poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Kamienie


Istotą życia jest w nim uczestniczenie
i przynależność do więzi. 
Istotą życia jest wymiana różnorakich darów.
Wypadkowa doświadczeń i ciężary losu
podrzucały różne kwiaty. 
 
Podważała głaz, który przygniótł ją i zmiażdżył, 
był większy i cięższy niż lita - przeogromna skała,
wychodziła na brzeg z bagna...zrośnięta z kamieniem,
zapaść zdrowia wyrównywała szansę
z zaczynaniem od nowa.... 
 
 chA. 
 
    Bydgoszcz, 03 pażdziernik 20101.r.
 
 
Jollucha czuła się wolna jak ptak, kolorowa jak motyl i coraz młodsza. To nic, że wczoraj z rana jej zwieracze w drodze powrotnej do domu z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny zawiodły. Wielu się takie historie przytrafiają, nikt o tym nie pisze referatów - a szkoda – po czasie to nawet śmieszne. W Polsce dostęp do toalet, już nie wspomnę o jakości i odpłatnościach, co jest folklorystyczną egzotyką w ogóle, jest bardzo określony. Jeżeli chodzi się dużo pieszo, to w ogóle jest się na łasce krzaczków, co często widać wśród rodzin obarczonych małymi dziećmi. Rodzice są bezradni a dzieci skazane na przyswajanie nawyków jakich sami rodzice nie pochwalają a stosują tylko w wypadkach nagłych i wyjątkowych.
Jednak Polak jedzie w wielki świat, bardzo często z dużego miasta w polskim pojęciu; przykład krakowsko – waszyngtoński i sika na parkingu postojowym przed dużym kompleksem handlowym. Wewnątrz jest cała masa dostępnych, czystych, pachnących, wyfiołkowanych kibli. Ale tak jest po prosu nauczony. A tu zaskoczenie. Na poczekaniu wyrasta „pan władza” w wydaniu zagranicznym; uprzejmy i wyrozumiały i mandacik i jest nauczka w ramach wychowywania już wychowanych.
Każdy lasek z postojem dla samochodów powinien być w ramach przepisów zaopatrzony w pachnącą, wywietrzoną czystą ubikację. Jest jednak tak, że do przyparkingowego przybytku przyrody polskiej nie da się wejść. Jak okiem sięgnąć jest wynawożony z ozdobnymi papierkami na wierzchu. Z daleka wygląda to jak niesamowicie bogate wysypisko okazałych grzybów. Można się bardzo rozczarować. Jest to uroda kraju na dorobku i w trakcie przemian kulturowo – mentalnych i to się czuje. Taki obywatel typowego polskiego wywiejewa jedzie za granicę tu i tam i zakorzenia się w pobliżu olbrzymich skupisk wielkomiejskich rzucony na głęboką wodę i ociera się o zdumiewająco różne parametry w porównaniu do tych, wśród których wyrósł i które stały się częścią jego tożsamości. Jeżeli wraca tutaj to ma przynajmniej poczucie mobilizacji środowiska do dorastania, czy wyrównywania poziomu, więc przynajmniej ma marzenia, co ma oczekiwane reperkusje. Już nie tak beztroskie jest dla niego wyprowadzanie psa, który załatwia swoje potrzeby w czasie kiedy ten ze smyczą w ręku opala twarz korzystając z nagle otwartej przestrzeni wewnętrznej na wypoczynek na poboczu chodnika lub na trawniku hałaśliwej ulicy. Przechodzący przypadkowi uczestnicy takiego happeningu też udają, że nie widzą, chociaż często aż im gwiżdże w sumieniu, bo przypomina im się o ilości zarazek w powietrzu i o tym, że właściwie zmuszani są do przebywania wewnątrz psiej kuwety. Co krok to kwiatek, lepiej nie patrzeć pod nogi, ale jak się nie patrzy to najpierw zapewne własnym nosem  poczujesz a potem usłyszysz, że będziesz bogaty w przyszłości.
Jollucha wymyła się, wyprała i czuła się jak nowa, gotowa cieszyć się każdą chwilą życia. Nawet z potrzebami przewlekłej nadwrażliwości jelita grubego czy psiej konieczności podporządkowania się woli swoich właścicieli.
W banku spotkała ją za długa kolejka jak na jej ostatnie osiągnięcia na podstawie pracy nad własnym poziomem wibracji. „ Oho – pomyślała – oto stan moich wibracji. Wczoraj potwierdzenie z grubej rury a dziś długi ogon interesantów ...”
Udało jej się doprowadzić już do kilku kapitalnych i nieprawdopodobnych manifestacji. Osiągnięcia w tej dziedzinie należały do zdyscyplinowanych, konsekwentnych, i do końca świadomych źródeł każdego negatywnego kiełka u zarania własnych myśli. Uczenie się tak subtelnego i delikatnego, wnikliwego sposobu kontrolowania swojej jaźni poprzez wolę wyłapywania negatywów u podstaw było zupełnie nowym stylem i sposobem na życie w jej dotychczasowości.
W czasach jej lat dorastania, a właściwie w przededniu wieku podlotka, czyli okresu ninfetylizmu Prima Aprilis był okazją do śmiechu i zabawowego nastawienia. Już nie wiadomo, w której to było klasie ani na jakim przedmiocie. Do szkoły dzieci przyniosły czarną nitkę. Poślinioną uważnie nałożyły na szybę w oknie. Pani weszła i ani na jotę nie obeszło jej, że szyba jest popękana. Ktoś siedzący z tylnych ławkach wybąkał o poszkodowanej szybie. Pani powiedziała, że ależ oczywiście z okazji Prima Aprilis na każdej lekcji pęka inna szyba. W domu mama nabiera wszystkich po kolei jeszcze zanim wyszła do pracy. A to, że ma dziurę, a to, że plamę, a to że nitkę ma przyklejoną... Więc Jolka postanowiła się odegrać. Opowiedziała o mokrej nitce na szybie swoim siostrom. Siostrom spodobała się wersja nitki na czymś innym niż ubraniu. Musiały jednak odsunąć firanę bo efekt był mało dostrzegalny. Postawiły nawet krzesło przy oknie, tak, żeby mama na pewno zauważyła. Na tatę nie było co liczyć. On takich drobnych szczegółów po prostu nie zauważał. Miał głowę przeładowaną pomysłami i zamysłami, planami, sugestiami, możliwościami rozwiązania sytuacji problematycznych i po prostu żył poza detalami i szarościami codzienności. Nie zauważył nowego stolika pod telewizorem. Dopiero jak biało – czarny obraz mienił się na kolorowy zareagował i to bardzo donośnie. Na żarty jego kosztem był po prostu zły. Zaraz widział wszędzie burdel, bardak i bałagan. Mama zauważyła. Tak się jednak wylękła, że Jolka przyrzekła sobie, że już nigdy więcej nie zrobi żadnego żartu kosztem rzeczy wchodzących w wyposażenie domu. Mama wyobraziła sobie, że to ludzie z jej niewiadomych przyczyn chcą wybić nasze okna przy użyciu kamieni. W Ameryce dla Jolluchy Prima Aprilis było okazją do praktycznych żartów i zabawy.
Dwa przypadki utrwaliły się w jej pamięci szczególnie wyraźnie. Oba z jej inicjatywy. Emilka została właśnie przyłapana przez jej ojca, na dowodzie zbyt gwałtownej chęci wprowadzania uzależnienia od tytoniu we własne życie. Nie spłukała i pet wciąż pływał w ceramicznej muszli, w momencie, gdy jej tata chciał skorzystać z niego według przeznaczenia owego przybytku. Zostawiając tak ewidentną nieostrożność dawała znać, że jej nowe zainteresowania odkładają się kamieniem w jej sumieniu. Poinformowana o zdarzeniu mama – Jollucha we własnej osobie – zareagowała bardzo spokojnie ale w zaostrzoną czujnością nie pozostawiającą żadnych wahań czy braku zdecydowania w swojej postawie. Zamówiła przyspieszoną i natychmiastową wizytę u lekarza, nie licząc strat w szkole z powodu opuszczonych lekcji. Na wizycie poprosiła o wszelkie i przyspieszone badania jakie mogłyby wykluczyć lub potwierdzić jakiekolwiek uzależnienia jej dorastającej córki. Jollucha zdawała sobie sprawę, że jej Światełko dopiero przygotowywało się do wejścia w życie lansu i szpanu dla zaimponowania sobie i innym i nie był to żaden ukorzeniony nałóg, ale Emilka miała poczuć o co w tym wszystkim biega. Lekarz od ręki wypisał badania moczu, krwi i kilku włosów. Oczywiście Emilka wyszła czysta jak łza, ale musiała przejść przez pytania lekarza, zabiegowych i w szkole tłumaczyć dlaczego nie otrzymała uzasadnienia zwolnienia z lekcji. Jollucha jednak wiedziała o co jej starszej latorośli chodziło. Nie była to nikotyna, ale raczej gest i cały ceremoniał palenia. Więc w Prima Aprilis zadzwoniła do Emilki z rewelacją, że ma poszukać określonego kanału, na którym pokazują właśnie beznikotynowe papierosy. Emilka nie posiadała się najpierw z radości a potem z rozczarowania, ale kawał się udał.
Druga historia dotyczy Marianki. Marianka odziedziczyła bardzo wiele talentów po swojej mamie. Między innymi rękę do roślin.
Chętnie i łakomie przełykała wszelkie anomalie od reguł czy specjalne lub niespotykane wartości czy jakości w świecie roślin. Jollucha zadzwoniła do niej z wiadomością, że właśnie przegląda National Geographic i są ciekawe zdjęcia drzew, które rodzą makaron. Marianka chciała uiszczenia szczegółowego opisu makaronu. Wyzwaniu temu Jollucha zadośćuczyniła z duszącym ją od wewnątrz prześmiechem usprawiedliwiając się, że przeprasza, ale jest trochę przeziębiona. Po wyjawieniu powodu całego zamieszania w rozchwianej chwili des-koncentracji i poszarpanej niedowierzaniem córki przestrzeni pomiędzy rozmówczyniami obie razem śmiały się do łez przez telefon.
Teraz stojąc w kolejce w banku Jollucha popatrzyła na bardzo poważne miny otaczających i postanowiła chociaż trochę rozładować atmosferę za pomocą najbardziej znanych i trywialnych sposobów Prima Aprilusowych. Pani przed nią dowiedziała się, że blondyn jej się przyczepił na tle ciemnego płaszcza. A Pan z tyłu, ponieważ trochę za nadto zalatywał nikotyną sprawdzał, gdzie jest dziura wypalona przez papieros na jego rękawie. Pomogło i reszta czasu śmignęła na miłej i dość ciekawiej rozmowie o sytuacji, która jest bezpośrednią przyczyną kolejki i Jollucha musiała znów podjąć się roli podnoszenia negatywnej oceny i pokazywania tego co dobre niezależnie od kilku chwil spędzonych w przypadkowym ale miłym towarzystwie.
Humor był częścią spotkań rodzinnych w zamierzchłych czasach dzieciństwa Jolluchy. Tych z kolei było sporo. Oboje rodzice autorki pochodzili z licznych rodzin i każde miało własny zestaw przyjaciół. Na co dzień jednak dominowało napięcie wynikające z napiętrzonych zadań, jakie były w założeniach każdego dnia do przeorania. Napięcie to też wynikało z chęci znalezienia przez rodziców wspólnej wersji nakładającej się strategii czy sposobu na zdobywanie i odhaczanie doświadczeń. Żadne z nich nie chciało przyjąć pewnego zakresu wolności jakiej każdy z nich potrzebował na scalenie się ze sobą dla siebie samego, dla własnych małych przyjemności nie wpisanych w koszty wydatków na realizowanie własnych potrzeb. Żadne też z rodziców nie pozwalało sobie na pewien dystans względem wzajemnej percepcji swoich poczynań. Każde z bliska kontrolowało swojego partnera i dzieci traktowane były w ten sam sposób – ciutkę sztywno i z lękiem podszytym pod każdą decyzją o ich niewydolności przystosowania się do życia według narzuconego schematu postępowania. Ten stan rzeczy zostawiał bardzo mało miejsca na humor w codziennym wydaniu. Chociaż Jollucha zdawała sobie sprawę, że jej kłopoty i „wybryki” teraz z dystansu czasu wydają się bardzo zabawne i mimo braku momentu zaskoczenia i nieprzewidywalności wciąż wywoływały przynajmniej uśmiech jeżeli nie gromki śmiech. Tak samo bywało z jej dziećmi. Córeczki Jolluchy bywały w Polsce często, szczególnie w okresie letnim. Od wczesnego wieku też same były odpowiedzialne za spakowanie swoich rzeczy i przygotowanie bagaży podręcznych. Były to czasy pobłażliwości w stosunku do przewożonych rzeczy, które w czasie podróży mogłyby być wykorzystane w niecny sposób lub pod wpływem mało szlachetnych pobudek. Podczas powrotu z cało rodzinnej wyprawy wakacyjnej Jollucha zauważyła, że plecak Marianny musi być szczególnie ciężki na co wskazywała jej postawa. Jollucha zaproponowała, że chętnie potrzyma plecak swojego zielonego szczęścia, jarosza od najmłodszego wieku. Jednak sama się ugięła pod nadspodziewaną wagą tego, co mogła sądzić o bagażu podręcznym. Jej naturalną reakcją było pytanie: - „.... co ty tam masz – kamienie?...”
A Marianka najspokojniej w świecie odpowiedziała pytaniem na pytanie: - „ A Ty mamo skąd to wiesz, przecież nic nie widać?...”  Nie było zmiłuj się jej młodsze sto pociech nie tylko talenty odziedziczyło po niej ale także miłość do przyrody. W czasie sprzątania i porządków pod łóżeczkiem Marianny w dziecięcym pokoju sypialnym (ale to już znacznie później), można było wyciągnąć płaskie, obłe, bardzo ładnie wyszlifowane przez wodę kamienie, kolorowe szkiełka też wypolerowane w potoku, jakieś korzenie i inne skarby. W czasie transportu rzeczy związanych z repatriacją Jollucha przywiozła kamienie Marianny do Polski. Płaciła za dwa kontenery nie zależnie od ciężaru i ilości przewożonego bagażu a ponieważ zabierała wszystkie rzeczy, do których dzieci mogły być przywiązane czy mogły wiązać z nimi wspomnienia z przeszłości w przyszłości, zabrała i jej kamienne wspomnienia. Kamienie zostały w różnych miejscach w jej mieszkaniu w Polsce a dzieci rozjechały się po świecie i pozakładały własne gniazda. Opisane kamienie Marianka przynosiła a raczej przydźwigała z nad pobliskiego strumienia, który oddzielał posiadłość, na której stał kompleks bloków w stylu ogrodowym, w których mieszkała wówczas mama z dwiema córkami z posiadłością biblioteki. Biblioteka owa była jedną z pierwszych rzeczy, za którą tak na prawdę Jollucha zatęskniła w Polsce. W USA sieć bibliotek we wszystkich Stanach jest ze sobą połączona i istnieje ogólny spis ewidencyjny w komputerach, z których korzystają czytelnicy. Można też zamówić, książkę, która jeszcze nie jest w druku, a jest tylko do niego przygotowywana. W ciągu dwóch tygodni, członek biblioteki zostaje powiadamiany przez okres pięciu dni przez nagranie sekretarki automatycznej co kilka godzin o czekającej na niego pozycji. Powszechne jest też wypożyczanie książek w wersji czytanej, których treści można słuchać w czasie prowadzenia samochodu czy spacerów, a nawet w podczas wykonywania koniecznych ale rutynowych czynności jakich potrzebuje każde funkcjonujące gospodarstwo domowe. Jollucha będąc w odwiedzinach na Florydzie wypożyczyła tam książki, które potem oddała w Virginii. Po powrocie do kraju, już pomijając wielkość i przestronność na prawdę pięknych przybytków użyteczności publicznych w kraju gdzie uczyła się swojej wersji dorosłego życia i utrwalała tę wersję przez 22 lata, pomijając zapach starego papieru i kurzu jaki niezmiennie panuje w bibliotekach w Polsce, to daleko nam do tamtego standardu. Na początku Jollucha myślała, że biblioteki w Polsce w ogóle nie dysponują żadnymi nowymi książkami. Książki w tych samych okładkach z szarego papieru z tymi samymi opisami na grzbietach czasami z kanciastością charakterystyczną dla ludzi uczących się pisania przy pomocy stalówki i atramentu, stoją w tych samych miejscach dokładnie tak jak je Jollucha zapamiętała z przed trzech, czterech dekad. Później poznała panią zatrudnioną w jednej z bibliotek w szpitalu, gdzie Jollucha odwiedzała Anuchę a pracownica biblioteki swoją babcię. Trochę pogadały i okazało się, że nowe pozycje w bibliotekach dostaje się pod ladą po znajomości i w dodatku kolejka zapisana jest w istniejącym pod ladą zeszycie. Przez jakiś czas Jollucha miała dostęp do wszelkich najnowszych opracowań literatury w języku polskim. Po kilku jednak miesiącach kiedy intensywność spotkań szpitalnych wygasła, skończyła się niejawna pomoc w udostępnianiu modnych pozycji na czasie, ze strony krótkotrwałej zażyłości pomiędzy zainteresowanymi stronami. Po prostu Pani powiedziała patrząc jej w oczy, że ta sprawa została zamknięta i posprzątana, bo kolejka oczekujących zrobiła się za długa. Oj jak bardzo wtedy Jollucha zatęskniła za biblioteką, do której idąc na skróty przechodziło się przez potok pełen pięknych wyszlifowanych okrąglaków.
Kamienie pojawiły się poza trzema bodajże wyjątkami dość późno w życiu autorki. Trzy wspomniane wyjątki to po pierwsze kamień, na podstawie którego Jolcia chciała poznać i ocenić prawo przyciągania ziemskiego. Po drugie kamienie, a raczej dźwięk jaki pozostał zakodowany głęboko w pamięci piszącej, po wrzuceniu kamienia do studni, który mama pozwoliła tam wrzucić, żeby dzieci bały się studni, co tylko wzbudziło ciekawość małej Jolki. A po trzecie to małe, płaskie kamienie z nad brzegu jeziora, za pomocą których tata umiał robić kaczki. Pierwsza taka kaczka wyszła Jolce ale dopiero, gdy znacznie podrosła i pojechała do mamy swojej mamy, która też mieszkała zresztą nad stawem, w którym zatonęło nie jedno wspomnienie i nie jedna nieudana kaczka. W ogóle prawie wszystkie bliskie Jolce osoby mieszkały w pobliżu mniejszych lub większych zbiorników wodnych. Druga jej babcia mama jej taty mieszkała w bardzo ładnym poniemieckim gospodarstwie w kleszczach dwóch stawów; mniejszego i większego. Ten większy obsadzony był dziś już nieistniejącymi wierzbami ***, za to bardzo gęsto porośnięty jest teraz rzęsą, którą uwielbiają kaczki. Ten mniejszy już dawno wysechł i został zaorany. Posiadłość babci czy jej syna, z którym wówczas mieszkała zawierała jeszcze dwa wciąż istniejące stawy jeden na pograniczu czy na styku gospodarstwa Cioci Lucynki – jednej z sióstr ojca.  Następny leżał na pograniczu omawianego gospodarstwa i posiadłości Cioci Marysi, najstarszej siostry ojca, która jest żyjącą seniorką pięciopokoleniowej historii rodu tak jak do niedawna była nią babcia Janinka. Babcia Janinka przeżyła nie tylko swojego męża o prawie pół wieku, ale także pochowała za swojego życia kilku zięciów i trzech synów z dziesięciorga urodzonych dzieci. Babcia Emilia umarła pozostawiając wszystkie żyjące dzieci oprócz bliźniaczej siostry mamy Jolluchy, zmarłej w dzieciństwie. Za swojego życia pochowała tylko jednego zięcia. To były ogromne kamienie – śmierci najbliższych, człowiek zrasta się z nimi i uczy się je nosić w sobie do końca własnego życia, nawet jeżeli po jakimś czasie nie czuje już ciężaru rozstań i nauczy się z kamieniem albo z dziurą po nim żyć. 
Na przeciw gospodarstwa wujka Franka leżało gospodarstwo wujka Gieńka, bardzo wcześnie zmarłego brata ojca Jolluchy. Dom leżał nad dużym stawem obsadzonym gęstą leszczyną. Na brzegu stawu, pod krzakami leszczyny leżały ogromiaste, kolosalne kamienie, na które wdrapywały się okoliczne dzieci, wszystkie będące dla siebie bliskim kuzynostwem lub pokrewieństwem w celu zdobycia gniazd laskowych orzechów. Kamienie leżące na brzegu stawu odbijały się w wodzie tworząc złudzenie niesamowitej głębi. W wodzie miotły gęsto zbitych witek leszczyny były wręcz czarnym tłem dla jaśniejszych brył kamiennych.  Kiedyś Jolka odbiła się z jednego z  takich kamieni i chciała zawiesić się za pomocą nogi zgiętej w kolanie na jednej z gęstych gałęzi leszczyny. Gałąź nie wytrzymała obciążenia i Jolka w padła do wody w garści wciąż trzymała kilka orzechów. Woda była upiornie zimna, bo był to początek pogodnej jesieni o zimnych wieczorach i rankach. Staw okazał się płytszy niż przypuszczała poszkodowana i w myśli nazwała staw bagienkiem a nie żadnym stawem, chyba z zemsty za zniszczone czyściutkie ubranka w jakie wystroiła ją mama na odwiedziny u rodziny. Jolka nie przywiązywała wówczas tak wielkiego znaczenia do ubrań, ale wiedziała, że mama nie ma dla niej przebrania. Będzie więc musiała paradować w stroju którejś z jej kuzynek, a to nie była dobrze zapowiadająca się perspektywa... 
Gospodartwo Cioci Marysi i jej męża Mieczysława – chrzestnego Jolluchy było też pięknym wydaniem poniemieckiego dworku. U jego głównego wiejścia był piękny okrągły staw, teraz przez następnego właściciela zasypany. Od tyłu tego gospodarstwa był pobudowany w wystarczającej odległości od domu wychodek. Do ubikacji prowadziła droga pod ogromnymi dębami, które rozpostarły swoje konary wysoko ponad skośnym dachem z czerwonych dachówek. Gospodartwo było zapewne kiedyś okolone parkiem a kilka starych istniejących do dziś dębów i rząd potężnych świerków od przelotowej jezdni był pozostałością po nim. Pod dębami była wydreptana od częstego używania ścieżka prowadząca do nadwornej ubikacji. Ścieżka ta szła zupełnie pod murem z kamieni. Jolka po raz pierwszy zachwyciła się kamieniami w tym murze. Tak jak dom był wykończony dachem z dachówek, tak mur miał swój mały daszek z dwóch rzędów skośnie nachylonych takich samych dachówek. Jollucha nie mogła się nadziwić, jak można zbudować tak prosty, wysoki i tak długi mur z kamieni? Czy one były jakoś rozłupywane czy były takie naturalnie znalezione? To były pytania jakie zaatakowały Jolkę w drodze do wychodka. Wewnątrz panował znajomy smrodek jaki był nieodłączną atrakcją takich ubikacji. Na zardzewiałym, długim gwoździu wisiały gazety pocięte w małe prostokąty. Dlatego gazety były niezbędne w każdym domu. Miały swoje funkcje jako jedyne źródło informacyjne a także opisaną funkcję wtórną. Rzadko kto wtedy w Polsce wiedział o istnieniu takiego luksusu jakim jest papier toaletowy. Te pocięte skrawki były opóźnioną ale ciekawą lekturą, jeżeli ktoś zmuszony był tam posiedzieć dłużej niż chciałby ze względu przede wszystkim na trudny do zniesienia odór. W drodze powrotnej Jolka odnalazła przy murze poprzerastanym przeuroczymi kępkami mchu, całe chmary modrookich, kwitnących właśnie fiołków aż do samej ścieżki. Z zachwytu i zatonięcia w podziwie dla barw jakich mieszanką były doskonale ze sobą dopasowane kamienie, pokryte kępkami mchu skontrastowane z żywymi odcieniami fiołków na zielonym tle też poprzetykanym mchem ale już na ziemi, wyrwało Jolkę nagłe spostrzeżenie, że dom połączony z omawianym murem za pomocą wysokiej drewnianej furtki, u podstawy którego też rosły małe łąki fiołków, nie był cały z cegły jak dotychczas myślała mała dziewczynka. Dom stał na takiej samej solidnej podmurówce z kamieni z jakich zrobiony był mur okalający dziedziniec prawdopodobnie dawniejszego parku a teraz po wycięciu większości drzew stał się ogrodem, warzywnikiem i młodym sadem. Była wczesna wiosna. Drzewa owocowe zapowiadały bliską i nabrzmiałą wysypkę naręczy czy koszy kwiatów. Tymczasem jednak zarówno one jak i wysokie dęby cięły ziemię z fiołkami w szachownicę cieni od potężnych gałęzi. Poszatkowane światło było wciąż bardzo rażące i intensywnie jasne, ze względu na brak liści.
Na omawianej posiadłości było kilka gniazd bocianich na specjalnie w tym celu umocowanych starych kołach od wozu na starych kikutach drzew też pozostawionych na wabika dla bocianów. Gniazda bocianie były też na kominach tego co teraz było przerobione na chlewnię, szopę, stajnię, oborę a było zapewne kiedyś funkcjonującymi czworakami przy opisywanym małym dworku.
Mur z kamieni zachwycił też Jolkę w miejskiej posiadłości, do której przenieśli rodzinę jej najbliżsi dorośli. To był zupełnie inny mur niż ten zapamiętany z wiekowego ogrodu Cioci Marysi i Wujka Mietka. Jolka widziała całe małe plaże kamieni w zakolach strugi na wsi, gdzie dotychczas mieszkali, ale tak jakby tylko częściowo zdawała sobie sprawę z ich istnienia. Tam jeszcze kamienie nie znaczyły dla niej tyle co drzwi szeroko otwarte ku przeżywaniu piękna. W plastyku Jolluchy ulubionym przedmiotem była rzeźba, być może korzeni tego zamiłowania trzeba się częściowo doszukiwać w późno dla niej odkrytych kamieniach. Ale póki co Jolka jeszcze nie chodziła do szkoły i stała przed murem z jury krakowsko - częstochowskiej wyznaczającym jedną z granic działki, na której stał nowy domek –  zrealizowane marzenie rodziców. Dom samodzielnie zbudowany przez jej tatę, przy ogromnym wysiłku obojga rodziców. Jej starsza siostra Grażka, ani młodsza siostra Arka, nie pamiętają muru- granicy z wapiennego kamienia w ogóle. Jollucha natomiast doskonale pamięta jak mała wersja Joleczki stoi nieruchomo przed owym kamiennym pięknem od początku do końca działki rodziców i patrzy, patrzy. Pamięta też przyjemne uczucie ciepła jakie dawał jej płaszczyk zrobiony z płaszcza jej mamy i przez nią uszyty. Pamięta lekką pokrywę śnieżną i najładniejsze buciki jakie mogła mieć mała dziewczynka na swoich nóżkach od zeszłorocznego Gwiazdora. Te buciki później dla bezpieczeństwa Jolka zakopała na działce. Nie potrafiła jednak określić gdzie i buciki przepadły.
Jolka nie mogła oderwać oczu od tego muru ani na wiosnę, kiedy porastał go perz, czerpiący wodę nie wiadomo skąd, ani tym bardziej teraz zimą kiedy na wystających zakamarkach, małych zagłębieniach i na gzygzakowatych nierównościach powierzchni zgromadziły się śniegowe czapy a sam mur miał nagle dorobiony półkolisty kurhan z białego puchu na całej swojej, krzywej długości.
Ten piękny mur tata wymienił z czasem na lepszą wersję płotu wykutego przez niego samego z metalu. Tymczasem jednak pomiędzy altaną a żywopłotem z dzikiej porzeczki leżała wysoka sterta piramidalnie ułożonych kamieni oddzielona od altany tylko przez podwójny rząd długich i grubych desek, które z czasem były wykorzystane do pokrycia szamba wykopanego na środku działki. Ta góra kamieni była niemal tak wysoka jak sama altana. U podnóża usypiska leżały ogromne głazy, które zostały wydobyte zarówno przez poprzedniego właściciela jak i tatę w czasie budowy. Tych kamieni jeszcze przybyło po wykopaniu szamba. Ciepła w kolorze góra kamieni też podobała się Jolce, bo podczas deszczu tworzyły się małe wodospady i kolor kamieni się bardzo zmieniał. A jak było bezchmurnie to każdy w luźno i przypadkowo rzuconych kamieni pracował na swój własny cień w południe. Sama góra też miała swój cień. Ten cień chodził dookoła góry nadążając za zmieniającym się kierunkiem oświetlenia. To było wszystko warte wnikliwej obserwacji. Gdyby nie wyraźny zakaz wydelegowany przez ciało rodzicielskie, że na górę nie wolno wchodzić, Jolka na pewno wykorzystałaby przystosowanie natury umożliwiające wdrapywanie się, skrabanie, które na pewno oferowałoby zupełnie inną perspektywę obserwacji a w odniesieniu do otoczenia pozostawiłoby fantastyczne wrażenie. Jolka bardzo ale to bardzo lubiła włazić na wszystko co było możliwe do przemieszczenia się w przestrzeni zapewniając sobie tym samym większą skalę bodźców. Jak już był inny płot, to tata postanowił zrobić z góry kamieni użytek. Postanowił przebudować już po raz trzeci szopkę czyli budynek gospodarczy. Dwie poprzednie wersje były drewniane ta w zamyśle taty miała przetrwać przez pokolenia.
Tata ogromnym, pięciokilowym młotem, który Jollucha jeszcze dziś podnosi z szacunkiem i respektem dla jego ciężaru, rozbijał najpierw te największe i najładniejsze kamienie. Jollucha nie wie co czuła jako mała dziewczynka oprócz podziwu dla ojca. Dziś czuje czczy żal, że te cuda znikły z działki, która musiała zapracować na cele wyznaczone przez plany wykończenia domku i uporządkowania terenu. Jest i wdzięczność za to, że stoi szopka, która dziś jest pokojem gościnnym dla jej dzieci, wdzięczność dla wysiłku jej ojca jak i materiału, z którego powstała. Na budulec na szambo i szopkę posłużył tłuczeń kamienny. Tata zawsze wiedział, gdzie uderzyć młotem, żeby taki kamień chciał się rozpaść. Kamienie co niepomiernie zdziwiło Jolkę były czasami puste w samym środku. A kilka razy tata odkrył na prawdę piękne wnętrza kamieni. Jolka nigdy przenigdy nie chciałaby zmieszać tego co mieniło się takimi niespotykanymi kolorami w przeświecającym je świetle z szarym cementowym błotem wymieszanym z piaskiem, wapnem i wodą, ale taki był los tego piękna. Jolka i Grażka pomagały w mieszaniu betoniarek, i w noszeniu cementu wiadrami na rusztowanie na którym stał tata i wylewał mury przyszłej szopki ujęte w szalunek zrobiony z grubych desek. Samą betoniarkę tata też sam zaprojektował, zrobił i zmontował i był z niej niesamowicie zadowolony. Z pomocy dzieci mniej, bo kiedyś pomoc dzieci wpisana była w ich życiorysy.
Co prawda niektóre mogły się uczyć a inne musiały ciężko pracować jak chciałyby malować czy się bawić rozwijając się kreacyjnie, ale wszystko ma swoje uzasadnienie i reperkusje. Jolka czuje dziś wielką dumę z tego, że czynnie uczestniczyła w procesie powstawania dorobku rodziców. Jollucha jest wdzięczna za wszystko co się dotychczas wydarzyło w jej życiu, bo to dało jej szansę na to czym zajmuje się dziś i na kogo dziś wyrosła i w co lub w kogo ma wciąż szansę się przepoczwarzyć lub dorosnąć, a może zbliżyć się do absolutu. Każdy człowiek czy jest tego świadomy czy nie dąży do doskonałości i żyje najlepiej jak potrafi i Jollucha nie jest wyjątkiem od tej reguły. Po tym jak trzecia i dzisiejsza zewnętrzna wersja szopki powstała znikła altanka. Następnym zadaniem ojca była kanaliza. A ukończenie jej wiąże się z zasypaniem szamba.
Tata potłukł wszystkie kamienie i wyrównał górki. Posadził drzewa i założył folię uszytą na maszynie z worków po nawozach sztucznych. Stelaż pod folię był zrobiony z rozkładanych części, które były co jesień rozbierane i składane na wiosnę? Tego faktu Jollucha nie pamięta dokładnie. Chyba jednak raz zmontowany stelaż już tak pozostawał z sezonu na sezon, a jedyną zmienną częścią była uszyta przez oboje rodziców folia, która służyła za cieplarnię przez wiele lat, aż do czasu gdy ogród przejęła Jollucha i już nieużywaną konstrukcje odstąpiła jednemu z braci ojca - Kazimierzowi.
Rodzice skrupulatnie usunęli wszystkie kamienie a Jollucha za nimi bardzo tęskniła. Jedną w pierwszych rzeczy jakie pojawiły się na działce były po przejęciu opieki Jolluchy nad ogrodem były kamienie... 
Kamienie mają niesamowitą architektoniczną i wypełniającą przestrzeń formę. Uszlachetniają ją i urozmaicają. Będąc w Stanach tuż przed powrotem w rodzinne pielesze Jollucha miała możliwość zajmowania się dekorowaniem wnętrz dla kilku zaledwie klientów. Dwoje z nich miało działkę zaaranżowaną za pomocą kamieni. Nie jest to tania impreza, bo centra ogrodnicze bardzo sobie cenią zarówno kamienie jak i ich transport. W Polsce w okolicznych wsiach można kupić niedrogo kamienie – tak zwane polniaki o bardzo różnych rozmiarach. Załadowanie też nie sprawia żadnych trudności, bo rolnicy posiadają obecnie najróżniejszy sprzęt. Za to sam transport jest bardzo drogi, bo kamienie swoje ważą. Jollucha oglądała kilkanaście rozwiązań bez kamieni i one nie budzą w niej takiego podekscytowania, nie powodują takiej frajdy co wykończenie z użyciem kamieni no i wody, w której te kamienie mają swoje drugie życie. Na kamienie mogą pozwolić sobie nieliczni. Na ulicy, na której mieszka obecnie Jollucha jest dom z działką wykończoną w stylu opartym o użycie kamieni i z wykorzystaniem ich zróżnicowanych rozmiarów. Jollucha nie wyobraża sobie jak wyglądałaby Dolina Pięciu Stawów bez kamieni. Każdy z tam użytych elementów z już istniejącą rzeźbą terenu i z ogromnymi, kilkuwiecznymi drzewami liściastymi, i wodą jest komponentem całości. Kamienie uszlachetniają, urozmaicają a także są kontrastem komponującym i określającym ten ciekawy zakątek. Kamienie są ostatnio modne. Kamienie są bardzo potrzebnym elementem malowniczości i urozmaicenia terenu. Mały ogródeczek Jolki nigdy nie byłby tym czym pozostał w jej pamięci, gdyby nie między innymi kamienie. W ogóle na tle uporządkowanych geometrycznych grządek i kwiatków sadzonych pod sznurek, co miało swoją niezaprzeczalną urodę, ogródeczek Jolki był nie tylko ewenementem ale niesamowicie malowniczą wyspą. I taką kamienną wyspę z niesamowitą ilością roślin ozdobnych odpowiednio uporządkowanych i zaprojektowanych według rozmiarów planowała wśród otaczających ją działek zrobić Jollucha. Miała pozwolenie i decyzję o urządzaniu działki według własnego stylu, gustu i projektu. Mama pozwolenie i inne małe decyzje później wyparła z pamięci, bo przeszkadzał jej tymczasowy bałagan. Nic co powstaje nie powstanie bez tymczasowego bałaganu, ale trudno widocznie dla mamy ważniejszy był porządek niż zadowolenie i nawet jakiś wymiar szczęścia córki. Ale córka kocha swoją mamę bardziej niż swoje pomysły, chociaż nadal nie pochwala metod, których użyła jej mama posługując się swoją młodszą córką i zorganizowanym wsparciem całej rodziny do celu unicestwienia marzeń autorki . A co dotyczy najmłodszej siostry Jolluchy, nie zależnie od kosztów i środków chciała wymusić wersję w danym momencie odpowiadającą mamie. Chciała jak najlepiej. Nic nie da się zrobić na siłę i poprzez zadawany ból i cierpienie chociażby jednemu istnieniu i chociaż miałby on być tymczasową wersją porządnie reprezentującej się działki. Ból i cierpienie nie jest elementem zbliżającym ludzi i nie buduje chęci współdziałania. Tylko poprzez radość i chociaż najmniejszą własną określoną odpowiedzialność majątkową do uzurpowanej własności, z ominięciem poniżania bliskich i poprzez pominięcie własnego egotyzmu można osiągnąć harmonię i piękno. Każdy kamień posiada własną jakość szlachetnej urody ale i ciężar – odpowiedzialność także. Przymuszanie, wymuszanie czy uprzedmiotowione traktowanie kogoś jak kogoś podwładnego lub własnego niewolnika nigdy nie przyniesie długotrwałego zadowolenia i oczekiwanej satysfakcji. Postawienie emocji i własnego znaczenia jako wartości na pierwszym miejscu zawsze się zemści, ponieważ jesteśmy systemem naczyń połączonych naturalnie dążących do wyrównywania poziomów. Jeżeli ktoś się spodziewa przez całe swoje życie sztucznego podtrzymywania swojego znaczenia czy wyróżniającej pozycji to nigdy jej tak na prawdę nie zazna. Idąc tym samym tropem jeżeli ktoś uzurpuje sobie a nawet bezwzględnie manifestuje prawo do własności to powinien ponosić część kosztów utrzymania jej w kulturze i w porządku, lub własność ta powinna być podzielona, tak żeby każdy wiedział co do niego należy i za co jest odpowiedzialny.
Jeżeli ktoś uzurpuje sobie prawo do własności, siłą narzuca swoje wizje porządku i stylu, niszcząc tym samym w bezceremonialny sposób już zaczęte plany i cudzy dorobek całych lat, a także jeszcze niezrealizowane plany i marzenia, to osoba taka powinna poczuwać się do odpowiedzialności materialnej za konsekwencje swoich czynów niezależnie czy działała sama czy w oparciu o zdanie innych.
Będąc w Stanach Jollucha nie ponosiła żadnych kosztów utrzymania działki, ale też nigdy w tym czasie nie myślała o powrocie do ojczyzny. Nie przejawiała też żadnych form kontroli i nie wtykała swoich macek w cudze ciasto. Jej uczestnictwo w sprawach rodzinnych ograniczało się do wysyłania regularnych przesyłek. Nie było rzeczy niemożliwej do wysłania. Jeżeli zabawki były za duże, to rozbierała je na części i wysyłała w osobnych paczkach otulonych w ciuchy. Jollucha nigdy nie spodziewała się żadnej formy rekompensaty, wdzięczności czy dziękczynienia. Ogrom satysfakcji sprawiło jej zdjęcie, na którym wszyscy członkowie rodziny byli ubrani w rzeczy przez nią wysłane. Tata kupił swoją Audi też za pieniążki, które zarobił podczas pobytu u niej. Nigdy nikt nie usłyszał jednego słowa na ten temat, bo była to jej cicha radość. Nigdy się po prostu nie zmieniła. Za czasów szkoły fotograficzno – filmowej nie było w Polsce nic na półkach poza octem i denaturatem. Czasami jednak trafiały się rzuty. Jeżeli Jollucha trafiła na taki rzut, kupowała rzeczy nie tylko dla siebie, ale dla każdego członka rodziny, który był w potrzebie, a w takiej wówczas byli wszyscy.
Eh, to były czasy... Lepsze, bo wyidealizowane przez czas, dystans i nostalgię. Jolucha uśmiechnęła się do siebie i spojrzała przez okno w siąpiące niebo wiosennego dżdżu. Ziemia i kamienie, a także kora drzew nabrała intensywniejszej barwy niż jeszcze tego poranka skąpanego w słońcu. Jollucha jest przekonana, że sprawy działki da się uporządkować i będą tylko jednym z wielu kamieni, ale kamieni posiadających duszę, z których ciężarem zrastamy się z czasem i już nie jesteśmy osobną częścią niewygodnych uczuć ale całością, której kształtem i nasączeniem możemy dowolnie kierować tak długo jak długo jesteśmy siebie sami świadomi. 
Jollucha wyjechała z Polski 1 Września 1979 r. wróciła
8 Października 2001. 22 Maja 2002 natomiast została prawnym właścicielem hektara z hakiem. Działka ta zawiera co? A jakże -  staw I niestety tylko 7 kamieni. Wszystkie w dodatku niemalże schowane pod kładką z desek przez rów melioracyjny, który znajduje odpływ w stawie. Staw zarośnięty jest tatarakiem i sitowiem. Podobno są tam pokłady torfu. W okół stawu rosną okazałe i regularnie przycinane wierzby głowiaste. Jollucha była przeszczęśliwa, jak były właściciel poprosił ją o możliwość obcinania 29 posadzonych w okół stawu wierzb na opał. Obcinanie czyli ogławianie pozwoli tym bardzo starym drzewom pożyć znacznie dłużej i w lepszej kondycji niż pozostawienie ich cyklom natury, w których akurat ten gatunek i rodzaj drzew w stanie braku ingerencji człowieka szybko kończy swój żywot i nie daje miejsc lęgowym kilkunastu gatunkom ptaków i małych ssaków . Jest to więc swoista symbioza między drzewem  a człowiekiem i skrzydlatą oraz futrzaną gawiedzią. Symbioza ta ma już kilka wieków historii za sobą, ale dobiega naturalnego końca. Nikt nie sadzi już wierzby tego gatunku, a te które wciąż są częścią polskiego krajobrazu są coraz rzadziej przycinane i szybko niszczeją.  Wyginięcie tego gatunku drzew pociągnie za sobą wyginięcie miejsc lęgowych dla ptactwa, co z kolei spowoduje zapaś tych gatunków populacji ptasiej, która wytworzyła nawyk przetrwania i przedłużania gatunku w oparciu o możliwość korzystania w bezpieczeństwa gęstych drobnych gałęzi oddalonych od ziemi na bezpieczną odległość. Świat się zmienia czy chcemy tego czy nie. I to jest przykład takiego stanu rzeczy. 

***
 Gatunek wierzby zwanej głowiastą. W co dwuletnim okresie wierzby te były systematycznie ogławiane dla pozyskania opału. Dziś nikt nie przycina regularnie gałęzi, które zamieniają się bardzo szybko w ogromne konary i powodują przyspieszoną naturalną śmierć drzewa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz