, że w erze cybernetyki brak filmowego dokumentu, czy chociażby nagrania zarówno z samej akcji podpisywania aktu notarialnego jak i z samej rozprawy jest kary godny. Przeciągające się rozprawy sądowe były jakąś farsą i „o nieba wszelkich pogód” powiedziawszy kolokwialnie: cyrkiem a nie uszanowaniem godności jaką prawo powinno reprezentować w praworządnym państwie w sercu europy, w kraju, który był częścią unii europejskiej i w ogóle...To co działo się na kolejnych rozprawach jest nie do opisania. Po prostu jeden wielki przekręt i szwindel śmierdzący na każdą odległość. Nie wygra się ze skorumpowaną machiną wprawioną w ruch, która sama siebie ubezpiecza z każdej dowolnej strony, jako że jest tworem zamkniętym i ciągnącym korzyści z okazjonalnych i przypadkowych ofiar będących poza działającym przestępczym środowiskiem i systemem opartym o pozornie działające prawo. W trakcie rozprawy pani notariusz zmieniła adres zamieszkania, bo omawiana sprawa była ostatnią w jej życiorysie zawodowym. Pani notariusz przeszła na emeryturę a właściciele otrzymali od państwa 22,5 tys złotych za sześć z kawałkiem hektara ziemi. Swoją drogą Jollucha musiała przyznać, że sprawność z jaką działa cała uruchomiona machina przestępcza była zadziwiająca i szokująca zarazem. Fajnie byłoby, gdyby urzędy chciały działać z taką wydolnością w każdej koniecznej sprawie dotyczącej codziennego życia. W Polsce Jollucha już kilkakrotnie padła ofiarą naciągania obywateli na dodatkowe wydatki za pomocą rażących zaniedbań w informowaniu zainteresowanych o możliwościach uiszczenia lub obniżenia kosztów przeprowadzanych spraw urzędowych. To było dla Jolluchy nadużycie władzy mające korzenie w mentalności społecznej pochodzącej z czasów zaborów oraz z prawie półwiecza okupacji cywilnej wielkiego brata zza wschodniej granicy. Kontrast między urzędnikiem a nawet sklepową i w ogóle czynność wykonywana przez każdego usługodawcę czy przedstawiciela dowolnego zawodu za państwowe czy jej własne pieniądze był porażający poczynając od braku uśmiechu w głosie i cedzeniu wypowiedzi przez wydawać by się mogło zaciśnięte zęby w stosunku do takich samych powinności czy zawodów wykonywanych przez adekwatnie poinformowanych ludzi reprezentujących te same zawody w krajach, w których Jollucha miała przyjemność uczenia się dorosłości. Jollucha mieszkała już dekadę w swojej ojczyźnie i wciąż nie mogła się przyzwyczaić do zastanej sytuacji. Nie jest to wina rządu i żadne prawo nie naprawi zastanego porządku, wciąż istniejących mechanizmów jakie wprowadziły wyniszczające moralność i poczucie godności naleciałości wszechobecnej kontroli narzuconej z góry, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. Świadomość społeczna będzie dojrzewała powoli i będzie wynikiem stałych porównań a także oddolnego ruchu wzmagającego nasilenie potrzeby rozwoju każdej pojedynczej jednostki ludzkiej w społeczeństwie. W Polsce żyło się i nadal żyje bardzo ciężko i trudno. Każda najmniejsza sprawa wymagała chodzenia po kilkunastu urzędach, wstawiania się wszędzie osobiście i pisania pism z własnoręcznym podpisem. Na prawdę archaiczne formy utwierdzania wierzytelności przy skorumpowanej czapie ustalonych i niezmienionych od dekad sposobów zachowywania się społeczeństwa w odpowiedzi na możliwość znalezienia się w przestarzałych ale wciąż obowiązujących strukturach bardzo zachowawczo skonstruowanej hierarchii, która od razu selekcjonuje obywateli na tych, którzy nadal grają w ustalone klocki i na tych którzy się wyłamują i przez to muszą płacić frycowe, pomimo poważnych zmian ustrojowych. Nawet głupia kompania telefoniczna, której mniej zarabiający Polacy za więcej mniej wydajnej pracy między innymi z powodu funkcjonujących obstrukcji świadomościowych w społeczeństwie, płacą przeciętnie czterokrotnie wyższą cenę za usługi niż w Stanach. Tak samo benzyna jest kilkukrotnie tańsza w kraju dobrobytu. A, że jest to kraj dobrobytu nawet w erze wszechobecnego tam kryzysu, który podobno Polski nie objął, o tym Jollucha przekonała się naocznie i przez swoje własne doświadczenie. Prawo jazdy kosztują tyle co opłata zdjęcia robionego na miejscu przy wydawaniu dokumentu, który trzeba uaktualniać co cztery lata. Nie ma żadnej formy meldowania swojego adresu. Obowiązywał i obowiązuje tylko jeden dokument tożsamości – prawo jazdy. Prawo jazdy uzyskuje się w Stanach w wieku 16 lat, a możliwość legalnego picia alkoholu w wieku 21 lat. Tego ostatniego nikt nie przestrzega nawet jeżeli od czasu do czasu ma do czynienia z władzą. Wszystko to w niebywałym nawarstwieniu i ściśnięciu dawało efekt mieszanki udostępniającej zaniedbania i nadużycia jednocześnie. Ale Jollucha postanowiła koncentrować się na diamentach. Postanowiła wybierać to co jest najlepsze w całej zastanej sytuacji w swojej ojczyźnie i wiedziała, że taki stan rzeczy będzie odpowiednim motorem do zmian nie od góry ale od dołu. Będą to zmiany nie wprowadzane za pomocą nakazów i zakazów i wcielaniem nowych praw, ale będą to zmiany oddolne wynikające z rozwoju wewnętrznego poszczególnych jednostek, które będą świeciły jak latarnie w nocy dla reszty zagubionego społeczeństwa i tak jak one przyciągają ćmy do swojego światła, tak poszczególne jednostki będą przyciągały rzesze tych, dla których będą przykładem.
Jollucha sama się zdziwiła, że przebranie się w wygodniejsze „domowe” używane w jej pracowni ciuchy, bo po wizycie u mamy chciała jeszcze coś niecoś posunąć do przodu w ramach kontynuacji realizowania swoich marzeń o wystawie i opłacalnej sprzedaży swoich odpowiednio rozpropagowanych prac. Więc przebranie się, zagotowanie wody na herbatę i pokonanie jednego piętra czyli około jedenastu schodów było tak owocnym w przemyślenia okresem, że Jollucha sama była zaskoczona ilością myśli jakie ona przepuszczała przez system swojego układu nerwowego i poddawanego analizie dla wybrania najlepszych z możliwych optymalnie dla wszystkich opłacalnych rozwiązań, tak żeby wszystkie strony zainteresowane pozostały w harmonii i spokoju.
Mama przywitała ją wiadomością o kolejnym pogrzebie w rodzinie Jolluchy. W drzewie genealogicznym skonstruowanym przez Jolluchę i opisującym przeszło 1200 osób i wciąż rosnącym w zastraszającym wręcz tempie, Jollucha nie miała naniesionej tej osoby – niejakiej cioci Czesi, o której Jollucha była pewna, że słyszy pierwszy raz w życiu z okazji jej pogrzebu. Jollucha nie zamierzała o tym wydarzeniu informować swoich dzieci, bo pomimo, że mama jej dokładnie opisała o kogo chodzi to i tak nie wiedziała, czy ona swoim dzieciom będzie w stanie dokładnie powtórzyć całe to wyjaśnienie bez własnego zaplątania w temacie. Jollucha miała bardzo rozległą i ogromną rodzinę, której większości żyjących członków nigdy nie widziała. W tej rozległej rodzinie egzystowały bogate legendy i fantastyczne opowieści oparte na faktach a także wiele wstydliwych historii w czasie dziania się skrzętnie skrywanych pikantnych szczegółów ze względu na obowiązujące rygorystyczne i znacznie wówczas sztywniejsze zasady moralności. Jollucha dopiero niedawno dowiedziała się i to wciąż „ pokątnie” i po cichu na uboczu głównego nurtu „najprawdziwszej prawdy, że jej dziadek ( ojciec ojca) miał prawdopodobnie siostrę oprócz dwóch braci. Pamięć siostry była zamazana, bo podobno, miała ona urodzić nieślubne dziecko w wieku osiemnastu lat. To dziecko wychowywane przez babcię Jolluchy jako mleczny brat jej ojca było raczej nazywane znajdą i sierotą niż nieślubnym dzieckiem kobiety, z którą nie wiadomo co się stało i jaki los ją spotkał za przewinienie poczęcia, donoszenia ciąży i urodzenie zdrowego potomka czyli kontynuację cudu jakim jest życie. Ta kobieta o prawdopodobnym imieniu i nazwisku po prostu była wymazana z historii rodzinnej. Ale co tu dużo mówić o pokoleniu jej dziadka. Jollucha była obserwatorem jej bliskiej i bardzo wykształconej koleżanki obecnej sprawującej profesurę w jednym z wyjątkowych liceów. Koleżanka ta miała tak jak Jollucha starszą i młodszą siostrę. Starsza siostra po zajściu w ciążę z facetem, o którym Jollucha nic nie wiedziała, została wygnana z domu na poniewierkę i łaskę i niełaskę radzenia sobie samej z małym dzieckiem. Natomiast, gdy za mąż wychodziła omawiana koleżanka i ponieważ najpierw odbył się ślub jak należy i zrękowiny przed ślubem i w ogóle wszystko według ustalonego porządku kolejności wydarzeń, koleżanka ta dostała niesamowity posag i wiano, które w połączeniu z tym co wniosła wspólna praca małżonków i cokolwiek to było dodatkowo, pozwoliło jej koleżance na wybudowanie własnego domu i zakup samochodu.
Cały arsenał niesamowitych historii rodzinnych jest na pewno materiałem, który Jollucha z dostępną skrupulatnością chciałaby spisać jako wiano przekazane przez siebie dla następnych pokoleń. Jest to ogromne zadanie i sama autorka snującego się wątku a raczej wielu wątków nie wie czy jest to osiągalne czy wykonalne założenie.
W każdym razie rodzina Jolluchy to niespotykany już ewenement w czasach, w których jej samej przyszło żyć.
Zaraz po emigracji i już w Stanach Jollucha zgodziła się na sugerowane uczęszczanie do szkoły językowej. Na jednej z pierwszych lekcji czy zajęć nauki języka nauczycielka orientalnego pochodzenia, sama bardzo niewyraźnie mówiąca po angielsku, o skośnych lśniących oczach i czarnych, prostych i tak samo połyskujących włosach prosiła uczni, wśród których była i Jollucha, o narysowanie swojego drzewa genologicznego. Jollucha z góry poprosiła o dodatkowe kartki i w trakcie rysowania poziomo rozpościerającego się wykresu wciąż prosiła o dodatkowe kartki. Na lekcji była jedynym uczniem z niedokończonym w ciągu godziny wykresem członków najbliższej rodziny. Jej ojciec miał dziewięcioro rodzeństwa. Jej mama siedmioro. Każdy z członków rodziny ojca miał najmniej troje dzieci. Rekordzistą był jego o rok młodszy brat, który szczęśliwie spłodził wykształcił i materialnie zabezpieczył 11 żyjących z trzynaściorga urodzonych dzieci. W rodzinie mamy najczęściej powtarzaną liczbą potomstwa od każdego z rodzeństwa było troje a potem zaraz dwoje dzieci. Rodzice utrzymywali też żywe i bardzo serdeczne kontakty z kuzynami nieraz tak dalekich koligacji rodzinnych jak wymieniona ciocia Czesia będąca żoną brata Szczepana, który był wnukiem przyrodniego brata jej babci. W najbliższych dniach Jollucha się spodziewa wizyty jednej ze swoich kuzynek Agnieszki z mężem i synem. Agnieszka jest córką brata wujka Kazika występującego zaraz na początku pisanego tekstu. Agnieszka jest jedną z trzech i najstarszą córką. Różnica wieku między Agnieszką a Jolluchą jest taka, że pomimo, że one są kuzynkami Agnieszka jak i obie jej siostry zżyła się z dziećmi Jolluchy pomimo, że dla nich córki wujka Kazika są już oficjalnymi ciociami. Co tu dużo mówić w rodzinie rodziców obojga stron miała sytuacja w której matki rodziły swoje ostatnie dzieci, kiedy ich pierwsze córki rodziły swoje pierworodne dzieci. Razem chodziły w ciąży dwie kobiety, których dzieci często na całe życie pozostawały w bardzo bliskich całożyciowych przyjaźniach, koligacjach i powiązaniach. Razem z Agnieszką ma przyjechać do Jolluchy pierwszy raz w życiu syn jej kuzyna Krzysztofa - Marcin. Marcin podobno jest bliskim sąsiadem Jolluchy już od kilku lat i mieszka kilka ulic dalej. Jollucha o Marcinie wie tyle, że jest jednym z pięciorga dzieci Krzysztofa. Krzysztof jest jednym z trzynaściorga dzieci wujka Franka brata jej nieżyjącego ojca. Krzysztof ma trzech synów i dwie młodsze córki. Jollucha pamięta ze zjazdu rodzinnego z okazji 70 urodzin wujka, na które została zaproszona, że nie mogła odróżnić Krzysia, którego przecież widziała ostatni raz jako małego chłopczyka przed ponad dwiema dekadami od trojga jego synów. Byli jak żywcem z siebie zdjęci czy skopiowani jak cztery krople wody. Jolka ich mama a żona Krzysztofa, tańczyła z jednym z nich. Jollucha zapytała bardzo dziewczęco wyglądającej Jolki czy to jest jej mąż na co ona odpowiedziała jej, że to jeden z jej synów, ponieważ jej mąż kiedyś też tańczył tak dobrze jak jej syn ale ostatnio ciutkę zesztywniał i ona woli tańczyć z synami. Po tej wyczerpującej wiadomości Jollucha zadawała pytania, które miały jej dać odpowiedź który z czterech panów ubranych w te same koszule o intensywnej barwie ultramaryny jest Krzysiem. Wiedziała tylko przez moment po czym znów jej się pomieszali wszyscy panowie a nie chciała ponownie się dopytywać. I tak miała masę rodziny do poznania, bo za jej pobytu za granicą narodziło się mnóstwo nowych dzieci, z których część tak jak dzieci Jolluchy reprezentowała już dorosłą czy wnet dorosłą kategorię. Z obojga stron historie rodzinne są bardzo rozrośnięte i każda ma swój niepowtarzalny urok. Rodzina ojca utrzymała swoją niebywałą plenność, z których rekordzistą był jakiś tam kuzyn, który obrósł w piętnaścioro potomstwa. Jest też ogólnie znana ciocia Walcia, która urodziła dziesięcioro dzieci z pięciu ciąż. Każdy z jej porodów był ciążą mnogą i bliźniaczą. Podczas jej piątej ciąży jej mąż poszedł do stodoły wieczorem i rano znaleźli go wiszącego na powrozie u powały lub na jednej z belek owej stodoły. Ciocia Walcia wyszła za mąż za swojego owdowiałego sąsiada, który miał swoich siedmioro dzieci. Połączyli swoje gospodarstwa i obowiązki rodzinne i razem między sobą wychowali dziewiętnaścioro potomstwa, bo ciocia Walcia urodziła jeszcze jedną wspólną dla obojga małżonków parkę bliźniąt. Ze strony mamy rodzina też należała do licznych ale trochę mniej licznych. A w pokoleniu obecnym ma tendencje redukujące ilość członków rodziny według zresztą ogólnych tendencji obecnego przyrostu naturalnego w kraju, gdzie na jedną rodzinę przypada półtora dziecka. Waldziu – prawa ręka Jolluchy i jej kuzyn też pochodzi w rodziny mamy. Jest on synem pierwszej kuzynki mamy, która nosi zresztą imię zmarłej bliźniaczej siostry mamy Jolluchy. Ciocia Alfreda wołana jako Fredzia jest córką brata matki mamy Jolluchy. To znaczy babcia Jolluchy i jej brat byli rodzicami mamy i cioci Fredzi. Waldziu jest niezastąpioną pomocą i bardzo dobrym, ciepłym człowiekiem.
Od czasu do czasu Jollucha odstawia hopsa na tle pisania wierszy. Jedne są mniej inne bardziej udane, ale ona czuje taką potrzebę przetwarzania rzeczywistości, więc przelewa na papier co w jej duszy gra czy to w rysunku, poezji czy prozie czy w innych dostępnych w danym momencie mediach... Czasami Jollucha czuła się zmęczona i wówczas Waldziu robił za co miał płacone a ona czytała mu swoje wiersze. Waldziowi się dużo rzeczy podoba więc i jej wiersze mu podeszły. Nie to, żeby był bezkrytyczny. Waldziu miał po prostu inaczej ustawioną płaszczyznę percepcji niż Jollucha i dlatego sama autorka wspominanej twórczości była bardzo zadowolona, że jej wiersze sięgają jego akceptacji i zrozumienia tekstu.
Po przeczytaniu jednego z wierszy Jollucha usłyszała:
  • Bo to jest najprawdziwsza prawda, bo na tyle na ile ja ciebie znam, to ty właśnie taka jesteś.
Jollucha się niezmiernie ucieszyła, bo właśnie prawda i autentyzm były jej głównym mottem czy programem w jej poszukiwaniach artystycznych z drugiej jednak strony to, że Waldziu tak łatwo zdołał zaakceptować jej poezję obudziło w niej alarm; czy możliwe jest, żeby ona sama pisała na innym poziomie niż się tego po sobie spodziewała? Postanowiła nie dzielić włosa na czworo i cieszyć się tym, że pierwszy z jej bezpośrednich krytyków powiedział to co w zasadzie chciała usłyszeć. Wiersz jak wiersz pozostanie uczuciami i wrażeniami zamkniętymi w splot słów, porównań i metafor:

Spowiedź


Długo uciekałam, kryłam się, chowałam, i broniłam
przed sobą.
Najpierw w małżeństwo, ale on obrączki nie nosił.
Potem w rodzinę i dzieci, ale one urosły.
Zostałam z ciepłem, którego nie miałam jak i komu...

Czym bardziej uciekałam tym bardziej dostrzegałam
przestrzeń, z której
chciałam wynosić się w pęczniejącej panice.

Pozwalałam powoli dojrzewać odkryciu, że tylko
w głębinach moje ocalenie,
że tylko z dna mogę czerpać pełnymi garściami,
by innym proponować... - złoto?
Zgoda na siebie bez wstydu to przepaść i bezdenna
czeluść.
Być artystką i poetką to brzmi jak...
- niezależność - !
(co innego w to uwierzyć...)


Bydgoszcz, 02 październik 2010.r.

- chA.




Jedną z prac pochodzącą z monochromatycznego okresu „ Poławiaczy światła” Jollucha oddała na akcję charytatywną. Katarzynka w jakiś sposób zaangażowana w tę akcję napisała na Allegro a autorce czyli o niej, że darczynią jest artystka i poetka. Jollucha długo przyglądała się tym wyrazom określającym ją jako kogoś kim ona była ale bała się do tego przed sobą przyznać. Te dwa słowa niosły niesamowitą ilość odpowiedzialności ale jednocześnie otwierały jej drogę do kariery, czegoś na czym dotychczas Jollucha nie mogła się skoncentrować. Zawsze najważniejszą i najwyższą wartością była dla niej rodzina. Nawet taka niemiłosiernie rozkawałkowana i z już pustym gniazdem po córkach, które założyły własne gniazda w dalekich krajach. Praca Jolluchy na alegro nie ma tytułu, prawdopodobnie dlatego, autorka nie podała organizatorce żadnego tytułu. A tytuł wyjaśniał wszystkie niedomówienia i uszlachetniał całość. Tytuł pracy to”Talenty”. Jollucha zdała sobie sprawę, że musi o tym napisać Katarzynce.
Napisać też miała wiele tekstów do własnego bloga, o altance i o szopce.
Dlaczego by nie zrobić tego teraz? Teraz jakoś jej się nie bardzo chciało. Ale ta piękna altanka na prawdę zasługiwała na kilka słów.
Altanka była prawdziwym rajem dla dziewczynek. Przynajmniej jej kuchnia, bo w pokoju stały klamoty taty, wśród nich zardzewiały model perpetuum mobile, który zarówno przykuwał uwagę Jolci jak i jej taty. Szkoda, że ten ostatni się gdzieś zapodział, byłby to nie tylko fantastyczny kąsek konwersacyjny, ale także jakaż wspaniała dekoracja. Jollucha już ją widzi na swojej antycznej szafie właśnie w takiej zardzewiałej wersji. Ojciec godzinami siedział w kuchni z fajką w ustach z nieobecnym wzrokiem zagubionym gdzieś za oknem i nogą powtarzającą jakiś ważny dla ojca rytm mijającego czasu, czy niekontrolowany, niejako nałogowo nawykowy odruch i na kartkach papieru rysował dręczące go koła. Jolcia podejrzała kiedyś, że tata od czasu do czasu rysował to samo perpetuum mobile, które zawsze zatrzymywało ojca na chwilę w altance. Jeżeli przyszedł po coś do altanki, to nigdy z niej nie wyszedł nie zatrzymawszy się na chwilę nad machiną. Czasami popchnął jedno z kółek wprawiając w stały ruch całość przewracających się turbin i trochę dłużej obserwował ruch urządzenia. Czasami tylko spojrzał w biegu, westchnął i wyszedł. Altanka stała na środku tylnej ściany ogrodu może tylko z metr odsunięta od granicy, tak że z tyłu była jeszcze mała przestrzeń pomiędzy żywopłotem z dzikiej porzeczki o toksycznym zapachu kwiatów w połowie maja. Cała altanka zbudowana była z desek, które zaszły naturalną patyną czasu i były zielonkawo – szare. Właściwie zbudowana była z podwójnej warstwy desek odsuniętych od siebie na około niecałych dwudziestu centymetrów. Ta przestrzeń pomiędzy deskami wypełniona była drobniutkimi trocinami. Całość nakryta była lekko spadzistym dachem z grafitowo – szarej papy. Na zewnątrz widoczne były dwa podwójne wymalowane na biało okna z przeźroczystymi szybkami podzielone na dziewięć małych kwadratów każde. Środkowy kwadrat można było otworzyć i spełniał funkcję lufcika. Okna zaopatrzone były w okiennice też poddane naturalnym procesom koloratury. Dwie trzecie całości altanki zajmował pokój, do którego należały okna. Jedną trzecią stanowiła kuchnia, do której się bezpośrednio wchodziło z zewnątrz. W kuchni do połowy wysokości były drewniane ściany a od połowy wypełniały okna z kolorowymi szybkami witrażowymi poukładanymi w geometryczne romby i kwadraty. Te okna skręcały pod kątem prostym tak że tworzyły dwa podobne okna po obu stronach drewnianych drzwi w takim samym kolorze jak okiennice. Drzwi z pokoju do kuchni nie było, ale framuga i metalowe zawiasy stanowiły dowód na to, że tam kiedyś istniały. Pokój wewnątrz altanki był z desek pomalowanych na biało. Na ścianach wisiały poprzekrzywiane dwa obrazki. Jeden bez szybki i ze starym zdjęciem, na którym mało co było widać. Drugie miało szybkę ale zdjęcie za tą szybką prawie całkowicie zjadła pleśń lub jakiś inny grzybno - podobny ustrój i została tylko jedna trzecia całości bardzo przyniszczona. Na tej jednej trzeciej widać było kawałek rodzinnego zdjęcia grupowego na tle jakiegoś ładnie wyglądającego budynku. Na ściance dzielącej kuchnię i pokój po prawej stronie drzwi wisiała maleńka, ozdobna i bardzo ładnie wykonana półeczka z malutką szufladką. Tą półeczkę Jollucha odratowała i dziś wisi pod lustrem zapewne znacznie większym niż, to które zapewne kiedyś wisiało nad tą szafeczką. Na duże lustro nie było tam miejsca, zresztą styl dwóch obrazków powieszonych zdecydowanie ponad poziomem wzroku, świadczył o bardzo konwencjonalnym guście byłych mieszkańców tego ślicznego domku. Jollucha sobie wyobraża że było to lusterko takie jak czasami widywało się wsiach nad miednicą na stojaku w jakimś kącie w kuchni pomiędzy wieszakiem na ręcznik a kątem ściany czy tak samo jak w altance futryną drzwi. Może nawet wisiało lusterko trochę nadłamane z jednej strony i było ze starości trochę kostropate, co dawało mu dodatkowego uroku rzeczy z duszą. Pod tym lusterkiem zapewne stała miednica na stojaku i dzbanek z wodą na niższej półce. Obok lusterka zapewne kiedyś wisiał wieszak na ręczniki przysłonięty wyszywaną na niebiesko makatką z napisem. Wieszak na ręczniki był też od razu półką, więc na wyobrażanej półeczce stały przybory do golenia i małe lusterko odbijające światło tuż koło okna z drugiej strony, przybory do mycia zębów i kilka grzebieni. Wracając do faktów, trzeba zauważyć, że pokoik wcale nie był taki malutki. Materac, który kiedyś zapewne leżał w jednym z łóżek, które na pewno stały równolegle pod obiema ścianami pokoju, ten materac zajmował tyle miejsca, ze jeszcze było trochę przestrzeni na dwudrzwiową szafę o wąskich drzwiczkach i zapewne na jakieś dodatkowe krzesło. Stół i dwa krzesła mogły stać naprzemiennie albo na wprost jak się wychodziło w kuchni, albo tam stała trochę większa szafa a mały stolik w dwoma małymi krzesełkami po przeciwnej stronie miski z wodą na ściance z drugiej strony futryny drzwi, oddzielającej pokoik od kuchnio – werando – sieni. Tam mieszkali ludzie i to przez kilka lat ciepło i wygodnie. Na dachu altanki była widoczna rura po kominie więc pod kominem wewnątrz musiał stać piecyk, prawdopodobnie mała koza. Może więc było jedno łóżko? Ale ta wersja w ogóle nie podobała się wspominającej. Swoją drogą szkoda, że ten piękny czysty pokoik był tak zagracony. Dziewczynki miałyby wspaniały domek do zabawy. Nawet rzeczy, które tak leżały jeżeli byłyby trochę bardziej zorganizowane, to pozostawałoby znacznie więcej miejsca do zabawy. Pokoik za pewne nie miał żadnych firanek i zasłonek, bo przecież miał okiennice. W każdym razie taką wersję wolałaby Jollucha. Na środku między łóżkami z wyobraźni był prawdziwy właz do małej, płytkiej piwniczki przeznaczonej zapewne do zimowania warzyw. A może to pomiędzy łóżkami stał nieduży okrągły stolik z bukietem świeżych kwiatów na środku. Stolik ten musiał być przesuwany, żeby wejść do piwnicy, więc do piwnicy wchodziło się co jakiś czas jak skończyły się wyjęte z niej zapasy. Dwa krzesełka natomiast stały zapewne nie wszerz a wzdłuż pokoju.
Trzy siostry najczęściej bawiły się w sklep lub w dom w części starej kuchni. W części, bo wszystkie katy były pozajmowane na różne worki i rzeczy potrzebne w gospodarstwie domowym, które nie mieściły się w piwnicy, na strychu, na niewyremontowanym wówczas piętrze, czy tak samo na niewykończonym strychu. Okna były tam pozabijane deskami i stały tam weki część już niepotrzebnych mebli tak jak łóżeczko dziecinne, w którym dwa razy w roku kociła się kotka i mnóstwo weków z zaprawami, które przygotowywała mama. Piwnica była zajęta przede wszystkim przez opał do ogrzewania domu. Altanka więc też była wykorzystywana jako budynek gospodarczy przede wszystkim. Dziewczynki miały starą wagę ustawioną na krzywej desce opartej o dwa worki pod oknami z kolorowymi szybkami. Sklepowa, musiała wykazać się niesamowitą sprawnością fizyczną, żeby wejść do środka swojego sklepu. Jolka lubiła być sklepową. Jej dwie siostry wtedy miały bardzo aktywne życie międzysąsiedzkie pomiędzy własnymi domami a Jolka mogła stać i czekać aż któraś z nich poczuje potrzebę wyjścia do sklepu po jakieś konieczne dodatki do właśnie gotowanych posiłków. Towarem były różnego rodzaju szyszki, najróżniejsze kamienie, ale i specyficzne liście i kwiaty zielsk oraz chwastów i traw, o które w czystym i wypielęgnowanym ogrodzie wcale nie było tak łatwo. Kamienie pełniły wszelaką i zmienną, zależną od potrzeb chwili rolę. Były odważnikami i produktami jednocześnie. Najcenniejsze były jednak trociny. W kilku wiadomych miejscach tuż nad ziemią deski stanowiące ścianę altanki trochę nadpróchniały. W szczelinach drewnianych ścian nadszarpniętych zębem czasu pojawiły się trociny. Te trociny dzieci bardzo cierpliwie wyskrobywały różnymi dostępnymi przedmiotami z których jednym była pokrzywiona cynowa łyżeczka do herbaty. Trociny były wszystkim; cukrem, mąką, makiem, solą... Trociny mogły być każdą potrzebną w kuchni substancją. Kamienie natomiast każdym warzywem. Inne kamienie były umownymi warzywami, inne owocami a jeszcze inne odważnikami. Jak czegoś dzieci zapomniały zorganizować to dany kamień na poczekaniu zmieniał konsystencję i nabierał cech potrzebnych danej substancji koniecznej akurat do ugotowania smacznej zupy z wody, piasku i trocin. Mała Jolka lubiła być sklepową, bo mogła w przerwach między intensywną zabawą polegającą na stale powtarzanych tych samych schematach obserwować kolorowe szybki i rodzaje kolorów powietrza jakie dzięki tym szybką mieszały się w maleńkim pomieszczeniu, które kiedyś było pomieszczeniem o wielorakich funkcjach. Szczególnie ciężkie musiały być zimy mieszkańców tego maleńkiego domku. Przecież nie było tam prądu. Ale wówczas jako mała dziewczynka Joleczka nie zawracała sobie tym głowy. Obserwowała natomiast kolorowe światło napełniające to małe pomieszczenie. Najbardziej lubiła intensywnie niebieskie. Zaraz potem kilka odmian brązów od miodowo lipowych lub wielokwiatowych czy bursztynowych do ciemniejszych brązów podobnych do miodu rzepakowego, bo spadziowy jest zdecydowanie za ciemny jak na tamte szybki. Pomimo, że Jolki preferowanym kolorem był zielony, w starannie poukładanych wzorach geometrycznych ten kolor podobał jej się najmniej. Światło przez niego przesiewane było jakieś chore widoczne na różnych workach i przedmiotach tam poustawianych. Kolor pięknej ultramaryny był zdecydowanie najweselszy, a wszelkie ugry, sjeny i beże były ciepłe. Na środku każdego okna był czerwony, fakturalnie pomarszczony mały rąb obramowany przeźroczystym, gładkim szkłem sąsiadujących z nim okienek. Dobrze, że niektóre czerwone okienka były już tylko szczątkowe, bo czerwonego koloru Jolka bardzo nie lubiła. Przypominał jej pomalowane na czerwono szyby w kurniku, chroniące koguty przed skakaniem sobie do gardeł w walkach na śmierć i życie. Tylko jedno czerwone okienko ocalało w całości wystarczyło małej Jolce, żeby móc delektować się oglądaniem reszty mozaiki barw świateł. Jolka jak zaczarowana patrzyła na kolorowe otoczenie i czuła się bohaterką jakiejś niewyobrażalnej rzeczywistości, która nie miała wiele wspólnego z zabawą w „ Na niby”. Czasami dopiero głośniejsze dopominanie się klientek w kolejce wydobywało ją ze świata obserwacji i pięknej ciszy, przestrzeni i dziwnego spokoju. Często potem wypadały jej z rąk kamienne z góry ustalone przeznaczenia i za długo musiała szukać potrzebnych do zupy produktów. Siostry więc mówiły o niej na przemian, że ma maślane ręce, co przechwyciły od ich taty, albo że jest angielską flegmą. Jolka miała szczęście do przezwisk a może tylko określeń cech niepowtarzalnych u małych dzieci. Tata często nazywał ją greckim filozofem, bo Jolka wysuwała własne nieraz bardzo zabawne wnioski oparte na zasadzie własnych obserwacji i spostrzeżeń. Doprowadziło to do tego, że mała obawiała się własnych wniosków i spostrzeżeń i nie zawierzała wartości narzucających się rozwiązań i przemyśleń. Ale na szczęście na drodze jej życia w piątej klasie szkoły podstawowej stanął nauczyciel, którego zasługą, o ile nie było zupełne zniwelowanie szkód jakie nieświadomie wprowadziła jej najbliższa rodzina, to na pewno w życiu Joleczki powstała przepaść między tym co ona sądziła o tym co sądzą o niej jej najbliżsi a tym czym czy kim ona się na prawdę czuła.
Jeden fakt, a właściwie jeden moment zadecydował o walce jaką Jollucha prowadziła ze sobą całe dotychczasowe życie. Określenie ojca nazywające ją„greckim filozofem” przy cichej akceptacji jej matki było najdelikatniejszą formą pokazania braku akceptacji dla tego małego, bardzo wrażliwego i mądrego dziecka. Jollucha nie chce wchodzić w szczegóły, bo są jeszcze teraz za przykre dla niej. Siedziała więc na lekcjach głęboko ukrywając swoje wnioski z przekonaniem, że wszystkie jej spostrzeżenia są z zasady złe i wadliwe i trzeba się ich wyrzekać i je tłumić. Z reliktami tych uczuć Jollucha do dziś walczy i dlatego w towarzystwie bardzo często pali raka. Wie jednak, że powinna przemagać swojego „raka”, bo nie ma on racji bytu w jej życiu chociaż ona z niego jest tak na prawdę zbudowana.
Nauczyciel coś zobaczył w jej zachwyconym wzroku podczas czytania poezji. Zadał pytanie i nikt się nie zgłosił do odpowiedzi. I wtedy nauczyciel spokojnie stwierdził patrząc na Jolkę:
  • Ty wiesz, Ty powiesz.
Jolcia była niezmiernie zaskoczona, bo ona na prawdę wiedziała, że ona wie. A już jak usłyszała swoją logiczną odpowiedź, w rytm której nauczyciel potakiwał twierdząca i akceptująco głową, to w ogóle...usiadła w stanie oszołomienia.
Po jakimś czasie sama zaczęła się na początku nieśmiało, a potem coraz bardziej pewnie wyciągać rękę z sygnalizacją, że ona wie. Później stała się dziwna rzecz na wszystkich lekcjach wiedziała. To co stało się później było absolutną wywrotką w jej dotychczasowej egzystencji. Jej obie siostry były wzorowymi uczennicami a ona przeciętną taką sobie... W przeciągu pół roku stała się trzecią uczennicą w klasie dołączając do grona wyróżniających się nie tylko na rysunkach i pracach ręcznych. Nie wiedziała jednak, że to czego doświadczyła wówczas będzie jej stałym w kółko powtarzanym repertuarem jej życiowego meni.
Nauczyciel od polskiego wyciągał czasami pozaprogramowe tomiki poezji, ze swoje otwartej czarnej, skórzanej aktówki, które właśnie prawdopodobnie sam dla siebie czytał. I zaczynał czytać tamtą dla Jolki odkrywającą inne światy poezję. Zadawał pytania i Jolka była jedyną uczennicą wiedzącą odpowiedzi i jedyną zgłaszającą chęć udzielenia takiej odpowiedzi. Nauczyciel udzielał je głosu i zaczynała się często kilkuminutowa dyskusja między małą słuchaczką a dojrzałym koneserem słowa. Oboje chwilami dzieli bliskość zrozumienia treści oddzieleni rzędami zielonych ławek szkolnych. Jolka rozkwitała w odbiciu jego oczu. Normalnie na lekcjach wychowania fizycznego nie umiała złapać piłki, bo przecież miała maślane ręce i była angielską flegmą, ale wystarczyło, że grę w dwa ognie na szkolnym boisku, obserwował jej ulubiony nauczyciel z okna drugiego pietra w szkole, a ona dawała z siebie wszystko czym była a była niesamowicie uzdolnioną ruchowo małą osóbką. Zawsze wówczas wygrywała. I wówczas pani od w-f pytała się klasy jak to się stało, że jej nikt nie chciał do swojej drużyny. Wystarczyło, żeby zamyślony nauczyciel popatrzył przez okno w miejsce gdzie ona z kilkoma dziećmi bawiła się w zabawę w „zwysz” polegającą na przeskakiwaniu coraz wyżej podnoszonej gumy przez dwie trzymające, żeby Jolcia zaczynała fruwać a czuła się tak, jakby jej na prawdę wyrastały niosące ją skrzydła.
Jej rówieśnicy nie wiedzieli jak to wszystko w sobie pomieścić. Z takiej nijakiej, cichej, szarej, chociaż wciąż roześmianej przeciętnej myszki robiła się jakaś nad wyraz uzdolniona supper gwiazda. Podczas jej rozmów z nauczycielem o poezji dzieci pod ławkami naśladowały jej bogatą gestykulację. Na korytarzach szkolnych spotykał ją pogłębiający się ostracyzm. Niby wciąż mogła liczyć na akceptację tych, których nikt jeszcze tak jak jej nie odkrył, ale tam nie czuła się dobrze z powodu braku łączności poziomów odbierania bodźców. Opisywana dualność pozostała jej całożyciową domeną. Co innego sobą demonstrowała a wewnątrz (przynajmniej w swoim przekonaniu) a była zupełnie kim innym, kimś z kim tylko nieliczni znajdują pole wzajemnego porozumienia, na poziomie ją satysfakcjonującym. Niezależnie od tego jednak czy była zrozumiana czy nie nigdy nie przestała być tą małą dziewczynką wiecznie zadziwioną cudem istnienia dziękczynną do ostatniej, najmniejszej tkanki swojej fizyczności za to że jest, że jest ona i za to że ona jest malu -lu -lu -lu -lu – sieńką częścią części, składowej w potędze wszystkiego we wszystkim.
Na reszcie nadszedł czas w życiu Jolluchy, żeby to co dla Jolci zrobił nauczyciel od polskiego ona sama zrobiła dla siebie.
Koło altanki tata wkopał pal, do którego przymocował grubą rurę z drugiej strony zamocowaną na dachu altanki. Był to swoisty trzepak do dywanów, jakie kiedyś się często widywało. Koło altanki był o też zabezpieczone stałe miejsce dla kolejnych psów, które towarzyszyły rozwojowi rodziny. Altanka była swoistym centrum różnorakiej działalności rodzinnej, ale tylko do czasu kiedy nie powstała druga lub trzecia wersja szopki i wtedy altanka pożegnała się ze swoją egzystencją. Nie tylko wówczas jeszcze dzisiaj Jollucha chciałaby ocalić ten mały, czarodziejski domek w kolorowym powietrzem w kuchni wchodzącym przez otwór przeznaczony na drzwi do pokoju i pozostawiając swój znak na pozostawianych na podłodze różnych przedmiotach. Altanka stała się szczególnie pomocna w czasie kilkukrotnych przeróbek szopki zajmującej swoje miejsce w rogu posiadłości. Podczas budowy domu tata sam postawił czy skorzystał z pozostawionej przez byłych mieszkańców, możliwe też, że zmienił tylko zastaną wersję szopki, która była już na działce. Jolka nazywała tę szopkę często szajerkiem, dlatego tylko, że tak sobie to wymyśliła. Ona często nazywa rzeczy swoimi nazwami, bo wydawały jej się ciekawsze. Na truskawki mówiła dżuzgoby, a na nutry - piżmodesmy, miała bardzo bogaty słownik nazw własnych, ale stosowała te nazwy tylko dla siebie samej. Czasami wymknęło jej się coś niecoś, ale unikała takich sytuacji, gdyż odbijały się po najbliższej rodzinie w innej postaci niż chciałaby tego nasza mała. Później jej starsza córka też wykazywała podobne zacięcie, zresztą obie jej córki pisały piękną poezję, na prawdę niespotykanie dobre wiersze. Emilka dla przykładu mówiła „zyzol” na księżyc.
W każdym razie tata rozebrał pierwszą wersję szopki, która podczas budowy służyła za stajnię dla pożyczanych koni od rodzeństwa ze wsi potrzebnych do przywożenia zakupionych na budowę materiałów. Mama miała tylko jednego konia w tym czasie na wsi i nie mogła bez niego zostać, bo był stale przecież potrzebny. Był nim wcześniej opisywany bułany o imieniu Bułany. Potem jak już konie nie były potrzebne, tata rozebrał szopkę i pobudował jej lepszą wersję. Była na wzór altanki zrobiona z dwóch warstw desek zewnętrznej i wewnętrznej. Za to środek zamiast trocinami był wypełniony dębowymi liśćmi. Ulica, przy której pobudowali się rodzice Jolki, była dość długa. Oryginalnie była obsadzona trzema gatunkami drzew po obu jej stronach. Najpierw, tam gdzie w dzieciństwie Jolki stała działająca wówczas łaźnia miejska, z piękną dziś bardzo zaniedbaną i już nieczynną fontanną. Fontanna posiada już tyko jedną głowę z trojga dzieci, które są postaciami umieszczonymi na tej fontannie. Jolka pamieta jeszcze troje całych dzieci i ściekającą strużkę wody teraz już zupełnie zapchanej i zapomnianej. Teraz budynek łaźni został przebudowany na biuro zarządu dzielnicy Szwederowa i aż dziwnie, że nikt nie weźmie się za otoczenie całości, żeby chociaż w części przywrócić dawny blask okolicy. Czasami Jollucha znajdzie kilka chwil, żeby wyrwać się z mieszkania, które służy jej za pracownię. Jak jest fajna pogoda to zazwyczaj nie bardzo jej się chce znów wracać w pielesze tego co na prawdę lubi robić, ale żeby wniknąć w wątek czy osnowę nastrojową musi się niejako przebić przez wersję siebie samej chodzącej po ulicach tak jak robią to wszyscy inni. W obydwu stanach jest jej dobrze ze sobą, ale każdy z nich wymaga bycia ze sobą na innej płaszczyźnie i to jest dla niej czasami trochę trudniejsze niż mogłaby tego oczekiwać. Wędrówki po mieście obfitują w obserwacje znikającego piękna jakim dysponowały ulice, zakamarki, place i budynki, skwery i parki... Kiedyś Bydgoszcz była nazywana małym Paryżem lub małym Berlinem i była na prawdę przecudownym miastem. Świetność tego potwierdza chociażby dawny budynek łaźni miejskiej. U samego szczytu tego okazałego budynku zaczyna się mały skwer wykończony popsutą fontanną i trójkątnym trawnikiem o kondygnację niżej usytuowanym. Skwer, przy którym zapewne stały ławki, który był prawdopodobnie zadbanym trawnikiem dzisiaj jest wysypany grubym tłuczniem kamiennym i nawet śladów po ławkach jakie dopraszają się tam o swoją obecność nie ma. Ładnie wykończone schody w kilku stron zostały albo zniwelowane, albo istnieją w cząstkowej formie dawnego przepychu. Po obu stronach każdych schodów prowadzących na wyżej położony skwer były umocowane okrągłe, kamienne kule, które Jollucha jeszcze pamięta. Niestety jakiś rok temu zniknęła ostatnia z kul. Komu do czego takie rzeczy są potrzebne? Niedziałającą fontannę przysłonił krzyż z makabrycznie wyglądającą głową Jezusa, przechowaną podczas okupacji po tym jak najeźdźcy zniszczyli całą stojącą tam figurę. Zrobiło się z tego naćpanie z pomieszaniem i wszystko zgrzyta i mięźli się kakofoni form bez wzajemnego związku opartego na jakiejkolwiek zasadach estetyki i wszystko w imię zadośćuczynienia tradycji. Najbardziej razi głowa na metalowych żerdziach bez reszty tułowia przypominająca barbarzyńskie trofeum raczej przemocy niż miłości jakiej kwintesencją ma być postać Jezusa. Trójkąt, na którym stoi omawiany, nieszczęsny krzyż jest zejściem się dwóch ulic. Przy jednej z nich gdzieś w połowie jest ulokowana opisywana działka. Obie zbiegające się ulice są obsadzone alejami drzew w tej chwili już szczątkowymi tak jak w całej dzielnicy. Są to bardzo stare i grube drzewa, więc mówią wiele o wieku samych ulic. Nazwa Szwederowo pochodzi od rozbitych w tej okolicy stacjonujących tutaj wojsk szwedzkich podczas okresu potopu szwedzkiego.
Właśnie od zarania ulicy aż do wysokości długości budynku dawnej łaźni miejskiej ulica obsadzona jest drzewami jarząbu. Owoce tych drzew są mączasto – słodkie i można je używać do produkcji win i nalewek zaraz jak zaczną opadać co świadczy o ich dojrzałości. Natomiast owoce jarzębiny, chociaż badzo podobne z wyglądu muszą przejść przez kwarantannę przymrozków, gdyż inaczej są trujące i niedobre w smaku. Owoce jarzębiny są kwaśne ale nie mają mączasto – mdłego zabarwienia w swoim bukiecie. Jarząby na ulicy kończą się wraz z budynkiem przekwalifikowanym z dawnej łaźni miejskiej na budynek samorządu osiedlowego. Swoją drogą musi to być kolosalny samorząd osiedlowy, bo budynek jest bardzo pokaźnych rozmiarów. Obie ulice za zabytkowym i nawet dobrze odrestaurowanym budynkiem są obsadzone szlachetną odmianą zielono - listnego klona szczepionego o bardzo gęsto zbitych koronach. Wśród nich trafił się jeden czerwono - listny i normalny i jeden o grubych, skórzastych liściach wcześniej żółknących jesienią od pozostałych drzew tego samego gatunku przy obu ulicach. Klony są posadzone do samego końca krótszej ulicy sąsiadującej z ulicą, przy której osiedliła się kilka dekad temu rodzina autorki tekstu. O jedno przęsło dalej, wyznaczone siatką przecinających się ulic, kończą się klony i zaczynają się potężne dęby, których co roku jest coraz mniej. Swego czasu rosły dużo wyższe i potężniejsze cztery dęby u wlotu Groblej. Miały one smuklejszą budowę, szybciej rosły, gdyż były wyższe i grubsze, a może rosły tam dużo wcześniej? Miały liście wykończone na jak falbanka na okrągło a żołędzie ich były pociągłe i większe. Dęby określają bieg ulicy aż do pętli autobusowej.
Jedną z ulic o ciekawszym drzewostanie posadzonych przy jej krawędziach jest bardzo krótka ulica o nazwie Żuławy. Ulica wpada w ulicę Stromą i u zbiegu ulic Stromej, wspominanej Żuławy i przecinającej ją Skorupki jest usytuowany Kozi Rynek najbliższy z rynków jakie żyły kiedyś własnym życiem. Niektóre z nich już zapominały swojej oryginalnej nazwy i naturalnym biegiem rzeczy przyjęły nową nazwę chociaż wciąż są funkcjonującymi rynkami tylko w innej formie niż ta znana dotychczas ze świeżą żywnością prosto z pola, z grządki czy obory, kurnika i tym podobnych pomieszczeń gospodarskich. Historia ta dotyczy między innymi pobliskich niebieskich pawilonów, których poprzedniej nazwy już nikt nie pamięta i nie używa czy z rynkiem nazwanym rynkiem Błonie od osiedla, które rozrosło się w okół rynku. Kozi Rynek wrył się w pamięć małej Jolci bardzo głęboko. Był jedynym reliktem rzeczywistości, do której należało jej wczesne dzieciństwo w wieku przedszkolnym. Stały tam wozy wypełnione różnym towarem zaprzężone w pojedyncze a czasami zdarzały się podwójne zaprzęgi. Z czasem pojawiały się tam też coraz częściej samochody osobowe i półciężarówki. Później znikły konie i samochody też zaraz krótko po nich zapadły się pod ziemię. Rynek jest teraz pustym placem. Przy jednym z chodników stoją pojemniki na selekcjonowanie śmieci czy towarów już używanych, przeważnie dokoła przykładnie obłożone różnego rodzaju większymi rzeczami, których właściciele chcą się pozbyć. Czasami są to różne plastikowe wiadra i sterty ciuchów a czasami całe lub fragmentaryczne meble. W czasach kiedy Jollucha była małą dziewczynką i uczennicą pierwszej klasy podstawowej w dni rynków bardzo ryzykowała spóźnieniem. Bardzo zwalniała przechodząc przez rynek. Chciała chociaż przez chwilę popatrzeć na różne koniki i wozy i towary na nich zgromadzone. Klimat takiego postoju pełnego jarmarcznego uroku, zgiełku i głosów nawołujących niezdecydowanych kupców lub takich zachwalających towar w powietrze było wiele. Głosy owe, niecierpliwe pochrapywanie koni znajdujących w tej niecodziennej, zapewne regularnie powtarzającej się sytuacji element przejmowania zaangażowania i podmiecenia swoich właścicieli, gdaczące, gęgające i kwaczące ptactwo głośno demonstrujące swoje niezadowolenie, kolorowe kwiaty niskich straganów, sterty warzyw na wozach, zapach spoconych ciał końskich pomieszany z zapachem świeżych produktów żywnościowych, spracowane, zniszczone, poorane zmarszczkami twarze zaczerwienione od nieoszczędzającego wiatru, parujące grzbiety końskie ponakrywane derkami, przeważnie szare i grube ubiory sprzedających i nieco bardziej eleganckie kupujących, prychanie poirytowanych koni przestępujących z nogi na nogę podkutymi kopytami po brukowanej kocimi łbami powierzchni – jednym słowem jarmark. Jolusia bardzo chciała, jeszcze chwilę i chwilę popatrzeć, ale wiedziała, że punktualność jest jednym z najistotniejszych obowiązków, z których powinna się wywiązać i jako duża dziewczynka powinna zademonstrować swoją dorosłość i odpowiedzialność pierwszoklasistki. Jedną z ulic, o którą opierał się rynek była wspomnina już ulica Żuławy. Ta ulica jest warta opisania z dwóch powodów. Otóż jeden powód jest taki, że ulica ta obsadzona była istniejącymi do dziś tylko zaledwie kilkoma egzemplarzami Leszczyny wysokopiennej nie tej krzewiastej bardzo popularnej w Polsce. Jollucha kiedyś z niemałym zdziwieniem odkryła jeszcze jedną ulicę, w okół której rosły te drzewa, ale już zapomniała gdzie to było. Za czasów Jolluchy orzechy te były poważnym aspektem rozrywki czy pożądania młodocianej dzieciarni wdrapującej się po wysokich pniach dla zerwania dojrzałych, smacznych, pociągłych w kształcie i zebranych w koszyki owoców orzechów laskowych. Dziś nawet jeżeli takie gniazdo spadnie na ziemię, to wiele dzieci nie ma pojęcia, że w wąsate kępki zawierają orzechy. Są to drzewa bardzo rzadko spotykane w tym rejonie Europy i dlatego Jollucha jest ogromnym zwolennikiem zachowania każdej pojedynczej sztuki tego gatunku na co się nie zanosi. Ulica ta była jedną z najbardziej urokliwych ulic. Na rogu Żóław i Skorupki pobudowany był zespół półokrągło wykończonego zespołu kamienic i jednych z najwyższych wówczas budynków w okolicy bo kilku – piętrowych. Teraz dookoła otaczają zabytkowe kamienice nowe bloki. Ciekawe zwieńczenia dachowe i sama zaniedbana architektura z wielkimi, podwójnymi wrotami prowadzącymi obszernym holem na podwórza kamienic pod budynkami są już na prawdę niespotykanymi rozwiązaniami architektonicznymi przystosowanymi do rozwożenia zaprzęgami konnymi takich towarów jak drewno opałowe i węgiel. Teraz okolica posiada sieć rurociągów gazowych położoną zresztą w czynie społecznym i podjazdy czy hole pod budynkami są wykorzystywane do ustawiania w nich większych i mniejszych śmietników. Na ulicy tej do niedawna stały tam pozostałości po lampach gazowych. Słupy te nie były takie wysokie jak współczesne lampy, jednak były bogato zdobionymi odlewanymi z żeliwa. Kiedyś Jolcia szła ze swoja mamą bodajże do kościoła rekolekcje czy religie. Nie mogły być to rekolekcje czy religia, bo było już późno. Cel wędrówki zatarł się już w pamięci autorki tekstu. Jest jednak pewne, że po ulicy chodził człowiek ubrany w jeden z urzędowo wyglądających strojów w wielką, dyndającą latarką u boku i długim metalowym kijem. Co jakiś czas przystawał koło każdej kolejnej lampy podnosił kij i od tego kija zapalała się lampa uliczna jak od dotknięcia czarodziejskiej różdżki. Potem opuszczał kij i nawoływał tubalnym, gromkim głosem: „...Ciiisza nooocnaaaa!!!...Ciiisza nooocnaaa !!!...” znów szedł powoli wydłużonym krokiem i znów głośno i donośnie nawoływał. Jolka tylko ruszała nogami, ale z wrażenia zaschło jej w gardle. Pierwszy raz w życiu widziała ubranego w czarny, służbowy granitów z czerwonymi lamówkami i ledwo widocznym połyskującym w świetle zapalanych lamp podwójnym rzędem złotych guzików. Jolka nie miała siły wykrztusić ani jednego słowa przez ściśnięte gardło. Ścisnęła tylko porozumiewawczo dłoń mamy lekko nią szarpiąc. Mama zrozumiała nieme pytanie swojej córeczki i powiedziała sciszonym głosem:”... Stróż nocny...:
To jest z pewnością wydarzenie godne kroniki dziejów. Jollucha w dzieciństwie widziała jednego z ostatnich stróżów nocnych.

Żuławy za rynkiem zmieniały nazwę i wpadały w Stromą. Na Stromej do dziś pozostały już bardzo nieliczne systematycznie wycinane ogromne, szerokolistne, te z tych wcześniej kwitnących gatunków lipy. W tamtym czasie kiedy ojciec budował szopkę na ówczesnej Gwardii Ludowej a dzisiejszej Skorupki było znacznie więcej dębów po dwóch stronach ulicy i liści też było dużo więcej. Wieczorami cała rodzina wybierała się na zbieranie liści w przygotowane jutowe worki. Jolka nigdy nie przypuszczała, ze tak ogromną ilość liści pomieszczą ściany szopki. Wyprawy te Jolka pamięta bardzo przyjemnie. Rodzice grabili liście prowadząc rozmowy z mieszkańcami przyulicznych kamienic i niskich małych parterowych domków. Była ciepła, pogodna jesień i suche masy liści opowiadały szelestem różne historie zupełnie różne od tych wywiązujących się między dorosłymi. Worki można było upychać i mama zachęcała do skakania po nich do woli dla ubicia ich zawartości.
Stanęła szopka służąca następnych kilka lat. I Jollucha już teraz nie wie czy już wtedy zakończyła żywot piękna altanka na ich działce czy dopiero jak tata przebudował tę wersję drewnianej szopki na dziś istniejącą szopkę, której ściany były zalewane przez uprzednio uformowany szalunek z desek pochodzących z rozebranej szopki ale także prawdopodobnie z altanki.
Szopka była podzielona na pomieszczenie dla kur, dla zwierząt, które przyjmowały najróżniejszą formę w zależności od opłacalności hodowli. Był nawet okres kiedy podobno wychowywały się tam dwie świnki, ale to było w czasie kiedy Jollucha stała się wielkomiejskim obywatelem olbrzymiego kraju za oceanem.
Od pewnego czasu jeszcze za życia ojca działka zmieniła swoje przeznaczenie i drobna produkcja żywności oraz hodowla zwierząt stała się nieopłacalna. Szopka z roku na rok stawała się graciarnią. Jollucha zauważyła, że ściany szopki zjada grzyb pojawiający się na murach jeżeli jest tam wystarczająca ilość stałej wilgoci. Mama zaproponowała, żeby rozwalić już niefunkcjonalna szopkę. Wtedy Jollucha poprosiła, że ona zajmie się tym nieużytecznym budynkiem. I tak się stało. Jollucha powiększyła okna i wymieniła na podwójne skrzynkowe okna zrobione razem z podobnymi podwójnymi drzwiami i kompletem okiennic u stolarza. Całe wnętrze poprzegradzane na małe pomieszczenia wraz z jednymi drzwiami zostało wyprute i wywalone, tak że wnętrze szopki utworzyło jedną przestrzeń. Tę przestrzeń Jollucha podzieliła na dwa poziomy oddzielone od siebie podwójnym rzędem schodów po całej szerokości pomieszczenia. Fundamenty zostały podkopane i zabezpieczone przed nasiąkaniem wilgocią na kilka sposobów tak, żeby uzyskać pewność, że odizolowane zostało źródło wilgoci na ścianach. Tynk został zerwany i zanim położony był nowy Jollucha tak rzaprojektowała ilość gniazdek aby było możliwe ustawienie wielorakiego oświetlenia jak i korzystanie z dostępności do gniazdek byłoby łatwe i wygodne. Sufit został dla zmiękczenia wyłożony matami trzcinowymi, które automatycznie wprowadziły ciepło i przytulność. Tynk był mieszany ze specjalnie przywiezionym ze wsi sianem i nakładany na mur. Uzyskany efekt starościanu jeszcze bardziej ocieplił wnętrze. Pod sufitem krzyżowo zawisły małe lampki na linkach bardzo współcześnie wyglądające stanowiące ostry kontrast z resztą wystylizowanej na surową i starą przestrzeń udostępnionego pomieszczenia. W rogu na podwyższonym półokrągłym podeście zrobionym z surowych cegieł stanęła okrągła, żeliwna i koronkowo wprost dekorowana koza na trzech, krzywych nogach. Cała podłoga została wykafelkowana odpowiednio dobranym kolorem kafelek położonych po skosie dla rozszerzenia powierzchni. Kąt z kominkiem z kozą został wyłożony razem z fragmentem dachu gdzie wychodzi rura kominowa kozy, odpowiednio zaprojektowaną cegłą przez Jolluchę. W przeciwnym kącie jest zamontowany szklany zlew i całe wyposażenie umywalki z lustrem i współcześnie wyglądającymi półeczkami ze srebrnego grubego drutu, wieszakami na ręczniki... W osobno stojącym domku gościnnym stoi wielkie king size łoże z kutego metalu. Stoi stylizowana szafa i kilka antków. Wisi wielki zegar kilka zdjęć, kilka prac Jolluchy z serii Poławiaczy Światła i kilka luster różnego rozmiaru a także wyposażony w kółeczka stylizowany parawan zasłaniający kąt z piękną szklaną umywalką. Jollucha kupiła już odpowiednią, giętką, plastikową rurę dla przeprowadzenia wody i osobny podlicznik do pomiarów pobieranej wody potrzebny do rozliczania pobieranej wody. Jollucha ma już całe wyposażenie do w dobudówki, na którą z początku dwie pozostałe właścicielki wyrażały zgodę. Dobudówka ta miała mieć funkcję pomieszczenia higieniczno – sanitarnego i miała być wyposażona w ubikację i prysznic. Jollucha ma nawet małe okienka zrobione przez stolarza i drzwi z klamką i sterczącymi w nich kluczami. Jollucha ma także kolumny na których miał się oprzeć przeźroczysty dach przybudówki, od której bocznej ściany z już istniejącym murkiem miał wypływać z jednej z rzeźb ogromnych kilku – dziesięcio litrowych butli zrobionych techniką nakładanego cementu barwionego, strumień do sztucznego stawu z fajnym łukowatym mostkiem na którego wyspie miało być miejsce dostępne na ogniska w letnie długie wieczory wakacyjne. Pomieszczenie z półokrągłym przeźroczystym dachem, który Jollucha już wiedziała, gdzie można zakupić miało mieć przeznaczenie wielofunkcyjne i miały tam stać lekkie wiklinowe mebelki też już zgromadzone przez Jolluchę. Jollucha ma stoliki, które miały tam stanąć w przyszłości oraz większość ozdób jakie tam miały zawisnąć. Wszystkie plany zostały unicestwione a już istniejące fragmenty przemocą zagrabione i zniszczone. O rany, żeby ją chociaż ktoś poinformował, że taka akcja będzie przeprowadzona. Nastąpiło wielkie raniące i trudne do wygojenia nieporozumienie i rozminięcie intencji. Jollucha bardzo ale to bardzo rojechała się z członkami najbliższej rodziny, która wydawała się wyrażać zgodę, a nawet podziwiać dotychczasowe osiągnięcia Jolluchy. Zabrakło cierpliwości i zrozumienia, w których porządek stał się ważniejszy od samej córki i siostry. Trudno i takie rzeczy trzeba nauczyć się wybaczać. Jollucha wciąż musi dorosnąć do tej koncepcji, chociaż jest to największe dla niej wyzwanie jak dotychczas. Trudno jej niektóre motywy postępowania rodziny zrozumieć, a sposób przeprowadzenia samej akcji woła o pomstę do nieba, ale pewnie jeżeli nie może zrozumieć to należy odłożyć całe to zamieszanie emocjonalne na barki czasu, który goi każdą nawet najgłębszą ranę, bo daje możliwość dystansu i perspektywy. Jollucha jak na razie skupia swoją energię i intencje na realizowaniu swoich marzeń o wystawie i dzięki temu ma ucieczkę w swoje rejony, które dzieli z członkami jej rodziny poprzez wspólną i rzadko używaną przez mamę powierzchnię strychu i jednego oddanego jej na początku pomieszczenia garażu, które teraz nagle nie należy już do niej. Jollucha chciała już w zeszłym roku wyremontować przyznany jej pokoik i łazienkę. Jollucha ma wszelkie możliwe materiały i gotowe projekty. Jednak jej samodzielne działanie na terenach jej oddanych do użytku jak na razie jest niemożliwe. Więc zgromadzone materiały czekają i starzeją się i tyle.
Przyjdzie moment kiedy jej projekty, które przecież nikomu nic złego nie mogły przynieść poza zwiększeniem wartości nieruchomości, będą zrealizowane. Jak nie tutaj to gdzieś poza rodzinnym gniazdem, jak nie przez nią to przez kogoś kto skorzysta z dobrej wersji już istniejących rozwiązań.
Jakiś czas temu z pod pióra poszkodowanej i pokrzywdzonej wyszedł wiersz do jej matki:

Do mojej mamy

Przepraszam mamo,
przede mną droga do cierpliwych celów.
Ach, Ty chcesz ją osłonić od dziur, kałuż i wyboi... ?
Wybacz, chcę zobaczyć słońca przeskakujące z jednej do drugiej wody,
Otrę pot z czoła i pójdę - wyzwanie rzuca mi życie.
Uchylam czapki przed Twoją pewnością, że wiesz odpowiedzi.
Wdzięczna jestem Tobie mamo za jedną z wielu biliardów szansę bycia.
Należymy do tej samej cząsteczki bezkresów, to samo światło na obie z nas świeci,
lecz oświetlone jesteśmy osobno w kosmosach.
Dziękuję też za to, że wskazałaś mi źródła życiodajnej wody...
wciąż się odwołuję do nich, haustami czerpię, bo jestem spragniona.
Moje i Twoje lustro pokazuje różne odbicia i inne okna w lazurowych przestworzach.
Mamy ten sam rozmiar stopy - moje buty uszyte w innym stylu niż Twoje -
Przejście Twoim tropem - to za trudne zadanie, ponad kruche siły moje.
Poprzeczkę podnosi za wysoko Twój portret porzucony w poprzek mojej drogi
- za duży do plecaka, za dużo miejsca zabiera w bagażu.
Są restrykcyjne ograniczenia wagi spraw do udźwignięcia w czasie lotów.
Proszę, daj przejść, pozwól się wyminąć, mam tylko jedno połamane skrzydło,
chociaż odejdę - zostaniesz ze mną.
Zaufaj: podróżujemy razem - noszą Ciebie także moje córki i ich przyszłe dzieci.
Więc odganiaj smutek - z obowiązku matki wywiązałaś się wzorowo - ciesz się - proszę.
Nie włączaj hamulców kiedy ja mam kierownicę, unikniemy potencjalnych zagrożeń.
-chA.

Bydgoszcz, 20 - 10 - 2010. r.
Utwór powstał niecały rok temu. Jakże inna perspektywa zakresu horyzontów reprezentowała wówczas poglądy Jolluchy. Ona miała wrażenie, że to ktoś z zewnątrz tak jak nauczyciel z podstawówki musi jej udostępnić kontakt ze sobą samą z tą osobą, którą była naprawdę. Fakt tego, że tym razem była nią mama, jeden z członów jej dwojakiego widzenia siebie, był szczególnym wyzwaniem chęci pokonania wciąż żyjącej w niej wersji kogoś gorszego niż osoba, którą była na prawdę. Tę wersję jej rodzina zdołała rozprzestrzenić daleko poza siebie z jej własnym udziałem jako, że ona też była czynnym ogniwem czy segmentem całości. Jollucha przyjechała tu po to, żeby w końcu łeb uciąć hydrze. Jej siostry nie miały takich dylematów, albo tak głęboko i ostro wrytych w ich jaźń problemów opartych o własną egzystencję, więc nie mogły zrozumieć jej wzmagań. To była walka jej samej z sobą samą o ocalenie lepszej wersji jej osoby, którą jej najbliżsi wciąż od nowa jej odbierali. Czym bardziej ona walczyła o tą wersję tym bardziej oni wszyscy zwierali swoje szeregi dla ustalenia już istniejącego wygodnego dla wszystkich poza autorką tekstu układanką relacji rodzinnych.
Na reszcie Jollucha zrozumiała, że nikt tego dla niej nie zrobi. Nikt nie stanie się dla niej drugim nauczycielem od języka polskiego. Ona musi tej przemiany dokonać sama dla siebie. Ależ to jest ogromna góra do przewalenia. Jollucha wiedziała, że jej nauka bez-kondycyjnego kochania samej siebie, jest najpoważniejszym zadaniem jej wyznaczonym w dotychczasowych zadań jakie wyznaczyło dla jej życia jej własne życie.
Obserwowała już nawet pozytywne rezultaty wdrażania nowo odkrytej filozofii we własne życie.

piątek, 8 kwietnia 2011

Akcesoria


Akcesoria

za lawiną słów...

za stosikiem kolorowych czapek z daszkiem,

za wieżą kapeluszy w cylindrycznych pudłach,

za rzędami przepysznych szali z drugiej ręki,

za ciężką biżuterią gromadzoną całymi latami,

za broszkami własnej asumpcji,

za łańcuchami wymownych korali,

za granicami nie do przekroczenia,
tak na wszelki wypadek - dla wymówek,
ukrywam się przed przemijaniem,
przed za trudnym życiem; (łatwiej

nie leży w poradniku życiowych przepisów),

przed podejmowaniem wyzwań woli,

przed pojedynkami z sumieniem,

przed szansą nie do pozazdroszczenia

przed ciągłą pogonią... za czym?

Tylko krople bezlitośnie spadających myśli,

drążą kamień czasu.

Czy zastanę nagle i niespodziewanie dziurę

w kamieniu - na wylot, bez nadziei
zmierzenia się z losem? 



jollucha. 20 wrzesień 2010.r.


Przemiana jakiej doświadczała Jollucha była wprost nieprawdopodobna. Motto tekstu, który właśnie powstaje napisała jakieś osiem miesięcy temu. I wówczas pomimo, że bardzo wierzyła w siłę wyrazu tego co robi, to perspektywa wyjścia ze swoją twórczością poza obszar jej czterech ścian przerastała ją i bardziej niż przerażała. Teraz jest realna nadzieja na zmianę tego stanu rzeczy. Właśnie jesienią zeszłego roku w jej ulubionej kawiarnio – klubo – księgarni, gdzie zresztą spotkała Katarzynkę zaproponowano jej własny wieczór literacki. Jollucha wycofała się. Wystarczyło kilka słów pracującej tam Ani, żeby Jollucha uznała, że jej poezja  swoje zagwarantowane przeznaczenie w szufladzie jej biurka. Ania uwielbiała poezję Jasnorzewskiej – Pawlikowskiej. Jollucha widziała tę poezję jako jednostronne pasmo przeżywanych przez autorką zawodów miłosnych i rozczarowań w tej dziedzinie. Ania poza tym nie lubiła Szymborskiej a Szymborska dla Jolluchy w poezji była tym, kim Wilkomirska była w muzyce. Jollucha podzielała wielbienie dla Miłosza z Anią, ale nie była w stanie zrozumieć jak można nie doceniać Szymborkiej. Na zebraniu czytelników „Zwierciadła” Jollucha wypaplała, że takie spotkanie z jej własną twórczością jest planowane, ale ona rezygnuje z powodu uznania, co nie było zupełnie szczere, nikłej jakości swojej własnej twórczości. Jollucha raczej bała się, że hipoteza Ani nie potwierdzi się. Wolała nadzieję niż ponowny zawód lub uznanie i co za tym idzie zmianę jej sytuacji, nawet za cenę przedłużającej się jej własnej niemocy. Pojawiły się głosy, że ona powinna pozwolić ocenić swoją twórczość innym a nie uciekać, ale Jollucha pomimo, że wierzyła, że jej wiersze są prawdziwe i mają wartości godne przekazania, to jednak w tamtym czasie wolała się schować.
Minęło trochę ponad pół roku i Jollucha widzi realne szanse na realizację jej najważniejszych marzeń. Jeszcze w momencie oddawania na charytatywę swojej pracy nie zupełnie wiedziała jak ona to wszystko sprzeda. A dziś każdy dzień z rana uśmiecha się do niej nadzieją i wyzwaniem. Coraz lżej i radośniej jej się wstaje i być może, że wiosna jest odpowiedzialna tylko za część tego stanu rzeczy.
Kiedyś jeszcze w szkole podstawowej jej rówieśnik i jeden z uczniów tej samej klasy, do której i ona uczęszczała zapytał ją dlaczego jej buzia się naokoło tak cieszy. Jolusia miała przygotowaną na to odpowiedź: - ja się cieszę, że trawa jest zielona. - odpowiedź bez sensu dla wielu a dla niej wyłuskująca całą prawdę. Ta prawda odkryta przez nią w tak młodym wieku prowadziła ją aż do tej chwili i była jedną z najważniejszych odkrytych przez nią prawd. Od bardzo wczesnego wieku Jolka miała swój wybrany kolor: zielony. Jej siostry nie wyrażały takich preferencji. Z Jolką jej mama miała pod górkę, bo w tamtych czasach było trudno o cokolwiek, a tu jej pociecha prosi o zielone ubrania. Kolor ten jest dominującym kolorem przyrody zaraz po niebieskim, na tle którego jest bardzo dużo zieleni. Szerokość geograficzna decyduje o tym, że w ojczyźnie Jolluchy i w jej obecnym miejscu zamieszkania, są miesiące w roku pozbawione tej zieleni i wtedy mała Jolka wyraźnie tęskniła za zielenią chociaż cieszyła się z bieli i z szarości. Szarości wyznaczyły jej drugi okres fascynacji kolorem i bogactwem zawartym w różnorodności odcieni, tonów i walorów. Ciekawe, że jej córka Marianna przechodzi  przez ten sam cykl fascynacji tymi samymi kolorami. Chociaż Jollucha nigdy jej o tym nie wspomniała, to jednak obie były zaskoczone powielającymi się upodobaniami kolorystycznymi i to w tych podobnych przedziałach wiekowych.
Jako sześcio - siedmiolatka Joleczka uwielbiała rysować niebieskie kwiatki w otoczeniu zielonych łodyg i liści. Niedawno okazało się, że jej siostra Grażka do dziś dnia preferuje drobne niebieskie kwiatki w otoczeniu soczystej zieleni. Wyznała jej to, gdy obie podziwiały, którejś wiosny zacieniony klomb, który opanowały modraczki.
Jako mały brzdąc w każdej wolnej chwili mała Jolcia rysowała i malowała, wyszywała, szydełkowała, coś majsterkowała i w ogóle była bardzo zajętym dzieckiem.
Po przeniesieniu się do miasta rodzice wcale nie zwolnili tempa. Zamienili tylko niektóre parametry takiego samego rytmu życia podporządkowanego pracy i jej efektom. Dziewczynki miały wypisany harmonogram zajęć, w których skład wchodziło sprzątanie, czy wynoszenie brudnej wody od nutrii, które wówczas wszyscy hodowali na futra dla żon i czapki kołnierze do płaszczy dla mężów. Grażka jej starsza siostra, jako zaraz po Panu Bogu i rodzicach wyznaczona na zarządcę i kontrolera miała chyba najciężej. Arka mogła podążać za własnym blusem tego co chciała realizować i lubiła robić. Jolcia była pozostawiona sama sobie z perspektywy czasu kilku dekad to było jej największe szczęście. Nie znaczy to, że popularny i powszechnie stosowany wówczas sposób wychowywania przez nakazy i zakazy w autokratycznej i autorytatywnej formie ją ominął. Bynajmniej. Po posprzątaniu należnej części domu czy zmyciu naczyń, czy wielu innych czynnościach wypisanych na wiszącym w korytarzu rozkładzie zajęć dla każdej z nich, dziewczynki powinny się uczyć, a później jak przychodzili rodzice z pracy już czekały na nie zajęcia, w których były prawą ręką przy ciągłym nawale pracy jaki mieli do przewalenia ich opiekunowie. Grażka była odpowiedzialna za egzekwowanie posłuszeństwa swoich młodszych sióstr. Używała metod przejętych od swoich starszych przełożonych. Wszystkie trzy się teraz z tego śmieją, ale to były małe dramaty wymuszania posłuszeństwa przez siostrę względem niedużo młodszego rodzeństwa. Jollucha nie raz dostała szufelką po głowie w ramach podporządkowaniu się agendzie. Jollucha nie cierpiała zadań domowych; od sprzątania wolała nawet zmywanie. W zmywaniu najgorzej nie lubiła sztućców. Jeżeli już musiała sprzątnąć to przesuwała meble aranżując je inaczej i wtedy dla podkreślenia efektu tego co zrobiła – sprzątanie nabierało sensu. Jak tylko skończyła co do niej należało rozkładała ogromne arkusze szarego papieru pakowego na podłodze w kuchni, którego zapasowe rulony mama miała za szafą i malowała. Malowała białe konie w różowych chmurach. Malowała ogromne żółte tygrysy w paski w zbitej, gęstej, zielonej dżungli, której nigdy nie widziała. Malowała dynamiczne wodospady w górach. Tematów nigdy jej nie brakowało. Mała Jolka tak bardzo nie umiała opanować swojej wyobraźni, że naopowiadała dzieciom z jej klasy, że w jej domu w kuchni posadzka jest z tafli grubego szkła, pod którym pływają kolorowe ryby. Jolka tylko raz widziała małe akwarium z pomarańczowym welonem wewnątrz w mieszkaniu brata mamy. Ten raz wystarczył. Dzieci ze szkoły chciały przyjść do jej domu obejrzeć te cuda. Po drodze do domu zafascynowana swoją agendą Jolka tyle razy zmieniała wersję tego jak właściwie wygląda jej nowy dom, że większość bardziej praktycznie zorientowanych małych wyżeraczy zawróciła z wyrazem rezygnacji w im odpowiadającym kierunku percepcji niedalekiej przyszłości. Została tylko jedna zainteresowana, ale Jollucha nie pamięta już czy zauważyła po wejściu do jej całkiem normalnego domu, że nie ma tam tych wszystkich historii ze świata wyobraźni, którymi częstowała swoją towarzyszkę mała Jolka podczas drogi do domu czy nie (?). Bawiły się potem w chowanego w stołowym wśród mebli, które już wtedy Jollucha bardzo lubiła, a które dziś stały się wybraną częścią i bardzo przez nią szanowaną spuścizną po rodzicach i cennym elementem wyposażenia jej mieszkania.
Jeszcze wcześniej Jolka rankiem biegła do szkoły tak szybko jak tylko na to pozwalał jej gruchoczący tornister. Najbardziej bała się o dwanaście kolorowych kredek, jakie dostała z okazji pójścia do szkoły. Z okazji zaczęcia nauki w szkole Jolka dostała te wszystkie rzeczy jakie miała dotychczas tylko Grażka. Jakże ona bardzo się cieszyła, że nareszcie ma zeszyty do rysowania i książki z kolorowymi obrazkami. Do szkoły szła przyspieszonym krokiem trochę podbiegając od czasu do czasu z uwagi na starannie zaostrzony przez jej mamę komplet kredek. Jak tylko wpadła do klasy szybciutko siadała w jej przyznanym miejscu w ławce i aż przedeptywała z nogi na nogę, żeby zacząć rysować następny ślaczek. Ślaczki były dozwolone tylko w pojedynczej linii i tylko jeden pod każdą zakończoną lekcją i zadaniem domowym. Rysunki były dopuszczalne tylko wtedy, kiedy pani o to poprosiła i to wydawało się małej wielką nagrodą kiedy mogła rysować kolorowymi kredkami. Jolka wiedziała, że właściwie trzeba było zrobić tylko jeden ślaczek, ale ona wypróbowała, że nawet jak zrobiła trzy ślaczki po trzy linijki każdy, to nikt nie miał o to specjalnego żalu do niej. Więc pozwala sobie na trochę nie zupełnie jawnie dopuszczalnego szczęścia. Z nawyków rysowania kopiowym ołówkiem pozostało jej ślinienie narzędzia pracy. Kredki to zdecydowanie lubiły. Jej praca nabierała efektu techniki labowanej, chociaż wtedy Jollucha jeszcze nie mogła mieć pojęcia o różnych technikach jakimi operuje świat sztuki wizualnej.
Dzieci już wiedziały, że Jolka będzie rysować chociaż tylko ślaczki i już tłoczyły się przy jej ławce. Jolka bardzo tego nie lubiła, bo zasłaniały jej całe światło, chociaż siedziała przy oknie. Główki pożerających wzrokiem małych ciekawskich były tak nisko, że Jolcia mogła czuć ich ciepłe oddechy na swojej szyi i twarzy. Każdy chciał widzieć jak w jej ślaczkach rozwijają się historie, które sama wykonawczyni śledziła z wielkim zainteresowaniem i napięciem oraz niezmierną poczuciem satysfakcji. Każdy ślaczek miał swoją osobną opowieść z małymi pieskami i kwiatkami i z ornamentalnie przewijającymi się zielonymi pędami roślin z różnorakimi liśćmi i kolorowymi kwiatkami. Każdy też ślaczek miał swoją kolorystykę i swój szablon oraz agendę. Skąd taki mały smryk jakim była Jollucha to wszystko umiał. Wówczas dla Jolki było dziwnym zupełnie odwrotna sytuacja. Otóż ona z kolei nie mogła się nadziwić jak można nie wiedzieć jak coś narysować.
Grażka jej starsza siostra zaczęła chodzić do szkoły jeszcze przed przeniesieniem się rodziny do miasta. I Grażynka zimą robiła lekcje przy świeczce. Ale wtedy było lato i Grażynka bardzo płakała, bo pan kazał jej i wszystkim dzieciom narysować domek. Jolka dokładnie pamięta jak trudno jej było zrozumieć problem Grażynki. Jak można nie umieć narysować czegokolwiek? Mama usiadła z Grażynką i kreska po kresce narysowały domek tymi kolorowymi kredkami, które Jolka miała dostać jak pójdzie do szkoły. Jollucha do dziś pamięta skończone dzieło mamy i córki. Domek miał żółte ściany i spadzisty pokryty czerwonymi dachówkami dach. Frontowa i jedyna tylko płaska ściana jaka była w ogóle narysowana podzielona była na prostokąt brązowych drzwi i okien o takich samych brązowych ramach. Na dachu domek miał komin. Z komina leciał czarny dym. W rogu rysunku świeciło ćwierć słońca z promieniami. A dalej było kilka niebieskich chmurek podobnych do baranków. Koło domu rosło ogromne drzewo. Konary tego drzewa rozpościerały się ponad dachem a właściwie pomiędzy dachem a niebieskimi chmurkami. Z dzisiejszej perspektywy Jollucha ma wrażenie, że rysunek przedstawiał dom Cioci Marysi i Wójka Mietka z potężnym dębem u szczytu. Od drzwi domku na rysunku szła rozszerzająca się ścieżka. Co ciekawe dom, w którym dzisiaj mieszka jej siostra wygląda właściwie tak samo jak ten z rysunku poza jednym małym dodatkiem drzwi garażowych dopiętych z boku budynku. Podobne uczucie niepomiernego zdumienia dopadło Jolluchę lata później. Jollucha podjęła się wykładania języka polskiego co sobotę po zajęciach z tańca ludowego, na jakie uczęszczały chyba wszystkie dzieci polskiego pochodzenia zamieszkałe w okolicy Baltimore.  Na jedną z lekcji przygotowała wiersz o lokomotywie Jana Brzechwy, który pamiętała jeszcze ze swojego dzieciństwa recytowany przez swoją mamę, a który odnalazła w małym zbiorze wierszy tego poety przysłanym jej dla jej dzieci przez jej mamę. Jollucha często czytała swoim córeczkom jakieś bajki lub wiersze o one rysowały pod jej tekst. Czasami były to znane czasami nieznane historie. W każdym razie jakoś wyleciało to z głowy naszej bohaterki, że nie wszystkie dzieci mają takie same możliwości. Tak była przyzwyczajona do łatwości rysunku swoich pociech, że dla niej wszystkie dzieci mogły zademonstrować podobne zdolności. Poprosiła dzieci zebrane w klasie, grupę złożoną zasadniczo z dzieci w wieku szkoły podstawowej i młodszych - bo Marianka wtedy jeszcze nie chodziła do szkoły - o to żeby podchodziły po kolei do tablicy i każde dziecko będzie mogło narysować dalszą część tego co poprzednie dziecko zaczęło w trakcie jej czytania, którego treść ma ilustrować wspólna praca słuchających. Nic z tego nie wyszło. Jollucha zobaczyła czyste przerażenie na twarzach dzieci, więc zapytała, kto chciałby rysować to co ona będzie czytała. Zgłosiły się dwie dziewczynki. To były obie jej córeczki. No cóż Jollucha czytała. Emilka rysowała wyżej, tak gdzieś w połowie tablicy, wysoko podniesioną rączką tak, żeby ledwo co sięgająca tablicy i stojąca na paluszkach Marianka trzymająca się jedną ręką rantu tablicy, też miała miejsce na wspólnie tworzone dzieło. Jollucha czytała a jej córki rysowały. W klasie było cicho jak makiem zasiał. Dzieci z wielką uwagą śledziły poczynania jej dzieci i zachłannie słuchały treści wiersza. A było na co patrzeć. Jak Emilka rysowała górny pasek torów po których miała jechać ciuchcia to Marianka dokomponowywała dolny pasek. Po torach jechał pociąg z kominem. Jollucha zauważyła, że Emilka już nie sięgnie narysować dymu buchającego z komina ciuchci, więc podeszła i dorobiła dym. Obie jej córki odpowiedziały jej dziękczynieniem w świecących oczkach. To był przykład komunikacji bez słów. Słowa były zarezerwowane dla recytacji wiersza, który Jollucha pamiętała z dzieciństwa.
Po przeprowadzce do miasta życie małej Jolki uległo niesamowitej transformacji. W miarę dorastania dziewczynki miały coraz więcej obowiązków i coraz częściej mała Jolka z trudem wygospodarowywała czas na malowanie. W ogóle to, że dostała komplet akwarelowych farbek, które należały do wyposażenia szkolnego w danym wieku było wydarzeniem na miarę oczekiwanej nagrody. Jollucha rozgniatała je na proszek a potem mieszała z mąką i wodą, żeby na dłużej starczyły i zamykała w małych słoiczkach. Kiedyś mama zabrała ją do swojego biura w pracy. Był to bardzo wysoki pokój z kilkoma wielkimi, zakratowanymi do połowy oknami na jednej ze ścian. Pod sufitem były zamontowane światło jarzeniowe w prostokątnej oprawie. W tym pokoju stało kilka biurek i dwie dwudrzwiowe szafy podpierające ściany. Jollucha była niepomiernie zdumiona kiedy zobaczyła, że na wszystkich ścianach aż pod sam sufit wiszą jej dzieła. Wielkie tygrysie głowy wyglądały zza bujnej zieleni. Szare baranki biegały po różowych chmurach i całe chmary fantastycznie upierzonej  gawiedzi  w najrozmaitszych barwach zapełniały surowe pomieszczenie zmieniając je w swoisty egzotyczny raj. Gdyby nie pozaginane rogi prac, można by przypuszczać, że ktoś wytapetował ten pokój bardzo oryginalnymi wzorami. Pineski tylko od czasu do czasu połyskiwały raz światłem z okien to znów z sufitu. Właśnie te pineski i nieco za bardzo widoczne pozadzierane same brzegi pozaginanych prac powodowały swoistą atmosferę tymczasowości i prowizorki. Tak utworzone wspólne dzieło mamy i jej córki na zawsze pozostało w pamięci Jolluchy. Była to pierwsza, nieoficjalna wystawa prac małej Jolki, chociaż ani mama ani córka tego tak nigdy nie traktowały.
Po trzynastu latach pobytu za wielką wodą Jollucha już z kilkuletnimi dziećmi miała okazję po raz pierwszy od czasu emigracji odwiedzić swoją ojczyznę, Jollucha wtedy poszła odwiedzić jej ostatnią szkołe podstawową, do której w okresie jej odwiedzin w Polsce chodziły dzieci jej siostry. Ale zaraz, to musiała być któraś z kolejnych wizyt Jolluchy w Polsce. Najstarsze dziecko Grażki – Asia jest tylko półtora roku starsza od Emilki – córki Jolluchy. Niezależnie do tego, która to była wizyta, Jollucha poszła na jakąś uroczystość szkolną razem z jej siostrą i jej dziećmi i swoimi dziećmi. Drzewa na trawnikach szkolnych świeżo zasadzone obok oddanej do użytku nowo pobudowanej szkoły kilkadziesiąt lat temu zrobiły się dużymi klonami a zbitych i zwartych koronach. Jollucha była niezmiernie zaskoczona, kiedy w hollach szkolnych na wszystkich piętrach zobaczyła swoje dziecięce rysunki oprawione w ramki i oszklone w tych samych miejscach, gdzie były powieszone przez jej nauczycieli kilka dekad temu. To właśnie ta szkoła przyczyniła się do tego, że Jollucha miała swoją wystawę w Domu Plastyka Amatora w wieku lat trzynastu. A było to tak: Na lekcji rysunków, przyszła pani od prac ręcznych do pani od rysunków. O czymś do siebie po cichu rozmawiały przez jakiś czas podczas, gdy dzieci pilnie malowały w swoich blokach. Pani od rysunków podeszła do Jolki a za nią przyszła druga nauczycielka. Obie patrzyły przez chwilę jak mała uczennica radzi sobie z tematem zadanej pracy. Jolka ani na moment nie speszyła się ich uwagą. Zdążyła już się przyzwyczaić do tego, że ludzie lubią patrzyć na to jak ona rysuje. Pani od rysunków zapytała Jolki czy ona dużo maluje w domu. Jolka odpowiedziała, że jak ma czas to oczywiście. Na co cała klasa wybuchła śmiechem. Teraz Jolka się speszyła. Nie mogła wiedzieć, że chodziło o ten dorosły wyraz „oczywiście”. Teraz to wie, wtedy spuściła głowę i na chwilę była na prawdę nieszczęśliwa. Na szczęście ta pani, która była gościem w klasie rysunków przerwała kłopotliwą ciszę pytaniem skierowanym do skrępowanej i zawstydzonej uczennicy, czy mogłaby przynieść swoje prace na następne rysunki.
Dalszy tok wydarzeń niestety uległ zatarciu w pamięci opowiadającej. To co było naturalną konsekwencją prac zabranych do szkoły to jej pierwsza nieoczekiwana i nieprzewidziana wystawa. Jolka nawet nie wiedziała, że jest takie coś jak wystawy. Nigdy na takich nie była. Z całej historii następna scena jawiąca się jaskrawo w pamięci Jolluchy, to sala na rogu dzisiejszej Gdańskiej i Pomorskiej niemalże na przeciw jej przyszłej w tamtym czasie szkoły plastycznej. Sala cała obwieszona na wysokości wzroku jej pracami na szarym papierze. Rogi tych prac są starannie i płasko przytrzymane za pomocą płaskich listewek stanowiących jednocześnie skromne ramki. Jollucha pamięta, że dzięki tym ramkom jej prace nabrały zupełnie innej odświętnej jakości. Ona sama jest bardzo wszystkim zaskoczona. Została powiadomiona, że po lekcjach ma przyjść tu i tu, bo tam jest zorganizowana wystawa jej prac. Jolka jest sama. Nie ma z nią nikogo z dorosłych. Siedzi za stołem na brzeżku krzesła i czuje się bardzo oszołomiona i przytłoczona wszystkimi niesamowitymi okolicznościami właśnie dziejącymi się w jej życiu jakby poza nią samą. Po sali kręcą się różni ludzie i oglądają jej prace. Jolka nie bardzo wie co ma ze sobą zrobić. Jest wciąż ubrana w szkolny granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem. W tamtych czasach to był obowiązujący strój dzieci chodzących do szkoły. Jolce jest nieswojo i jakoś niewygodnie i nie bardzo wie co ma ze sobą zrobić. Różni ludzie stoją trochę dalej od stołu, obok którego na brzeżku krzesła siedzi trzynastolatka. Jolka może i ma trzynaście lat, ale w swojej klasie jest najmniejsza i zdecydowanie bardzo nieobyta towarzysko. Teraz Jollucha z rozczuleniem patrzy na to wówczas duże dziecko i wie, że nawet we własnej klasie Jolka należała do tak zwanych późno zakwitających dzieci. Po prostu są dłużej dziećmi. Chociaż Jolka pod niektórymi względami wcale dzieckiem nie była. Ponad głowami znacznie dojrzalej wyglądających uczniów toczyła dyskusje o poezji z jej ulubionym nauczycielem od polaka zdając sobie sprawę z tego, że nie wszyscy, jeżeli w ogóle ktokolwiek z uczni nadąża za treścią dialogu. Była może przez to trochę na uboczu grupy, ale ona nigdy nie miała o to najmniejszych pretensji. Zawsze znalazła sobie furtkę do własnego świata, własnej wyobraźni i to czy inne dzieci akceptują ją już wtedy dającą o sobie znać inność czy nie, nie miało dla niej poważnego znaczenia. Chociaż pod koniec szkoły podstawowej przez kilka ostatnich lat należała do czołówki akademickiej, jeżeli tak można określić jej osiągnięcia ujęte w pięciostopniowej wówczas skali ocen. Ale wracając do wystawy. Jolka cała zatrwożona i lekko przerażona siedziała w fartuszku szkolnym na pierwszej swojej wystawie. Niektórzy z tych którzy stali w okół stołu, przy którym siedziała okazali się jej późniejszymi profesorami w szkole plastycznej, ale o tym w tamtym momencie Jolka jeszcze nie mogła wiedzieć. Ktoś ją spytał czy życzy sobie kawy czy herbaty. Pamięta, że pierwszy raz w życiu ktoś zaproponował jej kawę. Odpowiedziała ledwo wydobywając głos, że ona nic nie chce. Na stole tuż przed nią stoi jakiś prostokąt z okrągłymi dyskami wielkości małych talerzy i obraca się przewijając ciemną połyskliwą taśmę. W głębi sali stoi jakaś pokraka na rozwartych cienkich nogach i świeci jej prosto w oczy. Jolka wówczas nie wiedziała, że tak wygląda kamera telewizyjna. Postawiono przed nią jakieś urządzenie, o którym teraz Jolka wie, że był to mikrofon. Jacyś ludzie zadają jej mnóstwo pytań, na które ona nie zupełnie wie jak odpowiadać:
  • Od kiedy malujesz? Ktoś z bliżej usytuowanych osób zadaje pytanie
  • Od zawsze – słyszy swój jakiś dziwny, cienki i nienaturalny głos.
  • Malujesz z wyobraźni czy z natury?
Jolka nie bardzo wie jak odpowiedzieć na to pytanie. Zdaje sobie sprawę, że są dwa rodzaje malowania. Ona nigdy nie przypuszczała, że można malować z natury. Teraz po latach Jollucha wie, że pytanie zadał ktoś kto widocznie nie widziała jej rozwieszonych prac. Ale wówczas cały świat wirował w okół niej i ona nie bardzo wiedziała o co w tej historii chodzi.
        - Kogo naśladujesz? Kto jest Twoim wzorem do naśladowania?
Jolka wiedziała, że skoro ktoś zadaje takie pytanie to ona powinna mieć kogoś do naśladowania. Na chwilę poczuła się bardzo nieszczęśliwa i potrzebująca ratunku. Ona malowała, bo lubiła to robić. Malowała to na co miała ochotę i co dawało jej satysfakcję i poczucie szczęścia. Zaczęła sobie przypominać czy w ogóle zna jakiś malarzy. Wówczas przypominało jej się, że na lekcji z polaka ostatnio przerabiali czytankę o Janie Matejko. Więc wygłosiła wielką i pustą nieprawdę, na którą inni z ochotą przystali zapisując coś w otwartych notatnikach i uśmiechając się do niej z aprobatą.
Jollucha jest pierwszą w rodzinie osobą, która być może po przeszło pół wieku własnego życia będzie miała odwagę nazywać się artystką. Zawsze nią była i zawsze się nią czuła, ale nigdy nie udało jej się tego stanu rzeczy dla siebie wśród innych urzeczywistnić i potwierdzić. Teraz taka szansa się po raz pierwszy otwiera. I Jollucha obserwuje to co się dzieje ale i tak zachowuje rezerwę i margines na odwrót. Tylko czy taki odwrót w jej wypadku istnieje?
Nieprzewidziany dla nikogo akcent na tej wystawie podczas nagrywania dotyczy braku chusteczki do nosa. Dlaczego w ogóle tego nie wycieli? Dlaczego nie powtórzyli pytania? Pewnie fajne dla wszystkich było zabarwienie folkloru i ciekawe, niespodziewane urozmaicenie całego monotonnego i nieciekawego, sztucznie podtrzymywanego rytmu krótkich i za bardzo lakonicznych wypowiedzi młodocianej nie zupełnie świadomej co się w okół niej dzieje, zupełnie nie przygotowanej artystki, która do dziś dnia ma obiekcje do tego, czy zasługuje na to miano. Otóż Joka jak zwykle zapomiała chusteczki do nosa. I jak zwykle na zmianę różnic temperatury między ogrzewanym wnętrzem a nieogrzewanym zewnętrzem zaczęło jej lecieć z nosa. Jolka bardzo nie chciała, żeby teraz jak tyle ludzi na nią patrzy i jak tyle osób się do niej życzliwie uśmiecha, żeby w takiej dziwnej chwili w jej życiu, o której nikt z nią nawet jednego słowa przygotowania nie wymienił: ani rodzice, ani nauczyciele, ani odpowiedzialni za przygotowanie wystawy..., żeby w takiej chwili pojawiły się pod jej nosem mokre ślizgawki. Rzucono ją na głęboką wodę i patrzono z pobłażliwością czy bez nauki pływania popłynie czy nie. Jolka czuła się tak jak czuje się tonący chwytający się brzytwy. Z nosa jej wciąż leciało, więc co chwilę pociągała nosem, co później na nagraniu było słychać i to bardzo. Nikt nie zaproponował jej chusteczki czy kawałka papierka. Wówczas nie było chusteczek higienicznych z miękkiego papieru. Jeżeli ktoś nie przyniósł z domu we własnej kieszeni chusteczki z kawałka cienkiego materiału, zazwyczaj bogato zdobionego haftem, to nie miał chusteczki. Możliwe, że otaczający ją zebrani mieli swoje chusteczki, ale być może były już używane. W każdym razie po jakimś czasie męczenia się z zaskoczeniem, męczenie się z ciągle mokrym nosem, męczenia się z tą bardzo niewygodną sytuacją, męczenia się, męczenia się, męczenia się... Jolka miała dość. Bardzo głośno pociągnęła nosem aż furknęło i dla pewności przeciągnęło całą długością rękawa po twarzy na wysokości pojawienia się niechcianej wilgoci. Poczuła się na reszcie chociaż trochę zrelaksowana i absolutnie nie obchodziło ją już nic. Teraz tylko czekała, kiedy na reszcie będzie mogła wyjść z premedytacją przygotowanej na nią zasadzki,kiedy wyrwie się z osaczającej ją klatki cały mi tygodniami przecież preparowanej sytuacji. Chciała się pozbyć udręki i niewygodnego zaskoczenia. Wyjść, złapać oddech wolności i świeżego powietrza.
Okazało się, że nauczyciele w jej szkole słuchali tego nagrania w radio. Nauczyciel od polskiego powiedział jej, że na następną wystawę ma zabrać chusteczkę do nosa. Jollucha nie przypomina sobie, żeby ktokolwiek z rodziny poszedł obejrzeć tą wystawę. Nikt niczego w jej obecności co dotyczyło jej pierwszej wystawy nie skomentował. Jolka przyniosła wiadomość od jednego z profesorów, że ma możliwość uczęszczania na ognisko plastyczne działające przy Liceum Plastycznym dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Rodzice głośno dyskutowali czy wydatek 100 złotych miesięcznie jest konieczny. Tata twierdził, że tak, mama nie była przekonana.
Ognisko plastyczne, zaczęło jej nowy, wspaniały okres w życiu. Nie wiedziała, że jeżeli coś ktoś lubi robić i jeżeli to co robi się tak bardzo innym podoba to, to co robi przynosi dodatkową radość i satysfakcję oprócz samej pracy przy wykonywaniu danego zadania. Ognisko plastyczne a potem dalsza jej edukacja będąca kontynuacją rozwijania jej naturalnego talentu nauczyła ją tego. Nauczyciele ją rozpieszczali i otwarcie adorowali. Ona sama czuła się trochę zapodziana i zagubiona w śród młodzieży, która pochodziła z rodzin, w których rodzice sami byli związani ze światem sztuki w jakiś sposób. Była jedyną osobą niepalącą, niepijącą i w ogóle poza głównym nurtem młodzieży tam uczęszczającej do tej szkoły. Ale nauczyciele mieli o niej swoje zdanie. Wiedziała, że mogła liczyć na swoje nazwisko. Kiedyś „Piła”, bo tak nazywano profesorkę wykładającą matematykę, przyszła do klasy i powiedziała: - Która to Marunowska? To o Tobie tak głośno w pokoju nauczycielskim. Jeżeli jesteś tak dobra z rzeźby, to znaczy, że masz doskonale rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną. Cztery plus – siadaj. Jolka już kiedyś dostała kilka piątek z plusem w bardzo dziwny sposób od nauczyciela w podstawówce, ale wtedy wiedziała za co, chociaż być może wielu w klasie nie rozumiało całej akcji. Jolka zarobiła trzy piątki z kropką (wyróżnieniem) za kilka zdań. Nauczyciel wypowiadał słowo stół kilka razy za każdym razem inaczej intonując melodykę zakończenia słowa. Raz wskazując na kropkę a raz na przecinek i pytał się klasy czy to jest zdanie. Jolka była jedyną osobą zgłaszającą chęć odpowiedzi. Odpowiedziała trzykrotnie, za każdym razem trafnie i pewnie. Za każdym razem otrzymała piątkę z kropką. Najwyższą wówczas z możliwych ocen. Jednak ta czwórka z plusem była najdziwniejszą i bardzo niespodziewaną oceną. Rozumiała dlaczego dostała piątki z polskiego, ale absolutnie nie wiedziała dlaczego, to że rzeźba jest jej ulubionym przedmiotem ma jakiś wpływ na matematykę z której osiągała sukcesy tylko zależnie od nauczyciela, który tą matematykę wykładał. 
Rzeźbę w plastyku wykładał nieżyjący już dziś profesor powszechnie zwany "Kozłem" ze względu na specyficzny sposób mówienia a właściwie jąkania się oraz na charakterystyczny kształt twarzy o wąskich, ostrych rysach i krzywym wydatnym nosie osadzonej na długiej żylastej szyi z bardzo wyraźnie zarysowanym jabłkiem Adama, ale przede wszystkim ze względu na francuską, czarną bródkę, która mogła być też określana jako kozia.
Jednego pięknego dnia szła sobie Jollucha z Grażką pod rękę po chodniku zajęte swoim światem, który w tym okresie dzieliły bardzo blisko. Wówczas Gdańska nosiła nazwę ulicy Pierwszego Maja. I właśnie na dzisiejszej Gdańskiej na wysokości tuż przed skrzyżowaniem z Dworcową wyrósł nagle przed nimi kłaniający się w pas dorosły mężczyzna. Przeciągnął też ręką tuż nad powierzchnią chodnika w płynny sposób tak jak robili to dawni szlachcice używając kapelusza z piórami dla zamiecenia drogi przed osobistym obiektem uwielbienia. Jolka aż się zarumieniła przed nieoczekiwaną demonstracją. Grażka zapytała: - Kto to jest??? z przeogromnym zdumieniem. A Jolka poczuła się jakby ją kto na sto koni wsadził: - Dyrektor mojej szkoły – uniosła głowę w kierunku niewidocznych w środku dnia gwiazd i spojrzała na jeszcze bardziej zdumioną Grażkę z ukosa sama niezmiernie rozbawiona całym niespodziewanym happeningiem. Po chwili Jolka powiedziała, ten kłaniający się jest wykładowcą rzeźby w jej szkole. Kiedyś Grażka pomogła zabrać do szkoły Jolki prace do oceny dla profesorki malarstwa. Prac była taka ilość, że Jolka sama nie dała rady ich przynieść i musiała umocować je na rowerze w ten sposób, że potrzebowała pomocy, żeby je wszystkie dowieźć na miejsce. Jolka poprosiła profesorkę o specjalne godziny okazania prac i ta się z chęcią na to zgodziła. Grażka pomagała Jolce popowieszać prace dookoła pracowni, gdzie były specjalnie zamontowane płyty, w które łatwo było wciskać pineski. Jolka przedstawiła profesorce swoją siostrę.
Po satysfakcjonującej audiencji dziewczyny pakowały wystawę z powrotem na rower, a konkretnie opierając wielkie teczki o jego pedały i całość mocując sznurkiem do ramy roweru . Grażce się wszystko w szkole Jolki podobało. I wysokie pracownie i zapach i przestrzeń i okna a najbardziej światło w oczach profesorki oglądającej prace jej siostry. Grażka była zachwycona, a Jolka po raz enty dziękowała losowi za to, że dane jej zostało uczenie się w takiej szkole i w takiej atmosferze. Było tylko pięć klas i bardzo dużo profesorów. Właściwie wszyscy się mniej więcej znali. Jollucha do dziś pamięta skrzypiące stare, drewniane schody prowadzące na pietra, gdzie były inne sale wykładowe. Atmosferę skupienia wokół rozstawionych sztalug. Bliżej niezidentyfikowanego modela pod ścianą... Do dziś niemal widzi to co już nie istnieje. Ta szkoła na prawdę Jolkę postawiła na nogi i zbudowała potwierdzając to kim jest tak na prawdę od wewnątrz. Ostatnim razem Jollucha odwiedziła szkołę po tym jak w Warszawie odrzucono jej teczkę. Czekała na zaświadczenie – trzeba było iść do pierwszej w życiu pracy, a marzyło się życie studenckie. Na korytarzu pojawił się dyrektor szkoły. Nie mógł uwierzyć w to, że Jolka nie dostała się na uczelnię. Zaproponował, że załatwi jej dobrą pracę i pocieszył, że za rok nie ma takiej możliwości, żeby jego wychowanka, o której talencie byli przekonani wszyscy profesorowie nie dostała się na studia.
Jolka dużo malowała, rzeźbiła. Chciała jakoś pozbywać się swoich prac, ale nie bardzo wiedziała jak to zrobić. Zaangażowała więc Grażkę do swojego genialnego pomysłu. Jedynym wielkim skupiskiem ludzkim w okół niej było osiedle Błonie oddalone o jakieś pół godziny szybkiego marszu. Jolka poukładała na taczki wszstkie mniejsze i większe blejtramy oraz rzeźby z gliny. Zabezpieczyła tą całą furę linkami i pojechały na pobliskie osiedle. Jolka pół dnia rozstawiała przewracane przez wiatr prace. Później pół dnia wszystko z powrotem pakowała. Jolka nie powtórzyła już podobnego przedsięwzięcia w Polsce.
Podczas jej uczęszczania do szkoły plastycznej Jolka prosiła ojca o różne pomoce. To on zbijał jej pierwsze blejtramy i on woził glinę na taczkach dla Jolki z miejsca, gdzie tą glinę odkryła. Istnieją zdjęcia kilkumetrowych rzeźb, które w tym czasie powstały. Jej słynna Rachela miała przeszło dwa metry. Japonka jako stróż domowego ogniska ustawiona w werandzie pomylono przez z prawdziwą postacią. Pewna pani z dużym psem pytała na głos rzeźby, czy tamta sprzeda jej świeżych rzodkiewek. Ta historia przeszła także do panteonu legend rodzinnych i była często powtarzaną opowieścią na różnego rodzaju przyjęciach rodzinnych.

Nocna praca z Grzegorzem przez telefon albo na skype'ie układała się bardzo owocnie. Jest sześć godzin różnicy. Zaczynali więc z reguły kiedy Jollucha zazwyczaj już dawno spała. Po trzech takich sesjach była wykończona, ale całość posuwała się do przodu...
Jollucha wysłała do Grzegorza polskie opisy prac a on tłumaczył to na angielski. Jeżeli czegoś nie mógł zrozumieć to prosił o przybliżenie sensu tego o co autorce chodziło. Jollucha czuła rosnącą satysfakcję nie tylko z wyniku ich współpracy, ale z bliskości, w której ona sama  była ewidentnym podmiotem w tym samym zakresie co ojciec jej dzieci. Taką bliskość między sobą zdołali ocalić i to była bardzo fajna sprawa. Satysfakcja ta wcale nie znikła ani nie zbladła w momencie kiedy Jollucha dotknęła bardziej złożonej materii ich słownej relacji. Jollucha mogła w rozmowie z Grzegorzem dokładać kolejnych warstw i sortować różne media jak kolejne słupy informacyjne tak długo jak długo poruszali się w dialogu na jednej płaszczyźnie czy w jednym zbiorze adopcyjnym. Jednak w momencie dotknięcia przez nią w swoich myślach dualności, czyli bardziej złożonej struktury porozumienia, gdzie segmenty brył już ustalonego wspólnego widzenia czy odczucia nakładają się ale mają inne znaczenie czy rozszerzają o następną fazę już skomplikowanej całości myślokształtów, Jollucha usłyszała nikły wewnętrzny ale bardzo wyraźny głos czy odczucie ostrzeżenia: Nie wchodź tam on tego nie zaakceptuje... Jolucha widziała przy tym dokładnie wyniki pogłębionej analizy w kształcie obrazów. I szkoda jej było, że nie ma szans na to, żeby wyłuskać subtelną, ulotną ale tak ważną dla niej złożoność jej założeń artystycznych. Opisanie tego słowami to zupełnie inna gratka. Trudno jest wyrazić informacje, które tylko dzięki użyciu kolejnej płaszczyzny na innej głębokości nie jest wzajemnie sprzeczne do już ustalonego porozumienia. Ojej – pomyślała zawiedziona Jollucha – jeżeli on tego nie złapie, to kto? Istniała taka osoba, była nią Grażka, ale one były wytworem jednego gniazda. Chyba nawet mama w chwili spokoju i skupienia pojęła by jej dylemat. Grzegorz powiedział spokojnie, że ona nie ma w to wchodzić, bo nikt tego nie będzie w stanie przełknąć w jednym kęsie, najwyżej się zadławi. To znaczy Grzegorz powiedział coś czego Jollucha nie potrafi już w sobie odtworzyć, pamięta tylko obraz dławiącego ją odczucia niezidentyfikowanej całości tego co za moment stało się kwintesencją dławiącej się bliżej nieokreślonej ofiary i wewnętrzny bunt na taki efekt tego co dla niej było przejrzyste i czyste i zrozumiałe... Grażka jednak nie było w tym momencie, żeby służyć pomocą w nagle zagmatwanej sytuacji siostry. Jej zasługi polegałyby na możliwości wyklarowania przedstawionego problemu. Ale Jollucha wiedziała, że nie ma wchodzić w rejony obce większości skomercjalizowanego świata, który odrzuca każde hamulce czy zbytnie rozszerzanie lub podwójny kurs własnego rozpędu. Ogólnie pojęty świat nie godzi się na wytrącanie szybkości. Dla Jolluchy ten pęd był tylko szkicem, który powinien być dopracowany i wzbogacony o wspomagające wzmocnienia boczne. Póki co jednak musiała się zmieścić na autostradzie głównego nurtu odbioru informacji. Nie chciała zupełnie zginąć. Wiedziała, że upieranie się przy niepopularnej wersji niczego dla niej i co ważne dla innych nie wnosi. Bardzo szybko zginie z tym swoim rozszerzonym odbiorem czy rejestrowaniem bodźców a wówczas nie będzie jej i nawet tej zubożonej wersji i nikt nie skorzysta. Wiedziała wiec, że Grzegorz ma rację. Przez chwilę poczuła się zawiedziona, ale wiedziała, że w tym wypadku rezygnacja oznacza wygraną, więc z chęcią przystała na tymczasową przegraną. To co jest w tych pracach i tak prędzej czy później się dopomni o przynależną rolę w rozszerzaniu percepcji odbiorców. Informacje rzeczywiście wyglądały na wzajemnie sprzeczne i wykluczające się, ale tylko jeżeli miały by prosperować na tym samym poziomie. Właśnie dlatego, że istniała wielopoziomość i złożoność, wielowarstwowość i wielowątkowość całości jej prac, pomimo dość ascetycznej formy, ich egzystencja absolutnie nie była zagrożona.
Jollucha nie papugowała, ona ofiarowywała siebie, za każdym razem, jeszcze i jeszcze i jeszcze i jeszcze i jeszcze raz od nowa. To co przykuwa uwagę w jej płasko - przestrzennych kompozycjach - w rzeźbiarskich formach operujących malarskością i rozmachem bez użycia koloru - to są wersje siebie; niepowtarzalne, bo nie ma dwóch identycznych istnień i bardzo oryginalne, bo trudno było zamknąć i dookreślić jakąkolwiek ramką osobowość Jolluchy. Ona była kompozycją otwartą i przestrzennie rozwijającą się, była inspiracją, jak to powiedziała o niej Anucha. Anucha miała odwagę powtarzać to bardzo często. Ona po prostu była w stanie to odczuć i zobaczyć. Za tym jak się w jej towarzystwie czuła Jollucha, Jollucha bardzo tęskniła. Anucha rozumiała fakt, że Jollucha przez swoją odwagę bycia sobą tworzy czy wynosi na powierzchnię wyrafinowany, niekonwencjonalny, wyszukany smaczek dla niej samej będący codzienną pożywką. Złapał to też Waldziu, gdy Jollucha przeczytała mu jeden ze swoich wierszy.