piątek, 8 kwietnia 2011

Akcesoria


Akcesoria

za lawiną słów...

za stosikiem kolorowych czapek z daszkiem,

za wieżą kapeluszy w cylindrycznych pudłach,

za rzędami przepysznych szali z drugiej ręki,

za ciężką biżuterią gromadzoną całymi latami,

za broszkami własnej asumpcji,

za łańcuchami wymownych korali,

za granicami nie do przekroczenia,
tak na wszelki wypadek - dla wymówek,
ukrywam się przed przemijaniem,
przed za trudnym życiem; (łatwiej

nie leży w poradniku życiowych przepisów),

przed podejmowaniem wyzwań woli,

przed pojedynkami z sumieniem,

przed szansą nie do pozazdroszczenia

przed ciągłą pogonią... za czym?

Tylko krople bezlitośnie spadających myśli,

drążą kamień czasu.

Czy zastanę nagle i niespodziewanie dziurę

w kamieniu - na wylot, bez nadziei
zmierzenia się z losem? 



jollucha. 20 wrzesień 2010.r.


Przemiana jakiej doświadczała Jollucha była wprost nieprawdopodobna. Motto tekstu, który właśnie powstaje napisała jakieś osiem miesięcy temu. I wówczas pomimo, że bardzo wierzyła w siłę wyrazu tego co robi, to perspektywa wyjścia ze swoją twórczością poza obszar jej czterech ścian przerastała ją i bardziej niż przerażała. Teraz jest realna nadzieja na zmianę tego stanu rzeczy. Właśnie jesienią zeszłego roku w jej ulubionej kawiarnio – klubo – księgarni, gdzie zresztą spotkała Katarzynkę zaproponowano jej własny wieczór literacki. Jollucha wycofała się. Wystarczyło kilka słów pracującej tam Ani, żeby Jollucha uznała, że jej poezja  swoje zagwarantowane przeznaczenie w szufladzie jej biurka. Ania uwielbiała poezję Jasnorzewskiej – Pawlikowskiej. Jollucha widziała tę poezję jako jednostronne pasmo przeżywanych przez autorką zawodów miłosnych i rozczarowań w tej dziedzinie. Ania poza tym nie lubiła Szymborskiej a Szymborska dla Jolluchy w poezji była tym, kim Wilkomirska była w muzyce. Jollucha podzielała wielbienie dla Miłosza z Anią, ale nie była w stanie zrozumieć jak można nie doceniać Szymborkiej. Na zebraniu czytelników „Zwierciadła” Jollucha wypaplała, że takie spotkanie z jej własną twórczością jest planowane, ale ona rezygnuje z powodu uznania, co nie było zupełnie szczere, nikłej jakości swojej własnej twórczości. Jollucha raczej bała się, że hipoteza Ani nie potwierdzi się. Wolała nadzieję niż ponowny zawód lub uznanie i co za tym idzie zmianę jej sytuacji, nawet za cenę przedłużającej się jej własnej niemocy. Pojawiły się głosy, że ona powinna pozwolić ocenić swoją twórczość innym a nie uciekać, ale Jollucha pomimo, że wierzyła, że jej wiersze są prawdziwe i mają wartości godne przekazania, to jednak w tamtym czasie wolała się schować.
Minęło trochę ponad pół roku i Jollucha widzi realne szanse na realizację jej najważniejszych marzeń. Jeszcze w momencie oddawania na charytatywę swojej pracy nie zupełnie wiedziała jak ona to wszystko sprzeda. A dziś każdy dzień z rana uśmiecha się do niej nadzieją i wyzwaniem. Coraz lżej i radośniej jej się wstaje i być może, że wiosna jest odpowiedzialna tylko za część tego stanu rzeczy.
Kiedyś jeszcze w szkole podstawowej jej rówieśnik i jeden z uczniów tej samej klasy, do której i ona uczęszczała zapytał ją dlaczego jej buzia się naokoło tak cieszy. Jolusia miała przygotowaną na to odpowiedź: - ja się cieszę, że trawa jest zielona. - odpowiedź bez sensu dla wielu a dla niej wyłuskująca całą prawdę. Ta prawda odkryta przez nią w tak młodym wieku prowadziła ją aż do tej chwili i była jedną z najważniejszych odkrytych przez nią prawd. Od bardzo wczesnego wieku Jolka miała swój wybrany kolor: zielony. Jej siostry nie wyrażały takich preferencji. Z Jolką jej mama miała pod górkę, bo w tamtych czasach było trudno o cokolwiek, a tu jej pociecha prosi o zielone ubrania. Kolor ten jest dominującym kolorem przyrody zaraz po niebieskim, na tle którego jest bardzo dużo zieleni. Szerokość geograficzna decyduje o tym, że w ojczyźnie Jolluchy i w jej obecnym miejscu zamieszkania, są miesiące w roku pozbawione tej zieleni i wtedy mała Jolka wyraźnie tęskniła za zielenią chociaż cieszyła się z bieli i z szarości. Szarości wyznaczyły jej drugi okres fascynacji kolorem i bogactwem zawartym w różnorodności odcieni, tonów i walorów. Ciekawe, że jej córka Marianna przechodzi  przez ten sam cykl fascynacji tymi samymi kolorami. Chociaż Jollucha nigdy jej o tym nie wspomniała, to jednak obie były zaskoczone powielającymi się upodobaniami kolorystycznymi i to w tych podobnych przedziałach wiekowych.
Jako sześcio - siedmiolatka Joleczka uwielbiała rysować niebieskie kwiatki w otoczeniu zielonych łodyg i liści. Niedawno okazało się, że jej siostra Grażka do dziś dnia preferuje drobne niebieskie kwiatki w otoczeniu soczystej zieleni. Wyznała jej to, gdy obie podziwiały, którejś wiosny zacieniony klomb, który opanowały modraczki.
Jako mały brzdąc w każdej wolnej chwili mała Jolcia rysowała i malowała, wyszywała, szydełkowała, coś majsterkowała i w ogóle była bardzo zajętym dzieckiem.
Po przeniesieniu się do miasta rodzice wcale nie zwolnili tempa. Zamienili tylko niektóre parametry takiego samego rytmu życia podporządkowanego pracy i jej efektom. Dziewczynki miały wypisany harmonogram zajęć, w których skład wchodziło sprzątanie, czy wynoszenie brudnej wody od nutrii, które wówczas wszyscy hodowali na futra dla żon i czapki kołnierze do płaszczy dla mężów. Grażka jej starsza siostra, jako zaraz po Panu Bogu i rodzicach wyznaczona na zarządcę i kontrolera miała chyba najciężej. Arka mogła podążać za własnym blusem tego co chciała realizować i lubiła robić. Jolcia była pozostawiona sama sobie z perspektywy czasu kilku dekad to było jej największe szczęście. Nie znaczy to, że popularny i powszechnie stosowany wówczas sposób wychowywania przez nakazy i zakazy w autokratycznej i autorytatywnej formie ją ominął. Bynajmniej. Po posprzątaniu należnej części domu czy zmyciu naczyń, czy wielu innych czynnościach wypisanych na wiszącym w korytarzu rozkładzie zajęć dla każdej z nich, dziewczynki powinny się uczyć, a później jak przychodzili rodzice z pracy już czekały na nie zajęcia, w których były prawą ręką przy ciągłym nawale pracy jaki mieli do przewalenia ich opiekunowie. Grażka była odpowiedzialna za egzekwowanie posłuszeństwa swoich młodszych sióstr. Używała metod przejętych od swoich starszych przełożonych. Wszystkie trzy się teraz z tego śmieją, ale to były małe dramaty wymuszania posłuszeństwa przez siostrę względem niedużo młodszego rodzeństwa. Jollucha nie raz dostała szufelką po głowie w ramach podporządkowaniu się agendzie. Jollucha nie cierpiała zadań domowych; od sprzątania wolała nawet zmywanie. W zmywaniu najgorzej nie lubiła sztućców. Jeżeli już musiała sprzątnąć to przesuwała meble aranżując je inaczej i wtedy dla podkreślenia efektu tego co zrobiła – sprzątanie nabierało sensu. Jak tylko skończyła co do niej należało rozkładała ogromne arkusze szarego papieru pakowego na podłodze w kuchni, którego zapasowe rulony mama miała za szafą i malowała. Malowała białe konie w różowych chmurach. Malowała ogromne żółte tygrysy w paski w zbitej, gęstej, zielonej dżungli, której nigdy nie widziała. Malowała dynamiczne wodospady w górach. Tematów nigdy jej nie brakowało. Mała Jolka tak bardzo nie umiała opanować swojej wyobraźni, że naopowiadała dzieciom z jej klasy, że w jej domu w kuchni posadzka jest z tafli grubego szkła, pod którym pływają kolorowe ryby. Jolka tylko raz widziała małe akwarium z pomarańczowym welonem wewnątrz w mieszkaniu brata mamy. Ten raz wystarczył. Dzieci ze szkoły chciały przyjść do jej domu obejrzeć te cuda. Po drodze do domu zafascynowana swoją agendą Jolka tyle razy zmieniała wersję tego jak właściwie wygląda jej nowy dom, że większość bardziej praktycznie zorientowanych małych wyżeraczy zawróciła z wyrazem rezygnacji w im odpowiadającym kierunku percepcji niedalekiej przyszłości. Została tylko jedna zainteresowana, ale Jollucha nie pamięta już czy zauważyła po wejściu do jej całkiem normalnego domu, że nie ma tam tych wszystkich historii ze świata wyobraźni, którymi częstowała swoją towarzyszkę mała Jolka podczas drogi do domu czy nie (?). Bawiły się potem w chowanego w stołowym wśród mebli, które już wtedy Jollucha bardzo lubiła, a które dziś stały się wybraną częścią i bardzo przez nią szanowaną spuścizną po rodzicach i cennym elementem wyposażenia jej mieszkania.
Jeszcze wcześniej Jolka rankiem biegła do szkoły tak szybko jak tylko na to pozwalał jej gruchoczący tornister. Najbardziej bała się o dwanaście kolorowych kredek, jakie dostała z okazji pójścia do szkoły. Z okazji zaczęcia nauki w szkole Jolka dostała te wszystkie rzeczy jakie miała dotychczas tylko Grażka. Jakże ona bardzo się cieszyła, że nareszcie ma zeszyty do rysowania i książki z kolorowymi obrazkami. Do szkoły szła przyspieszonym krokiem trochę podbiegając od czasu do czasu z uwagi na starannie zaostrzony przez jej mamę komplet kredek. Jak tylko wpadła do klasy szybciutko siadała w jej przyznanym miejscu w ławce i aż przedeptywała z nogi na nogę, żeby zacząć rysować następny ślaczek. Ślaczki były dozwolone tylko w pojedynczej linii i tylko jeden pod każdą zakończoną lekcją i zadaniem domowym. Rysunki były dopuszczalne tylko wtedy, kiedy pani o to poprosiła i to wydawało się małej wielką nagrodą kiedy mogła rysować kolorowymi kredkami. Jolka wiedziała, że właściwie trzeba było zrobić tylko jeden ślaczek, ale ona wypróbowała, że nawet jak zrobiła trzy ślaczki po trzy linijki każdy, to nikt nie miał o to specjalnego żalu do niej. Więc pozwala sobie na trochę nie zupełnie jawnie dopuszczalnego szczęścia. Z nawyków rysowania kopiowym ołówkiem pozostało jej ślinienie narzędzia pracy. Kredki to zdecydowanie lubiły. Jej praca nabierała efektu techniki labowanej, chociaż wtedy Jollucha jeszcze nie mogła mieć pojęcia o różnych technikach jakimi operuje świat sztuki wizualnej.
Dzieci już wiedziały, że Jolka będzie rysować chociaż tylko ślaczki i już tłoczyły się przy jej ławce. Jolka bardzo tego nie lubiła, bo zasłaniały jej całe światło, chociaż siedziała przy oknie. Główki pożerających wzrokiem małych ciekawskich były tak nisko, że Jolcia mogła czuć ich ciepłe oddechy na swojej szyi i twarzy. Każdy chciał widzieć jak w jej ślaczkach rozwijają się historie, które sama wykonawczyni śledziła z wielkim zainteresowaniem i napięciem oraz niezmierną poczuciem satysfakcji. Każdy ślaczek miał swoją osobną opowieść z małymi pieskami i kwiatkami i z ornamentalnie przewijającymi się zielonymi pędami roślin z różnorakimi liśćmi i kolorowymi kwiatkami. Każdy też ślaczek miał swoją kolorystykę i swój szablon oraz agendę. Skąd taki mały smryk jakim była Jollucha to wszystko umiał. Wówczas dla Jolki było dziwnym zupełnie odwrotna sytuacja. Otóż ona z kolei nie mogła się nadziwić jak można nie wiedzieć jak coś narysować.
Grażka jej starsza siostra zaczęła chodzić do szkoły jeszcze przed przeniesieniem się rodziny do miasta. I Grażynka zimą robiła lekcje przy świeczce. Ale wtedy było lato i Grażynka bardzo płakała, bo pan kazał jej i wszystkim dzieciom narysować domek. Jolka dokładnie pamięta jak trudno jej było zrozumieć problem Grażynki. Jak można nie umieć narysować czegokolwiek? Mama usiadła z Grażynką i kreska po kresce narysowały domek tymi kolorowymi kredkami, które Jolka miała dostać jak pójdzie do szkoły. Jollucha do dziś pamięta skończone dzieło mamy i córki. Domek miał żółte ściany i spadzisty pokryty czerwonymi dachówkami dach. Frontowa i jedyna tylko płaska ściana jaka była w ogóle narysowana podzielona była na prostokąt brązowych drzwi i okien o takich samych brązowych ramach. Na dachu domek miał komin. Z komina leciał czarny dym. W rogu rysunku świeciło ćwierć słońca z promieniami. A dalej było kilka niebieskich chmurek podobnych do baranków. Koło domu rosło ogromne drzewo. Konary tego drzewa rozpościerały się ponad dachem a właściwie pomiędzy dachem a niebieskimi chmurkami. Z dzisiejszej perspektywy Jollucha ma wrażenie, że rysunek przedstawiał dom Cioci Marysi i Wójka Mietka z potężnym dębem u szczytu. Od drzwi domku na rysunku szła rozszerzająca się ścieżka. Co ciekawe dom, w którym dzisiaj mieszka jej siostra wygląda właściwie tak samo jak ten z rysunku poza jednym małym dodatkiem drzwi garażowych dopiętych z boku budynku. Podobne uczucie niepomiernego zdumienia dopadło Jolluchę lata później. Jollucha podjęła się wykładania języka polskiego co sobotę po zajęciach z tańca ludowego, na jakie uczęszczały chyba wszystkie dzieci polskiego pochodzenia zamieszkałe w okolicy Baltimore.  Na jedną z lekcji przygotowała wiersz o lokomotywie Jana Brzechwy, który pamiętała jeszcze ze swojego dzieciństwa recytowany przez swoją mamę, a który odnalazła w małym zbiorze wierszy tego poety przysłanym jej dla jej dzieci przez jej mamę. Jollucha często czytała swoim córeczkom jakieś bajki lub wiersze o one rysowały pod jej tekst. Czasami były to znane czasami nieznane historie. W każdym razie jakoś wyleciało to z głowy naszej bohaterki, że nie wszystkie dzieci mają takie same możliwości. Tak była przyzwyczajona do łatwości rysunku swoich pociech, że dla niej wszystkie dzieci mogły zademonstrować podobne zdolności. Poprosiła dzieci zebrane w klasie, grupę złożoną zasadniczo z dzieci w wieku szkoły podstawowej i młodszych - bo Marianka wtedy jeszcze nie chodziła do szkoły - o to żeby podchodziły po kolei do tablicy i każde dziecko będzie mogło narysować dalszą część tego co poprzednie dziecko zaczęło w trakcie jej czytania, którego treść ma ilustrować wspólna praca słuchających. Nic z tego nie wyszło. Jollucha zobaczyła czyste przerażenie na twarzach dzieci, więc zapytała, kto chciałby rysować to co ona będzie czytała. Zgłosiły się dwie dziewczynki. To były obie jej córeczki. No cóż Jollucha czytała. Emilka rysowała wyżej, tak gdzieś w połowie tablicy, wysoko podniesioną rączką tak, żeby ledwo co sięgająca tablicy i stojąca na paluszkach Marianka trzymająca się jedną ręką rantu tablicy, też miała miejsce na wspólnie tworzone dzieło. Jollucha czytała a jej córki rysowały. W klasie było cicho jak makiem zasiał. Dzieci z wielką uwagą śledziły poczynania jej dzieci i zachłannie słuchały treści wiersza. A było na co patrzeć. Jak Emilka rysowała górny pasek torów po których miała jechać ciuchcia to Marianka dokomponowywała dolny pasek. Po torach jechał pociąg z kominem. Jollucha zauważyła, że Emilka już nie sięgnie narysować dymu buchającego z komina ciuchci, więc podeszła i dorobiła dym. Obie jej córki odpowiedziały jej dziękczynieniem w świecących oczkach. To był przykład komunikacji bez słów. Słowa były zarezerwowane dla recytacji wiersza, który Jollucha pamiętała z dzieciństwa.
Po przeprowadzce do miasta życie małej Jolki uległo niesamowitej transformacji. W miarę dorastania dziewczynki miały coraz więcej obowiązków i coraz częściej mała Jolka z trudem wygospodarowywała czas na malowanie. W ogóle to, że dostała komplet akwarelowych farbek, które należały do wyposażenia szkolnego w danym wieku było wydarzeniem na miarę oczekiwanej nagrody. Jollucha rozgniatała je na proszek a potem mieszała z mąką i wodą, żeby na dłużej starczyły i zamykała w małych słoiczkach. Kiedyś mama zabrała ją do swojego biura w pracy. Był to bardzo wysoki pokój z kilkoma wielkimi, zakratowanymi do połowy oknami na jednej ze ścian. Pod sufitem były zamontowane światło jarzeniowe w prostokątnej oprawie. W tym pokoju stało kilka biurek i dwie dwudrzwiowe szafy podpierające ściany. Jollucha była niepomiernie zdumiona kiedy zobaczyła, że na wszystkich ścianach aż pod sam sufit wiszą jej dzieła. Wielkie tygrysie głowy wyglądały zza bujnej zieleni. Szare baranki biegały po różowych chmurach i całe chmary fantastycznie upierzonej  gawiedzi  w najrozmaitszych barwach zapełniały surowe pomieszczenie zmieniając je w swoisty egzotyczny raj. Gdyby nie pozaginane rogi prac, można by przypuszczać, że ktoś wytapetował ten pokój bardzo oryginalnymi wzorami. Pineski tylko od czasu do czasu połyskiwały raz światłem z okien to znów z sufitu. Właśnie te pineski i nieco za bardzo widoczne pozadzierane same brzegi pozaginanych prac powodowały swoistą atmosferę tymczasowości i prowizorki. Tak utworzone wspólne dzieło mamy i jej córki na zawsze pozostało w pamięci Jolluchy. Była to pierwsza, nieoficjalna wystawa prac małej Jolki, chociaż ani mama ani córka tego tak nigdy nie traktowały.
Po trzynastu latach pobytu za wielką wodą Jollucha już z kilkuletnimi dziećmi miała okazję po raz pierwszy od czasu emigracji odwiedzić swoją ojczyznę, Jollucha wtedy poszła odwiedzić jej ostatnią szkołe podstawową, do której w okresie jej odwiedzin w Polsce chodziły dzieci jej siostry. Ale zaraz, to musiała być któraś z kolejnych wizyt Jolluchy w Polsce. Najstarsze dziecko Grażki – Asia jest tylko półtora roku starsza od Emilki – córki Jolluchy. Niezależnie do tego, która to była wizyta, Jollucha poszła na jakąś uroczystość szkolną razem z jej siostrą i jej dziećmi i swoimi dziećmi. Drzewa na trawnikach szkolnych świeżo zasadzone obok oddanej do użytku nowo pobudowanej szkoły kilkadziesiąt lat temu zrobiły się dużymi klonami a zbitych i zwartych koronach. Jollucha była niezmiernie zaskoczona, kiedy w hollach szkolnych na wszystkich piętrach zobaczyła swoje dziecięce rysunki oprawione w ramki i oszklone w tych samych miejscach, gdzie były powieszone przez jej nauczycieli kilka dekad temu. To właśnie ta szkoła przyczyniła się do tego, że Jollucha miała swoją wystawę w Domu Plastyka Amatora w wieku lat trzynastu. A było to tak: Na lekcji rysunków, przyszła pani od prac ręcznych do pani od rysunków. O czymś do siebie po cichu rozmawiały przez jakiś czas podczas, gdy dzieci pilnie malowały w swoich blokach. Pani od rysunków podeszła do Jolki a za nią przyszła druga nauczycielka. Obie patrzyły przez chwilę jak mała uczennica radzi sobie z tematem zadanej pracy. Jolka ani na moment nie speszyła się ich uwagą. Zdążyła już się przyzwyczaić do tego, że ludzie lubią patrzyć na to jak ona rysuje. Pani od rysunków zapytała Jolki czy ona dużo maluje w domu. Jolka odpowiedziała, że jak ma czas to oczywiście. Na co cała klasa wybuchła śmiechem. Teraz Jolka się speszyła. Nie mogła wiedzieć, że chodziło o ten dorosły wyraz „oczywiście”. Teraz to wie, wtedy spuściła głowę i na chwilę była na prawdę nieszczęśliwa. Na szczęście ta pani, która była gościem w klasie rysunków przerwała kłopotliwą ciszę pytaniem skierowanym do skrępowanej i zawstydzonej uczennicy, czy mogłaby przynieść swoje prace na następne rysunki.
Dalszy tok wydarzeń niestety uległ zatarciu w pamięci opowiadającej. To co było naturalną konsekwencją prac zabranych do szkoły to jej pierwsza nieoczekiwana i nieprzewidziana wystawa. Jolka nawet nie wiedziała, że jest takie coś jak wystawy. Nigdy na takich nie była. Z całej historii następna scena jawiąca się jaskrawo w pamięci Jolluchy, to sala na rogu dzisiejszej Gdańskiej i Pomorskiej niemalże na przeciw jej przyszłej w tamtym czasie szkoły plastycznej. Sala cała obwieszona na wysokości wzroku jej pracami na szarym papierze. Rogi tych prac są starannie i płasko przytrzymane za pomocą płaskich listewek stanowiących jednocześnie skromne ramki. Jollucha pamięta, że dzięki tym ramkom jej prace nabrały zupełnie innej odświętnej jakości. Ona sama jest bardzo wszystkim zaskoczona. Została powiadomiona, że po lekcjach ma przyjść tu i tu, bo tam jest zorganizowana wystawa jej prac. Jolka jest sama. Nie ma z nią nikogo z dorosłych. Siedzi za stołem na brzeżku krzesła i czuje się bardzo oszołomiona i przytłoczona wszystkimi niesamowitymi okolicznościami właśnie dziejącymi się w jej życiu jakby poza nią samą. Po sali kręcą się różni ludzie i oglądają jej prace. Jolka nie bardzo wie co ma ze sobą zrobić. Jest wciąż ubrana w szkolny granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem. W tamtych czasach to był obowiązujący strój dzieci chodzących do szkoły. Jolce jest nieswojo i jakoś niewygodnie i nie bardzo wie co ma ze sobą zrobić. Różni ludzie stoją trochę dalej od stołu, obok którego na brzeżku krzesła siedzi trzynastolatka. Jolka może i ma trzynaście lat, ale w swojej klasie jest najmniejsza i zdecydowanie bardzo nieobyta towarzysko. Teraz Jollucha z rozczuleniem patrzy na to wówczas duże dziecko i wie, że nawet we własnej klasie Jolka należała do tak zwanych późno zakwitających dzieci. Po prostu są dłużej dziećmi. Chociaż Jolka pod niektórymi względami wcale dzieckiem nie była. Ponad głowami znacznie dojrzalej wyglądających uczniów toczyła dyskusje o poezji z jej ulubionym nauczycielem od polaka zdając sobie sprawę z tego, że nie wszyscy, jeżeli w ogóle ktokolwiek z uczni nadąża za treścią dialogu. Była może przez to trochę na uboczu grupy, ale ona nigdy nie miała o to najmniejszych pretensji. Zawsze znalazła sobie furtkę do własnego świata, własnej wyobraźni i to czy inne dzieci akceptują ją już wtedy dającą o sobie znać inność czy nie, nie miało dla niej poważnego znaczenia. Chociaż pod koniec szkoły podstawowej przez kilka ostatnich lat należała do czołówki akademickiej, jeżeli tak można określić jej osiągnięcia ujęte w pięciostopniowej wówczas skali ocen. Ale wracając do wystawy. Jolka cała zatrwożona i lekko przerażona siedziała w fartuszku szkolnym na pierwszej swojej wystawie. Niektórzy z tych którzy stali w okół stołu, przy którym siedziała okazali się jej późniejszymi profesorami w szkole plastycznej, ale o tym w tamtym momencie Jolka jeszcze nie mogła wiedzieć. Ktoś ją spytał czy życzy sobie kawy czy herbaty. Pamięta, że pierwszy raz w życiu ktoś zaproponował jej kawę. Odpowiedziała ledwo wydobywając głos, że ona nic nie chce. Na stole tuż przed nią stoi jakiś prostokąt z okrągłymi dyskami wielkości małych talerzy i obraca się przewijając ciemną połyskliwą taśmę. W głębi sali stoi jakaś pokraka na rozwartych cienkich nogach i świeci jej prosto w oczy. Jolka wówczas nie wiedziała, że tak wygląda kamera telewizyjna. Postawiono przed nią jakieś urządzenie, o którym teraz Jolka wie, że był to mikrofon. Jacyś ludzie zadają jej mnóstwo pytań, na które ona nie zupełnie wie jak odpowiadać:
  • Od kiedy malujesz? Ktoś z bliżej usytuowanych osób zadaje pytanie
  • Od zawsze – słyszy swój jakiś dziwny, cienki i nienaturalny głos.
  • Malujesz z wyobraźni czy z natury?
Jolka nie bardzo wie jak odpowiedzieć na to pytanie. Zdaje sobie sprawę, że są dwa rodzaje malowania. Ona nigdy nie przypuszczała, że można malować z natury. Teraz po latach Jollucha wie, że pytanie zadał ktoś kto widocznie nie widziała jej rozwieszonych prac. Ale wówczas cały świat wirował w okół niej i ona nie bardzo wiedziała o co w tej historii chodzi.
        - Kogo naśladujesz? Kto jest Twoim wzorem do naśladowania?
Jolka wiedziała, że skoro ktoś zadaje takie pytanie to ona powinna mieć kogoś do naśladowania. Na chwilę poczuła się bardzo nieszczęśliwa i potrzebująca ratunku. Ona malowała, bo lubiła to robić. Malowała to na co miała ochotę i co dawało jej satysfakcję i poczucie szczęścia. Zaczęła sobie przypominać czy w ogóle zna jakiś malarzy. Wówczas przypominało jej się, że na lekcji z polaka ostatnio przerabiali czytankę o Janie Matejko. Więc wygłosiła wielką i pustą nieprawdę, na którą inni z ochotą przystali zapisując coś w otwartych notatnikach i uśmiechając się do niej z aprobatą.
Jollucha jest pierwszą w rodzinie osobą, która być może po przeszło pół wieku własnego życia będzie miała odwagę nazywać się artystką. Zawsze nią była i zawsze się nią czuła, ale nigdy nie udało jej się tego stanu rzeczy dla siebie wśród innych urzeczywistnić i potwierdzić. Teraz taka szansa się po raz pierwszy otwiera. I Jollucha obserwuje to co się dzieje ale i tak zachowuje rezerwę i margines na odwrót. Tylko czy taki odwrót w jej wypadku istnieje?
Nieprzewidziany dla nikogo akcent na tej wystawie podczas nagrywania dotyczy braku chusteczki do nosa. Dlaczego w ogóle tego nie wycieli? Dlaczego nie powtórzyli pytania? Pewnie fajne dla wszystkich było zabarwienie folkloru i ciekawe, niespodziewane urozmaicenie całego monotonnego i nieciekawego, sztucznie podtrzymywanego rytmu krótkich i za bardzo lakonicznych wypowiedzi młodocianej nie zupełnie świadomej co się w okół niej dzieje, zupełnie nie przygotowanej artystki, która do dziś dnia ma obiekcje do tego, czy zasługuje na to miano. Otóż Joka jak zwykle zapomiała chusteczki do nosa. I jak zwykle na zmianę różnic temperatury między ogrzewanym wnętrzem a nieogrzewanym zewnętrzem zaczęło jej lecieć z nosa. Jolka bardzo nie chciała, żeby teraz jak tyle ludzi na nią patrzy i jak tyle osób się do niej życzliwie uśmiecha, żeby w takiej dziwnej chwili w jej życiu, o której nikt z nią nawet jednego słowa przygotowania nie wymienił: ani rodzice, ani nauczyciele, ani odpowiedzialni za przygotowanie wystawy..., żeby w takiej chwili pojawiły się pod jej nosem mokre ślizgawki. Rzucono ją na głęboką wodę i patrzono z pobłażliwością czy bez nauki pływania popłynie czy nie. Jolka czuła się tak jak czuje się tonący chwytający się brzytwy. Z nosa jej wciąż leciało, więc co chwilę pociągała nosem, co później na nagraniu było słychać i to bardzo. Nikt nie zaproponował jej chusteczki czy kawałka papierka. Wówczas nie było chusteczek higienicznych z miękkiego papieru. Jeżeli ktoś nie przyniósł z domu we własnej kieszeni chusteczki z kawałka cienkiego materiału, zazwyczaj bogato zdobionego haftem, to nie miał chusteczki. Możliwe, że otaczający ją zebrani mieli swoje chusteczki, ale być może były już używane. W każdym razie po jakimś czasie męczenia się z zaskoczeniem, męczenie się z ciągle mokrym nosem, męczenia się z tą bardzo niewygodną sytuacją, męczenia się, męczenia się, męczenia się... Jolka miała dość. Bardzo głośno pociągnęła nosem aż furknęło i dla pewności przeciągnęło całą długością rękawa po twarzy na wysokości pojawienia się niechcianej wilgoci. Poczuła się na reszcie chociaż trochę zrelaksowana i absolutnie nie obchodziło ją już nic. Teraz tylko czekała, kiedy na reszcie będzie mogła wyjść z premedytacją przygotowanej na nią zasadzki,kiedy wyrwie się z osaczającej ją klatki cały mi tygodniami przecież preparowanej sytuacji. Chciała się pozbyć udręki i niewygodnego zaskoczenia. Wyjść, złapać oddech wolności i świeżego powietrza.
Okazało się, że nauczyciele w jej szkole słuchali tego nagrania w radio. Nauczyciel od polskiego powiedział jej, że na następną wystawę ma zabrać chusteczkę do nosa. Jollucha nie przypomina sobie, żeby ktokolwiek z rodziny poszedł obejrzeć tą wystawę. Nikt niczego w jej obecności co dotyczyło jej pierwszej wystawy nie skomentował. Jolka przyniosła wiadomość od jednego z profesorów, że ma możliwość uczęszczania na ognisko plastyczne działające przy Liceum Plastycznym dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Rodzice głośno dyskutowali czy wydatek 100 złotych miesięcznie jest konieczny. Tata twierdził, że tak, mama nie była przekonana.
Ognisko plastyczne, zaczęło jej nowy, wspaniały okres w życiu. Nie wiedziała, że jeżeli coś ktoś lubi robić i jeżeli to co robi się tak bardzo innym podoba to, to co robi przynosi dodatkową radość i satysfakcję oprócz samej pracy przy wykonywaniu danego zadania. Ognisko plastyczne a potem dalsza jej edukacja będąca kontynuacją rozwijania jej naturalnego talentu nauczyła ją tego. Nauczyciele ją rozpieszczali i otwarcie adorowali. Ona sama czuła się trochę zapodziana i zagubiona w śród młodzieży, która pochodziła z rodzin, w których rodzice sami byli związani ze światem sztuki w jakiś sposób. Była jedyną osobą niepalącą, niepijącą i w ogóle poza głównym nurtem młodzieży tam uczęszczającej do tej szkoły. Ale nauczyciele mieli o niej swoje zdanie. Wiedziała, że mogła liczyć na swoje nazwisko. Kiedyś „Piła”, bo tak nazywano profesorkę wykładającą matematykę, przyszła do klasy i powiedziała: - Która to Marunowska? To o Tobie tak głośno w pokoju nauczycielskim. Jeżeli jesteś tak dobra z rzeźby, to znaczy, że masz doskonale rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną. Cztery plus – siadaj. Jolka już kiedyś dostała kilka piątek z plusem w bardzo dziwny sposób od nauczyciela w podstawówce, ale wtedy wiedziała za co, chociaż być może wielu w klasie nie rozumiało całej akcji. Jolka zarobiła trzy piątki z kropką (wyróżnieniem) za kilka zdań. Nauczyciel wypowiadał słowo stół kilka razy za każdym razem inaczej intonując melodykę zakończenia słowa. Raz wskazując na kropkę a raz na przecinek i pytał się klasy czy to jest zdanie. Jolka była jedyną osobą zgłaszającą chęć odpowiedzi. Odpowiedziała trzykrotnie, za każdym razem trafnie i pewnie. Za każdym razem otrzymała piątkę z kropką. Najwyższą wówczas z możliwych ocen. Jednak ta czwórka z plusem była najdziwniejszą i bardzo niespodziewaną oceną. Rozumiała dlaczego dostała piątki z polskiego, ale absolutnie nie wiedziała dlaczego, to że rzeźba jest jej ulubionym przedmiotem ma jakiś wpływ na matematykę z której osiągała sukcesy tylko zależnie od nauczyciela, który tą matematykę wykładał. 
Rzeźbę w plastyku wykładał nieżyjący już dziś profesor powszechnie zwany "Kozłem" ze względu na specyficzny sposób mówienia a właściwie jąkania się oraz na charakterystyczny kształt twarzy o wąskich, ostrych rysach i krzywym wydatnym nosie osadzonej na długiej żylastej szyi z bardzo wyraźnie zarysowanym jabłkiem Adama, ale przede wszystkim ze względu na francuską, czarną bródkę, która mogła być też określana jako kozia.
Jednego pięknego dnia szła sobie Jollucha z Grażką pod rękę po chodniku zajęte swoim światem, który w tym okresie dzieliły bardzo blisko. Wówczas Gdańska nosiła nazwę ulicy Pierwszego Maja. I właśnie na dzisiejszej Gdańskiej na wysokości tuż przed skrzyżowaniem z Dworcową wyrósł nagle przed nimi kłaniający się w pas dorosły mężczyzna. Przeciągnął też ręką tuż nad powierzchnią chodnika w płynny sposób tak jak robili to dawni szlachcice używając kapelusza z piórami dla zamiecenia drogi przed osobistym obiektem uwielbienia. Jolka aż się zarumieniła przed nieoczekiwaną demonstracją. Grażka zapytała: - Kto to jest??? z przeogromnym zdumieniem. A Jolka poczuła się jakby ją kto na sto koni wsadził: - Dyrektor mojej szkoły – uniosła głowę w kierunku niewidocznych w środku dnia gwiazd i spojrzała na jeszcze bardziej zdumioną Grażkę z ukosa sama niezmiernie rozbawiona całym niespodziewanym happeningiem. Po chwili Jolka powiedziała, ten kłaniający się jest wykładowcą rzeźby w jej szkole. Kiedyś Grażka pomogła zabrać do szkoły Jolki prace do oceny dla profesorki malarstwa. Prac była taka ilość, że Jolka sama nie dała rady ich przynieść i musiała umocować je na rowerze w ten sposób, że potrzebowała pomocy, żeby je wszystkie dowieźć na miejsce. Jolka poprosiła profesorkę o specjalne godziny okazania prac i ta się z chęcią na to zgodziła. Grażka pomagała Jolce popowieszać prace dookoła pracowni, gdzie były specjalnie zamontowane płyty, w które łatwo było wciskać pineski. Jolka przedstawiła profesorce swoją siostrę.
Po satysfakcjonującej audiencji dziewczyny pakowały wystawę z powrotem na rower, a konkretnie opierając wielkie teczki o jego pedały i całość mocując sznurkiem do ramy roweru . Grażce się wszystko w szkole Jolki podobało. I wysokie pracownie i zapach i przestrzeń i okna a najbardziej światło w oczach profesorki oglądającej prace jej siostry. Grażka była zachwycona, a Jolka po raz enty dziękowała losowi za to, że dane jej zostało uczenie się w takiej szkole i w takiej atmosferze. Było tylko pięć klas i bardzo dużo profesorów. Właściwie wszyscy się mniej więcej znali. Jollucha do dziś pamięta skrzypiące stare, drewniane schody prowadzące na pietra, gdzie były inne sale wykładowe. Atmosferę skupienia wokół rozstawionych sztalug. Bliżej niezidentyfikowanego modela pod ścianą... Do dziś niemal widzi to co już nie istnieje. Ta szkoła na prawdę Jolkę postawiła na nogi i zbudowała potwierdzając to kim jest tak na prawdę od wewnątrz. Ostatnim razem Jollucha odwiedziła szkołę po tym jak w Warszawie odrzucono jej teczkę. Czekała na zaświadczenie – trzeba było iść do pierwszej w życiu pracy, a marzyło się życie studenckie. Na korytarzu pojawił się dyrektor szkoły. Nie mógł uwierzyć w to, że Jolka nie dostała się na uczelnię. Zaproponował, że załatwi jej dobrą pracę i pocieszył, że za rok nie ma takiej możliwości, żeby jego wychowanka, o której talencie byli przekonani wszyscy profesorowie nie dostała się na studia.
Jolka dużo malowała, rzeźbiła. Chciała jakoś pozbywać się swoich prac, ale nie bardzo wiedziała jak to zrobić. Zaangażowała więc Grażkę do swojego genialnego pomysłu. Jedynym wielkim skupiskiem ludzkim w okół niej było osiedle Błonie oddalone o jakieś pół godziny szybkiego marszu. Jolka poukładała na taczki wszstkie mniejsze i większe blejtramy oraz rzeźby z gliny. Zabezpieczyła tą całą furę linkami i pojechały na pobliskie osiedle. Jolka pół dnia rozstawiała przewracane przez wiatr prace. Później pół dnia wszystko z powrotem pakowała. Jolka nie powtórzyła już podobnego przedsięwzięcia w Polsce.
Podczas jej uczęszczania do szkoły plastycznej Jolka prosiła ojca o różne pomoce. To on zbijał jej pierwsze blejtramy i on woził glinę na taczkach dla Jolki z miejsca, gdzie tą glinę odkryła. Istnieją zdjęcia kilkumetrowych rzeźb, które w tym czasie powstały. Jej słynna Rachela miała przeszło dwa metry. Japonka jako stróż domowego ogniska ustawiona w werandzie pomylono przez z prawdziwą postacią. Pewna pani z dużym psem pytała na głos rzeźby, czy tamta sprzeda jej świeżych rzodkiewek. Ta historia przeszła także do panteonu legend rodzinnych i była często powtarzaną opowieścią na różnego rodzaju przyjęciach rodzinnych.

Nocna praca z Grzegorzem przez telefon albo na skype'ie układała się bardzo owocnie. Jest sześć godzin różnicy. Zaczynali więc z reguły kiedy Jollucha zazwyczaj już dawno spała. Po trzech takich sesjach była wykończona, ale całość posuwała się do przodu...
Jollucha wysłała do Grzegorza polskie opisy prac a on tłumaczył to na angielski. Jeżeli czegoś nie mógł zrozumieć to prosił o przybliżenie sensu tego o co autorce chodziło. Jollucha czuła rosnącą satysfakcję nie tylko z wyniku ich współpracy, ale z bliskości, w której ona sama  była ewidentnym podmiotem w tym samym zakresie co ojciec jej dzieci. Taką bliskość między sobą zdołali ocalić i to była bardzo fajna sprawa. Satysfakcja ta wcale nie znikła ani nie zbladła w momencie kiedy Jollucha dotknęła bardziej złożonej materii ich słownej relacji. Jollucha mogła w rozmowie z Grzegorzem dokładać kolejnych warstw i sortować różne media jak kolejne słupy informacyjne tak długo jak długo poruszali się w dialogu na jednej płaszczyźnie czy w jednym zbiorze adopcyjnym. Jednak w momencie dotknięcia przez nią w swoich myślach dualności, czyli bardziej złożonej struktury porozumienia, gdzie segmenty brył już ustalonego wspólnego widzenia czy odczucia nakładają się ale mają inne znaczenie czy rozszerzają o następną fazę już skomplikowanej całości myślokształtów, Jollucha usłyszała nikły wewnętrzny ale bardzo wyraźny głos czy odczucie ostrzeżenia: Nie wchodź tam on tego nie zaakceptuje... Jolucha widziała przy tym dokładnie wyniki pogłębionej analizy w kształcie obrazów. I szkoda jej było, że nie ma szans na to, żeby wyłuskać subtelną, ulotną ale tak ważną dla niej złożoność jej założeń artystycznych. Opisanie tego słowami to zupełnie inna gratka. Trudno jest wyrazić informacje, które tylko dzięki użyciu kolejnej płaszczyzny na innej głębokości nie jest wzajemnie sprzeczne do już ustalonego porozumienia. Ojej – pomyślała zawiedziona Jollucha – jeżeli on tego nie złapie, to kto? Istniała taka osoba, była nią Grażka, ale one były wytworem jednego gniazda. Chyba nawet mama w chwili spokoju i skupienia pojęła by jej dylemat. Grzegorz powiedział spokojnie, że ona nie ma w to wchodzić, bo nikt tego nie będzie w stanie przełknąć w jednym kęsie, najwyżej się zadławi. To znaczy Grzegorz powiedział coś czego Jollucha nie potrafi już w sobie odtworzyć, pamięta tylko obraz dławiącego ją odczucia niezidentyfikowanej całości tego co za moment stało się kwintesencją dławiącej się bliżej nieokreślonej ofiary i wewnętrzny bunt na taki efekt tego co dla niej było przejrzyste i czyste i zrozumiałe... Grażka jednak nie było w tym momencie, żeby służyć pomocą w nagle zagmatwanej sytuacji siostry. Jej zasługi polegałyby na możliwości wyklarowania przedstawionego problemu. Ale Jollucha wiedziała, że nie ma wchodzić w rejony obce większości skomercjalizowanego świata, który odrzuca każde hamulce czy zbytnie rozszerzanie lub podwójny kurs własnego rozpędu. Ogólnie pojęty świat nie godzi się na wytrącanie szybkości. Dla Jolluchy ten pęd był tylko szkicem, który powinien być dopracowany i wzbogacony o wspomagające wzmocnienia boczne. Póki co jednak musiała się zmieścić na autostradzie głównego nurtu odbioru informacji. Nie chciała zupełnie zginąć. Wiedziała, że upieranie się przy niepopularnej wersji niczego dla niej i co ważne dla innych nie wnosi. Bardzo szybko zginie z tym swoim rozszerzonym odbiorem czy rejestrowaniem bodźców a wówczas nie będzie jej i nawet tej zubożonej wersji i nikt nie skorzysta. Wiedziała wiec, że Grzegorz ma rację. Przez chwilę poczuła się zawiedziona, ale wiedziała, że w tym wypadku rezygnacja oznacza wygraną, więc z chęcią przystała na tymczasową przegraną. To co jest w tych pracach i tak prędzej czy później się dopomni o przynależną rolę w rozszerzaniu percepcji odbiorców. Informacje rzeczywiście wyglądały na wzajemnie sprzeczne i wykluczające się, ale tylko jeżeli miały by prosperować na tym samym poziomie. Właśnie dlatego, że istniała wielopoziomość i złożoność, wielowarstwowość i wielowątkowość całości jej prac, pomimo dość ascetycznej formy, ich egzystencja absolutnie nie była zagrożona.
Jollucha nie papugowała, ona ofiarowywała siebie, za każdym razem, jeszcze i jeszcze i jeszcze i jeszcze i jeszcze raz od nowa. To co przykuwa uwagę w jej płasko - przestrzennych kompozycjach - w rzeźbiarskich formach operujących malarskością i rozmachem bez użycia koloru - to są wersje siebie; niepowtarzalne, bo nie ma dwóch identycznych istnień i bardzo oryginalne, bo trudno było zamknąć i dookreślić jakąkolwiek ramką osobowość Jolluchy. Ona była kompozycją otwartą i przestrzennie rozwijającą się, była inspiracją, jak to powiedziała o niej Anucha. Anucha miała odwagę powtarzać to bardzo często. Ona po prostu była w stanie to odczuć i zobaczyć. Za tym jak się w jej towarzystwie czuła Jollucha, Jollucha bardzo tęskniła. Anucha rozumiała fakt, że Jollucha przez swoją odwagę bycia sobą tworzy czy wynosi na powierzchnię wyrafinowany, niekonwencjonalny, wyszukany smaczek dla niej samej będący codzienną pożywką. Złapał to też Waldziu, gdy Jollucha przeczytała mu jeden ze swoich wierszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz