środa, 30 marca 2011

Cykoria

Jollucha wyszła z narożnego sklepiku obstawionego przy wejściu wiadrami i koszami pełnymi kolorowych, sztucznych kwiatów. Tradycyjnie kupowała tutaj olejki zapachowe. Tyle przyjemnych niespodzianek ją spotkało wewnątrz, że wciąż się do siebie uśmiechała. Bardzo rozgadane i miłe wzajemnie się uzupełniające i wchodzące sobie na przemian w słowo małżeństwo, prowadzące ten sklepik, w trakcie nawiązanych kilku wątków dialogu doinformowało ją między innymi o nazwie posianych przez nią roślinek pod płotem od wschodniej strony ogrodu. Posiała je kilka lat temu dla ich dekoracyjnego i chyba niedocenianego wyglądu. Koszyczki kwiatów w kolorze jasnego, ale intensywnego indygo na długich, żylastych i nagich, bezlistnych łodygach, zamykają się na noc. Kolonie tych roślin można spotkać wzdłuż torów kolejowych, na rowach melioracyjnych, w kępach na poboczach dróg a czasami także na miejskich niezbyt sumiennie pielęgnowanych trawnikach. Jollucha, ku swojemu niepomiernemu zdziwieniu dowiedziała się, że te przyciągające swoją skromnością i niepretensjonalnością o rzadkim kolorze kwiatki - to Cykoria.
Jollucha pamiętała swoją wersję małej Jolki zachwycającej się gorzkawo – słodkim smakiem spiralnie skręconych, gumiastych, bordowo – brązowych wyrobów cukierniczych. Zajadała się nimi siedząc na ławce w jaką wyposażony był wóz powożony prawdopodobnie przez któregoś z jej rodziców. Pleckami przylegała do przyjemnie ciepłego i akceptującego ciała. Powoli i z wielką uwagą wsmakowywała się w świeżo poznawaną słodycz podnosząc jednocześnie jeden ze swoich butów, w którym tkwiła jej własna noga prawie na wysokość swoich oczu. Jedną z pierwszych słodyczy jaką została poczęstowana w Stanach był właśnie opisany słodki cykoriowy patyk. Jollucha pomyślała wtedy, że to niemożliwe, żeby do Stanów przywiodła ją tęsknota za jednym ze smaków dzieciństwa. Poza tym, że cykorii dodaje się do kawy zbożowej Jollucha nie wiedziała nic o tej zagadkowej roślinie. I to było dla niej bardzo zastanawiające. Tęskniła czasem za smakiem prawdziwej kawy zbożowej bez żadnych dodatków. Zaraz po repatriacji udało jej się kupić kilka paczek Kujawianki w reliktycznych opakowaniach prosto z epoki, o której ta kawa mogła przypominać. Teraz dostępna jest tylko kawa w saszetkach, a Jollucha tęskniła za grubomielonymi fusami i dzbankiem pełnym czarnej lub serwowanej z mlekiem kawy z charakterystycznym hałasem płynu nalewanego do kubka.
Wóz, na którym siedziała Joleczka równomiernie kołysał się ze względu na nierówną piaszczystą drogę jak i niespiesznie idącego konia, i... ojej!, przecież jej plecki naciskały na stoicki i pewnie osadzony bok ojca. No więc jej tata w geście zamyślenia opierał zgięte w łokciach ręce na kolanach a w jego dłoniach tkwił bat i luźno zwisające lejce. Jaki był cel podróży?
Rzeczą, którą Jollucha zapamiętała była atmosfera jej własnego poczucia bezpieczeństwa w otaczającej nią scenerii krajobrazu i jej własnego zadowolenia z całokształtu sytuacji.

Zaraz po powrocie na internecie Jollucha z niesamowitym zdziwieniem odkryła, że paczkowana sałata służąca jej często jako satysfakcjonujący i bardzo wypełniający posiłek w Stanach zawierała co najmniej kilka odmian cykorii. Wród różnych sałat, listków botwinki, kilku rodzajów kiełków, listków szpinaku były kawałki intensywnie czerwonych liści, które dotychczas były dla niej ciekawą odmianą czerwonej kapusty o raczej sałacianym, gorzkawym, cierpkawym i ostrawym smaku. Była to cykoria rosnąca w luźno zwiniętych główkach podobnych do sałaty i kapusty włoskiej. Jollucha odkryła, że strzępiasto - listna sałata to też odmiana cykorii. Z palonych korzeni tej rośliny wytwarzany jest napój konsumowany bez lub z dodatkami takimi jak kawa zbożowa lub wyroby z cukru. To, że ona urodzona „ogrodniczka” nic nie wiedziała o jednym z najbardziej popularnych warzyw było dla niej bardzo dużym zaskoczeniem i okazją do spenetrowania pewności jaką dysponowała w świecie roślinnym. Była też wdzięczna, że nareszcie dzięki tak dziwnemu splotowi wydarzeń poznała nazwę ciekawej rośliny, o której dotychczas tak mało wiedziała, przy okazji wzbogacając swoją wiedzę. Zdawała sobie sprawę, że większość ludzi nic o cykorii nie wie. Był to więc ciekawie zapowiadający się kąsek konwersacyjny.
Osatnio w jednym z dużych sklepów branżowych Jollucha wyczaiła z nieukrywaną radością znajomą jej krajankę mieszanki sałacianej drogiej jak jasny gwint. Kupiłaby, gdyby nie oburzająca świadomość znanej jej ze Stanów czterokrotnie większej paczki o niższej cenie tego co uważała za podstawę. Trzy dekady temu w Stanach nauczyła się jeść warzyw w surowej postaci z różnego rodzajami sosami. Jedyną wadą tego rodzaju posiłków była ich krótkotrwałość a w związku z tym konieczność częstych zakupów. Wprawdzie w polskich supermarketach a także na małych straganach rynków nie można było dostać wszystkich komponentów zapamiętanych posiłków, ale kępy przysychających przebiśniegów i codziennie rozwijające się nowe kwiaty w ogrodzie podpowiadały jej, że już niedługo do sałatek będzie mogła dodawać świeżych liści gorzkawych mleczy, babki, czterech rodzajów mięty zachowanych na działce, drobnych listków tymianku, bardzo aromatycznych gałązek oregano, mało znanego w Stanach kwaskowatego szczawiu, można dodawać też różnych jadalnych kwiatów: nasturcji, turków, róży rosnącej w kącie ogrodu, płatków czerwonych maków i chabrów... i różnych nasion oraz bakalii. Smaczne i pożywne są omawiane posiłki i Jollucha z odczuciem napływającego wigoru i entuzjazmu przygotowywała listę zielonych zakupów.

Zaraz po powrocie z emigracji Jollucha dbała o ogród i to bardzo. Miał być jej. Nie tyle sam obszar ogrodu co możliwość czerpania satysfakcji z realizowanej inicjatywy twórczego zaangażowania. Szybko się jednak zorientowała, że jest za wielu współ - zainteresowanych, którzy uzurpują sobie prawo kontroli i narzucania im odpowiadającego ładu i porządku. Jollucha miała świadomość, że każda raz pomyślana myśl istnieje już na zawsze i jest źródłem przyciągania sobie podobnych myśli. Dlatego była absolutnie przekonana, że jej detalicznie i z najmniejszymi szczególikami opracowany plan zagospodarowania ogrodu będzie wykorzystany. Może nie tutaj i nie koniecznie przez nią samą. Wiedziała, że mózg nie jest magazynem informacji tylko urządzeniem transmisyjnym odbierającym poziom wibracji tak jak radio odbiera fale dźwiękowe zależnie od woli słuchacza. Jeżeli więc zdarzy się gdzieś podobny przypadek zapotrzebowania, to ktoś skorzysta z już gotowej całościowej lub fragmentarycznej wersji architektury ogrodniczej. Z czasów szkolnych Jollucha pamiętała wschodzące słońce nad polami zbóż i buraków pastewnych za równoległą ulicą widoczne zarówno z terenu ogrodu jak i z okien mieszkania. Małe wówczas drzewa są już dojrzale wyglądającym sadem... Dookoła ówczesnych zabudowań pola zmieniły się w wyrastające bloki jak grzyby po deszczu. Rankami cień zalega na dużej części działki do wczesnych godzin przedpołudniowych. Ostatnią krowa pasła się na pętli autobusu 55 jeszcze dwa lata temu. Była ona ewenementem krajobrazowym jak i ciekawym obyczajowo obrazkiem na tle otaczających ją kolorowych bloków i ruchliwych ulic a także udokumentowaniem dynamizmu dziejących się przemian. Okalające działki z wyjątkiem kilku przykładów były powtarzającą się kalką podobnych wzorów, tak że zaczynały być oklepanym i przeciętnym sposobem zagospodarowania przestrzeni, której praktyczne przeznaczenie uległo zdecydowanemu przewartościowaniu. Dla wszystkich mieszkańców pobliskich domów jak i dla rodziców małej Jolki przyzwyczajonych do samowystarczalności i zaradności oraz niezależności od rynku, ogród był źródłem dodatkowego zarobku lub często podstawą utrzymania. W tym czasie gród rodziców korzystał z przestrzeni i przejrzystości, teraz woła o kameralność i prywatność oraz przekwalifikowanie funkcji z dochodowej i praktycznej na typowo rekreacyjno – wypoczynkową nagle optycznie bardzo zmniejszonej powierzchni. Takie dostosowanie natomiast potrzebowało stałych nakładów finansowych. Projekt Jolluchy zagospodarowania oddanego jej terenu był odpowiedzią na wszystkie wyzwania jakie narzucała teraźniejsza wersja sado – ogrodu. Przełomem w przejęciu omawianego skrawka ziemi okazała się poważna choroba. Jollucha sama była zaskoczona przedłużającym się okresem jej trwania i czasem potrzebnym na rekonwalescencję i powrótem do już zmienionych zasobów energetycznych jej organizmu. Jollucha chwilowo straciła płynność finansową i została bez środków i tymczasowo bez źródeł dochodu, które byłyby zapleczem do możliwości natychmiastowej kontynuacji zaczętych projektów. To co było konsekwencją takiej sytuacji już więcej nie będzie miało szansy powtórki, bo Jollucha z bólem w sercu zrzekła się przyznanej na początku szansy na radość realizowania własnych propozycji, których owocem miała być nie tylko satysfakcja z osiągnięcia założonych celów ale także udział w przygodzie czy w budowaniu drogi prowadzącej do powstawania całości.
W okresie jej dzieciństwa i wczesnej młodości dla wielu przydomowe ogrody były podstawą utrzymania i głównym źródłem dochodu. Dla jej rodziców ogród gwarantował dodatkowe zyski, które natychmiast były przekształcane w materiały, za pomocą których dom był powoli wykańczany a całość posiadłości nabiera dzisiejszego kształtu.
Tata zasiewał ogród bardzo wcześnie i dopiero po zebraniu plonów roślin zimnolubnych działka była zagospodarowana pod uprawy całosezonowe. W lutym na oknach mieszkania pojawiały się płytkie kartoniki z wysianymi pomidorami, ogórkami, a wszystkie kapuściano - podobne wysiewane były z przeznaczeniem na rozsadę w inspektach. Dzieci uczestniczyły we wszystkich zajęciach rodziców. Budzone były na kilka godzin przed zajęciami szkolnymi do wiązania pęczków z przeselekcjonowanych przez rodziców wiązek. Najdokuczliwszym punktem całości zadania nie były nawet bardzo wczesne pobutki, z którymi Grażka miała znacznie więcej kłopotów niż Jolka, ale sakramencko zimna woda służąca do płukania wiązanej rzodkiewki, koperku czy pietruszki. Ręce dziewczynek były zaczerwienione, bolesne, zgrabiałe a twarze zacięte w chęci wywiązania się nałożonego na nie zadania. Arka najczęściej była zwalniana z większości zadań z powodu uczenia się po nocach.
Dziewczynki dostały od mamy własne ogródeczki odseparowane ścieżkami od jej własnych grządek. Jolce przypadł najfajniejszy kąsek, a możliwe, że taki z tego co dostała zrobiła. Grażka z powodu swojego najstarszeństwa otrzymała największą grządkę pod garażem. Zasiała tam marchewkę, pietruszkę i trochę sałaty. Wciąż przybiegała do Jolki by ta jej wyjaśniła, która z roślinek jest pożyteczna, a która jest niepotrzebna i nazywa się zielskiem. Traktowała swój ogródek jako jeszcze jeden obowiązek i raczej pańszczyznę niż przyjemność, starając się jak najbardziej wypełnić domniemane oczekiwania rodziców. Po zaledwie sezonie jej ogródek, który z czasem musiała doglądać mama, został naturalnie wchłonięty przez całość intensywnego wykorzystania każdej piędzi rodzącej ziemi. Arka dostała najmiejszy kawałek pod ścianą sąsiedzkiej szopki, który jeszcze pomniejszyła, bo jej koncepcja realizowania oczekiwań rodicielskich wymagała bardzo małego obszaru. Udeptała całość a później postawiła jeden pieniek, który służył jej do siedzenia i trochę większy pieniek do położenie książki czy zeszytu aby mogła się tam uczyć. Uczyła się tam tylko przez kilka godzin pierwszego dnia. Przyniosła sobie nawet kubek herbaty, która jej się rozlała z racji małej i trochę krzywej powierzchni prowizorycznego stołu. Jollucha zawsze miała nadzieję, że Arka zostanie naukowcem, ona wybrała profesję lekarza wypełniając tym niezrealizowane marzenia rodziców o wyższym wykształceniu, o prestiżu społecznym, o podniesieniu stopy życiowej, o statusie rodzinnym na innym poziomie niż ten jaki był wytyczną ich doświadczeń i wypadkową losu. Rodzice szybko zoriętowali się, że kawałek ziemi oddany w posiadanie najmłodszej córce można przeznaczyć na bardziej praktyczne założenia gospodarcze. Jolka w swoim raju sadziła najróżniejsze rośliny, które uznała za ozdobne. Jej ogródek stopniowo się rozrastał początkowo tylko o okalające ścieżki. Mama systematycznie dokładała do jej małej posiadłości aż oparła się ona o naturalne granice pomiędzy werandą, płotem sąsiadów a ogrodem rodziców. Grażka była egzekutorem założeń rodzicielskiej myśli organizacyjnej i w wolnej roli w jakiej Jolka czuła się z racji jej środkowej pozycji urodzenia, a także z powodu cech, z którymi przyszła na świat bardzo dobrze – ona czuła się niepewnie i bez odwołania do oparcia jakie dawało jej wypełnianie nakreślonego i narzuconego planu.
Jolka zwlekała na obszar swojego ogródka rośliny najróżniejszego pochodzenia. Posadziła tam biały bez jaki widziała w maminym bukiecie ślubnym na zdjęciu, dwa jałowce, które rosły tam przez kilka dekad i nawet kiedy pod murem sąsiadów powstała piaskownica dla dzieci Grażynki i jej męża Janka. Resztki ogrodu Jolki z tamtej wersji do dziś istnieją. Pod bzem była wkopana beczka a w niej co rok zakwitały żółte kosaćce, które przetrwały do dziś chociaż już w innej części ogrodu. Były kaczeńce ściągnięte z jakiejś łąki nad samo-nawadniającym się strumieniem za pomocą kawałka szlaucha (wąż ogrodniczy) o miękkim zwoju. Były mchy i porosty, a także kamienie i powykręcane korzenie, które wówczas podobały jej się bardzo. Jednak na szczegółowe opisanie zasługuje urządzenie, które Jolka skonstruowała jako pułapkę na mszyce. Zauważyła ona, że mszyce lubią jasne kolory. Znalazła więc niedużą, białą, plastikową miskę z niewielką dziurką na krawędzi zetknięcia się skośnego i wyprofilowanego boku miski z dnem. Powiększyła tą dziurkę wypalając ją do oczekiwanych rozmiarów za pomocą płomienia świeczki. Później w zakolu strumienia wykopała głęboką dziurę w ziemi. W niej umocowała pod skosem tak, żeby był zapewniony spływ czy ściek wcześniej odpowiednio przygotowaną miseczkę. Następnie do wbitej głęboko w ziemię gałęzi z rozwidleniem u góry przymocowała dużą zieloną butelkę po winie wypełnioną wodą. Butelka była natomiast przywiązana za pomocą sznurka. Sznurek docierał do okna pokoju, który służył za wspólną sypialnię trzech sióstr, a tam był zapętlony o metalową ramę łóżka Jolki. Pierwszą czynnością po przebudzeniu się przed paciorkiem, toaletą i śniadaniem było obowiązkowe pociągnięcie za sznurek, który przechylał butelkę ulewając z niej niedużą ilość wody i spłukując plon zebranych prawdopodobnie w oczekiwaniu na łatwy żer mszyc do podziemi wykopanych przez Jolkę i nazwanych przez nią Hadesem. Nie znała jeszcze wtedy mitologii greckiej, ale usłyszała takie określenie i według jej zrozumienia znaczenia wyrazu - była to adekwatna nazwa. Po spłukaniu swoich bezmyślnych ofiar biegiem leciała jeszcze w piżamach do ogrodu by sprawdzić skuteczność zasadzki. Nie usłyszała żadnej, bezpośredniej pochwały. Raz jednak widziała przez okno jak ojciec w Niedzielę, bo wtedy nie pracował, tylko spacerował po ogródku z założonymi do tyłu rękoma i się do siebie uśmiechał, podszedł do jej pułapki i jego uśmiech na twarzy ocalał a nawet w przekonaniu i w pamięci Jolluchy nabrał specificznego odblasku spokrewnionego z dumą. Podczas licznych wizyt rodziny lub gości ojciec zawsze przedstawiał jej wynalazek; „... A niech Jolcia wam pokaże co ona zbudowała?!...” I wówczas Jolka włączała program pod tytułem opowieść o mszycach, promieniując przy tym zadowoleniem i nieukrywaną satysfakcją. To była inżynieria myśli dziecięcej w najlepszym wydaniu. Podobnym konstruktorem okazała się też jej córka Marianna.
Każda z córek Jolluchy miała swojego kota. To, że każdy z trzech kotów jakie w tamtym okresie w swoim otwartym domu miała Jollucha miał swoją niepowtarzalną osobowość jest bardzo nieistotnym szczegółem w tym momencie opowiadania. To co ważne dla kontynuacji podjętego wątku to sprawa obowiązków każdej z córek Jolluchy, która była naturalną konsekwencją posiadania własnego kota. Musiały one bowiem na zmianę dbać o czystość kociej kuwety. Nikt nie lubi tego rodzaju zajęć, bo są one dodatkiem do całokształtu ogólnej przyjemności w tym wypadku posiadania z zadowoleniem mruczącego kota i który umie okazać zainteresowanie w satysfakcjonującej zabawie. Marianka przyszła do mamy z rysunkiem i wytłumaczeniem, że to jest maszyna do zabierania gówienek i ona potrzebuje wyszczególnionych części do konstrukcji wymyślonego projektu . Jollucha doskonale wiedziała co znaczyło dla niej nielubienie mszyc. Wybrały się więc we trójkę do pobliskiego sklepu z materiałami budowlanymi oraz dla  różnego rodzaju zainteresowań hobbystycznych. Marianka siedziała nad swoim projektem dość długo, ale w końcu ogłosiła triumfalnie, że jej urządzenie działa. Rzeczywiście chwytne ramię o dwóch sztywnych palcach spełniało wyznaczone zadanie, ale sama konstruktorka potrzebowała do tego bardzo dużo cierpliwości i samozaparcia. Marianka chodziła po salonie cała dumna i zadowolona pokazując swoje małe rączki swojej mamie albo sama się im przyglądając i głośno podśpiewywała: „.. Ja mam ręce dziadka, a ja mam ręce dziadka...”
Z jakiegoś powodu mimo zachęt stosowanych przez mamę, obie dziewczynki nie bawiły się z chęcią lalkami, chyba, że ze swoimi rówieśniczkami, które były częstymi gośćmi w mieszkaniu Jolluchy.
Marianka pasjami oglądała instrukcje obsługi różnych urządzeń, które nagrane na taśmie Jollucha regularnie znajdowała w skrzynce pocztowej a Emilka w tym czasie układała klocki. Słuchanie muzyki było ulubionym zajęciem obu pociech Jolluchy, a także rysowanie, które było tak jak w przypadku Jolluchy pierwszym językiem jej dzieci.
We wczesnym dzieciństwie obie córeczki Jolluchy tak jak ona należały do skowronków lub rannych ptaszków. Później obie przejęły zwyczaje czy usposobienie w tej kwestii po ich ojcu i stały się nocnymi sowami.
Jollucha całe życie wolała wcześnie wstawać i chodzić spać z kurami niż odwrotnie. Te wczesne poranki Jolka wykorzystywała na nieprzewidzianą pomoc rodzicom a tak właściwie na własne przyjemności. Uwielbiała pracę w ogrodzie i dlatego nigdy nie dostrzegała jej nadmiaru. Jollucha dokładnie pamięta jak Jolka zanim poszła do szkoły wynajdowała sobie zajęcia. Na przykład pewnego razu wyczyściła zagon truskawek dopiero przewidziany w niedalekiej przyszłości do obróbki w piętrzących się zajęciach „zagonionych” rodziców jak mawiała jej mama. Najbardziej lubiła chodzić i pracować na bosaka. Cieszyło ją pielenie krzaczków o białych kwiatkach, likwidowanie pędów a także podsypywanie roślinek. Jolka nie mogła się doczekać kiedy rodzice nareszcie zauważą i który z nich rozpracuje tajemnicze poczynania ich dorastającej córki. To było kapitalne uczucie nie dość, że lubiła to co robiła, to jeszcze rodzice się wyraźnie z tego cieszyli tym bardziej, że bywali zaskakiwani jej pomysłowością. Jolka robiła takie rzeczy nie tylko a konto pary rodzicielskiej. Nad wyraz kochała i bardzo była przywiązana do swojej babci Emilii, po której jej starsza córka przejęła imię. Babcia zajmowała pomieszczenie, które jest teraz kuchnią Jolluchy, a które służyło Babci jako pokojo – kuchnia.
Małe wówczas jeszcze drzewka owocowe zaczynały owocować i właśnie spadło ogromne, czerwoniuteńkie jabłko. Jolka sama by chętnie je zjadła, ale miała dla niego jeszcze lepsze przeznaczenie. Babcia miała otwarte okno i drzwi ze względu na „skwar i gorąc” jak sama mawiała. Jolka wyczekała aż babcia odwróci swoją uwagę i ona będzie mogła to wykorzystać. Babcia akurat jadła swój obiad. Jolka wyczekała pod oknem aż babcia zacznie zmywać swoje naczynia nad zlewem ciężko wspierając się o ów zlew na obydwu łokciach. Jak kot weszła do pokoju babci i na stole ułożyła jabłko. Po czym szybko uciekła. Usiadła na ławce pod oknem babci i nasłuchiwała. Staruszka się powoli odwróciła po czym podeszła do krzesła i usiadła. Miała zwyczaj relacjonowania na głos tego co widziała. Więc teraz Jolka usłyszała: - „....A to co?...” Po czym nastąpiła chwila ciszy. Jolka wyobrażała sobie jak babcia bierze w rękę smakowite, czerwoniutkie jabłko.. W świat jej wyobaźni wtargnął zdziwiony głos babci: „ Ki cziort czy pierun?” Jolka usłyszała skrzypnięcie krzesła i zdała sobie sprawę, że babcia wstaje z krzesła. Być może będzie chciała wyjrzeć przez okno. Wnuczka stwierdziła, że nie ma czasu do stracenia i chyłkiem czmychnęła w tył ogrodu. Tam za zasłoną wysokiego słonecznika najchętniej poskakałaby jak mała piłeczka, albo nakręcony bączek, była jednak już dużą dziewczynką i nie wypadało jej. Poza tym natura zadbała o jej włoski i teraz Jolka pragnęła, by się mniej układały co mama w niej bardzo sobie ceniła a bardziej się kręciły.
Jolka przed wyjściem do szkoły uwielbiała podlewać ogród. Na bosaka, bo tak najbardziej lubiła, a jak było trochę chłodniej to w korach. Do dziś ulubionym obuwiem Jolluchy są kory czasami zwane też trepami. Może dlatego, że tata sam strugał takie obuwie. Jollucha nie miała pojęcia. Na pewno na jej decyzje nie wpłynęły żadne zdrowotne argumenty. Chociaż w korach jest ciepło od podłoża i bardzo stabilnie.
Podlewanie ogrodu to następna historia żywo rysująca się w pamięci opowiadającej.
W tym czasie lekkie węże działkowe służące do podlewania były prawdziwym rarytasem trudnym do zdobycia. Tata miał o nich jednak własne zdanie; „ A takie barachło” - lakonicznie określał. Skombinował więc czy załatwił, bo załatwianie wówczas było podstawą przetrwania, gruby, czarny, ciężki prawdopodobnie jakiś budowlany czy kanalizacyjny wąż zdobyty zapewne drogą wymiany. Tata tego węża miał sporo. Tyle, że korzystając z jego niezaprzeczalnej praktyczności pod względem trwałości materiału, planował z niego zmontować automatyczny system nawadniający ogrodu. Ale zdążył tylko zakopać ten wąż, a teraz nikt nie wie gdzie i jak jest on ulokowany pod ziemią. Na początku, gdy Jollucha zaczęła się opiekować ogrodem wystawały końcówki grubego szlauchu nie wiedzieć po co i dlaczego, bo nikt nie został wtajemniczony w całość założeń taty. W planach Jolluchy było i to – automatyczne nawadnianie działki tak jakby kontynuacja myśli przewodniej taty.
Do tego grubego i ciężkiego węża tata dopasował miedzianą rurkę odpowiednio spłaszczoną na końcu tak, żeby podlewała zarówno z bliska jak i daleko. Jollucha uwielbiała satysfakcjonujące uczucie scalania się z ogrodem. W promieniach porannego słońca czasami można było dojrzeć pojawiającą się tęczę w dynamicznym strumieniu wody lub w maleńkich rozpylających się kroplach. Czasami też każda kropla zawiera w sobie małe słoneczko i te wszystkie słoneczka zespalały się ze sobą tworząc strumień intensywnego światła. Jak powiał lekki wiatr, co się zdarzało często gdy strumień wody miał sięgnąć roślinek pod płotem i trzeba było trzymać wąż bardzo wysoko, to drobna rosa osiadała na całym ciele podlewającej wywołując dreszcze i gęsią skórkę na powierzchni ręki. Z jakiegoś powodu roślinki wydawały się odzyskiwać ikrę i ich zgapiały wygląd ustępował ożywieniu. Na dużych liściach formułowały się maleńkie jeziorka a ziemia nabierała kontrastowej barwy tak, że wszystkie roślinki wyglądały radosne i wdzięczne.
Na koniec zawsze zostawiała swój ogródek do podlania. Lubiła patrzeć jak pije wodę mech i z zadowoleniem uzupełniała zapasy wody dla kosaćców. Do tego ogródeczka zwoziła skarby z każdego rodzinnego wyjazdu w plener. Bywali w lesie i na jagodach, których tata nie cierpiał zbierać i na grzybach, które i owszem lubił zbierać, bywali na wizytach rodzinnych i tak sobie dla spędzenia Niedziel. Soboty były wówczas dniem pracy i dniem zajęć szkolnych.
Na początku gdy rodzina osiedliła się na ulicy, której historia sięga typowo ogrodniczej genezy, aż do momentu kiedy mała działalność gospodarcza przestała być opłacalna, ojciec woził rodzinę na bordowej jawie. Ale i na nią przyszedł czas wymiany. Ojciec tak bardzo ją udoskonalił, że kupiec musiał jechać po dodatkowe pieniądze, żeby móc uznać ten udoskonalony i bardzo niespotykany egzemplarz za swój. Taty następnym nabytkiem była syrenka potrzebująca gruntownego remontu ale jaki to był remont. Tata musiał wymienić podłogę i karoserię, przeprowadzić kapitalny przegląd silnika i  doprowadzić go do stanu niezawodności. Sam szył pokrowce i wymieniał całość wyłożenia w środku samochodu, tak żeby było z tego samego materiału co siedzenia. Wstawiał nawet dekoracyjne wstawki z ozdobnego wężyka w trochę innym odcieniu. To był pierwszy samochód w rodzinie i wszyscy robili sobie zdjęcia w okół takiej okazji. Jolka znacznie bardziej wolała zdjęcia na grzbiecie konia, na oklep i najlepiej boso z umorusanymi  stopami , ale ona zawsze miała dziwne pomysły. Samochodzik był jak „ talala” jak mawiał tata. Nic więc dziwnego, że gdy otworzył swój pięknie wysprzątany bagażnik i zobaczył w nim to czego się mógł najmniej spodziewać, to zawsze się trochę unosił, burduszył i złościł. W jego otwartym bagażniku znajdował jakieś korzenie, kamienie, mchy, huby, ptasie gniazda, i całą masę różnych roślin wykopanych z korzeniami, a raz nawet skórę , którą porzucił wąż w drodze dorastania. Patrzył na Jolkę z przypływem nagłego wyrzutu i powtarzał, że znów badziewia, czortostwa i czarostwa różnistego nałapała chyba po to, żeby bardak i bałagan robić. Ale jego gniew i naburduczenie przechodziło mu po jakimś czasie, a Jolce prawie zawsze udało się przechytrzyć jego czujność. Tak rósł jej ogród. W Stanach przeszło dwie dekady marzyła o ogrodzie a także o antycznych meblach, które mama chciała sprzedać. Jollucha podejrzewa, ze właśnie z tych dwóch powodów los ją rzucił z powrotem na ojczystą ziemię. Tak się jednak ułożyło jak powinno się ułożyć, żeby rodzina mogła się rozwinąć w kierunku szacunku względem każdego jej członka i jeżeli zapłatą za ową przemianę ma być poświęcenie jej twórczego zaangażowania w naturalnie podyktowany rozwój ogrodu - to trudno. Każdy ponosi konsekwencje swoich decyzji – ona także. Stagnacja i zastój jest przeciwny naturze każdej jednostki ludzkiej. W życie każdej jednostki ludzkiej wbudowany jest rozwój, a co za tym idzie normalne jest przeobrażanie otoczenia na coraz doskonalsze jego wersje. Jollucha jest przekonana, że zachowawcze postawy prowadzą do chorób i depresji, dlatego mianowicie, że życie ani świat nie zatrzyma się dla zapewnienia wygody i spokoju ani na chwilę.
Dziś zapada już zmrok. Jollucha musi jednak chociaż na moment wyjść do ogrodu. Mama mówiła, że zakwitły białe krokusy. Musi je zobaczyć i nacieszyć się ich krótkotrwałym i szybko przemijającym pięknem.
Jollucha wie, że każda wizyta w ogrodzie wiąże się dla niej z ogromem bólu. Ale stara się odkreślać grubą kreską to uczucie, bo zadanie jakie chciała osiągnąć zostało już wykonane. Nie wiadomo tylko jak długo jeszcze będzie starała się pokonać uczucia, których świadomie nie chce zapraszać na teren kształtowania swoich wibracji. Mądrość ludowa mówi, że gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Jollucha bardzo chce już pozamiatać i chodzić po nowej, czystej karcie rodzinnej historii.



sobota, 26 marca 2011

Kapusta

Dopiero w Stanach i już będąc matką Jollucha dowiedziała się, że niektórym, nawet w Polsce o czym nigdy nie słyszała wcześniej, rodzą się dzieci w kapuście. Ona sama była ofiarą wersji bociana. Co prawda mama wyjaśniała wszystkim trzem córkom, że nosiła je pod serduszkiem, ale tylko do momentu domagania się czy dopytywania się o bardziej konkretne szczegóły. Można powiedzieć, że i pod tym względem mama Jolluchy uchyliła drzwi prawdzie w powszechnie obowiązującym purytanizmie, zakłamaniu i pięknie oprawionej pruderii. Jollucha była jednak świadoma tego, gdzie tkwią źródła innej postawy życiowej  pomiędzy jej matką a nią samą. Przez pokolenia powstawała recepta na możliwość przechowania dzieci w odrealnionym świecie przestrzegania sztywnych zasad i reguł nie mających potwierdzenia w codzienności a jedynie w nieugiętych prawach tradycji, które gwarantowało poczucie bezpieczeństwa w granicach jego nienaruszalności. Od XIX wieku jednak nastąpił powszechny zryw rozwojowy społeczności w oparciu o indywidualną myśl ludzką. Społeczeństwo przestało być monohromatyczną masą kierowaną za pomocą jednego źródła. Z puli jednego źródła informacyjnego korzysta na przykład stado fruwającej gawiedzi ptasiej. Może nie wiem ile być w powietrzu skrzydlatego przedsięwzięcia, żadne poszczególne jednostki się ze sobą nie zderzają. Każdy wyszczególniony osobnik wie co do niego należny. Jollucha była absolutnie przekonana, że następuje skok świadomościowy ludzkości i jej przyszło żyć w czasach przemian i w nich uczestniczyć. Jakież to było excytujące, że historia dzieje się na oczach jej samej i jej rówieśników. Rozwój zindywidualizowanego podejścia do życia coraz częściej znaduje taki praktyczny wymiar w metafizyce, który zapewnia zarówno na łonie rodzinnym jak i  w ogólno - społecznym  wymiarze możliwość wchłonięcia w ten sam strumień różnych i zróżnicowanych postaw bez zderzania się lub z minimalnymi kosztami poniesionymi przez każdą jednostkę czy podgrupę społeczną . Ten sposób jest rozszerzeniem świadomości nie tyle poszczególnych jednostek ale wszystkich większości opierających filozofię przetrwania o tradycyjne i niezmienne sposoby myślenia a co za tym idzie działania. Swiadomość ludzka już nie raz przechodziła taką przemianę. Z boga, który żądał ofiar często także ludzkich,  zrodził się bóg poświęcający swoje życie dla ludzi. Teraz na samej krawędzi kształtowania się światopoglądu społecznego pojawiła się myśl, że każdy z nas posiada pierwiastek twórczy mający źródło w naszych myślach. Bardzo ważnym aspektem nowej ery będzie zapewne zmiana postaw opartych na powszechnie zakorzenionym egotyźmie na postawy oparte na znajomości praw uniwersalnych rządzących życiem, z których najważniejszym jest prawo przyciągania sobie podobnych (podobieństw). To znaczy przyciąganie się podobnych wibracji u podstaw ich powstawania czyli myśli.  Cała trudność tego nowego podejścia do życia proponuje świadomy wybór pozytywnych myśli i takie zarządzanie wolą, które pozwala rezygnację z poddawania się istniejącym wolnym myślokształtom i nimi powodowanych czynów. Tak więc jeżeli lęk jest przeciwieństwem miłości, to wybieranie miłości jest prawidłową postawą proponowaną przez prawo magazynowania zapasów dobrej energii i jej przyciągania. Ludzie od dawna w niektórych aspektach życia poznali zasady działania prawa przyciągania podobieństw. Mama Jolluchy często powtarzała: "... pieniądz ciągnie do pieniądza..."  Jollucha miała świadomość, że tradycja gwarantuje wygodniejsze gniazdko dla niej samej i jej latorośli. Jednak jej wewnętrzny nakaz czy wręcz przymus zgłębienia prawdy i dotknięcia istoty istnienia nie pozwalał na wygodnictwo. Z jej obserwacji wynikało, że dla wielu uwięzionych w okowach  tradycji, zetknięcie się z prawdziwym obliczem i wymiarem życia bardzo często było nie tylko szokiem ale prowadziło do wielu dramatów i tragedii. Mama Jolluchy jak wielu rodziców jej pokolenia nie dysponowała narzędziami odpowiednimi dla wyjaśnienia całej prawdy o postaniu życia z punktu widzenia biologii. Rodzice Jolluchy pod wieloma względami byli prekursorami świeżego i niepopularnego filozoficznego spojrzenia na stan świadomości, jednak starali się nie wychylać poza ramy bezpiecznych granic. Każda z córek przejęła jakąś sobie wiadomą przestrzeń światopoglądową prezentowaną przez rodziców i ją rozwijała na terenie własnego życia. Grażka zdjęła najbardziej zauważalny i najszerzej pokrywający się z rodzicielskim płaszcz świadomościowy. Jej życie polegało na  pogłębianiu wartości chrześcijańskich oferujących dotarcie do żywej wiary. Arka zanurkowała w najbardziej w tradycyjnym sposobie myślenia pokrywający się prawie w całości ze źródłami obróbki rodzicielskiej w kształtowaniu światopoglądu. Jollucha wybrała otwieranie uchylonych drzwi. Była to najbardziej samodzielna postawa okupiona powolnym podnoszeniem się świadomości całej rodziny. Dla Jolluchy rezultaty jej uporu i wierności sobie samej warte były dotychczasowej ceny i wszystkich perturbacji jakich doświadczała po drodze. Ostatnio łono rodzinne coraz częściej jest w stanie akceptować jej prawo do samodzielnego decydowania o sobie, co wymagało przewrotu dynamiki rodzinnej. Rodzina jednak ocalała i Jollucha miała okazję doświadczyć już nie raz, "że krew nie woda".
Dzieci  Jolluchy od samego początku jak tylko powstało w nich pytanie pod tytułem: "... A skąd się wzięłam mamo?..." wiedziały wszystko to, do czego były przygotowane w danym momencie. Wiedziały, że tata z mamą się bardzo kochali i że owocem ich miłości są ich kochane córeczki. Jollucha też opierała się na tym co pamiętała z wypowiedzi swojej mamy i powtarzała, że nosiła je pod serduszkiem w swoim brzuszku. Różnica jednego pokolenia i Jolluchy zamiłowanie do wiedzy powodowało, że dla niej nie było niewygodnych pytań. Oczekiwała ich z poczuciem pewności, że zna odpowiedzi. Jako matka, czyli osoba odpowiedzialna za wszystko co dotyka piskląt w jej gnieździe,  Jollucha miała podobną postawę dotyczącą jej dzieci, które zawsze traktowała bardzo poważnie, jak do całokształtu otaczającej ją realności.  Nawet ustalenia światopoglądowe nie były żadną z góry przez nią narzuconą wersją. Z ust Emilki padło swego czasu pytanie:
- Mamo czy krasnoludki są na świecie?
- O ile w nie wierzysz to są - odpowiedziała Jollucha.
Jako małe dziecko Emilka miała wypracowany sposób, na przyswajanie zakresu i pojemności przekazywanych  treści. Stawała w miejscu gdzie akurat się znajdowała i w zatrzymywała czynność, która ją w danym momencie pochłaniała czy absolutnie absorbowała. Tak jakby nie chciała żadnym, najmniejszym ruchem nawet powietrza w okół siebie, spłoszyć swojej własnej wewnętrznej dedukcji czy monologu. Obserwując ją Jollucha zawsze miała wrażenie, że ziemia chwilowo się obraca bez Emilki. Wycofywała się z aktywnego istnienia prowadząc w sobie jakieś ważne dochodzenie dla własnych prawd.
Marianka natomiast miała zwyczaj wykładania wszystkiego na głos tak, że towarzysząca jej osoba była świadkiem jej procesu tworzenia wniosków na swój własny użytek. Co ciekawe dziewczynki zamieniły się charakterami przynajmniej w kwestii dotyczącej introwertycznego czy ekstrawertycznego przeżywania rzeczywistości.

Czasami też sama Jollucha była powodem zamieszania i kłopotów swoich dzieci. Jako matka i w ogóle osoba była uczulona, na niektóre aspekty otaczającej ją rzeczywistości. Miała awersję na przykład do nadzwyczaj popularnych lalek Barbie. Nazywała je "plastikowymi wystrzałówami" i nie chciała, żeby dziewczynki przejęły jakiekolwiek cechy propagowanego w jej odczuciu "dallasowatego" stylu i sposobu na życie z ominięciem całego otaczającego bogactwa jaką oferowała różnorodność i złożoność świata, który wciąż odkrywała w okół siebie. Na początku więc pozbywała się niechcianych prezentów. W sklepach z zabawkami udawało jej się pokierować uwagą swoich pociech w ten sposób, że entuzjastycznie same wybierały wartościowsze wersje niż ich pragnienia posiadania tego co w zasadzie miało każde dziecko. Najlepiej jak były to zabawki edukacyjne lub uczące czegokolwiek. Wobec lawiny napływającego zewsząd towaru przed, którym młoda mama chciała obronić swoje latorośle musiała się poddać i stało się to bardzo szybko. Stwierdziła, z ukłuciem zawodu i żalu w sercu ale i z radością pokonania własnej słabości, że nie dla siebie wychowuje swoje skarby tylko dla świata. Ale, ale nie poddała się całkowicie. Jednym z jej sposobów było równoważenie napływu niechcianych wzorów reprezentowanych w "super" wersji tego co dla niej jako matki było kwintesencją absolutnej płycizny i braku szacunku dla życia. Starała się równoważyć  potok a raczej w jej przekonaniu potop Barbie lalkami o nazwie Cabbage Path (kapuściany zagon).  Robiła to w taki sposób, że każda z jej córeczek miała swoją wybraną przez siebie ulubioną lalkę z tej serii. Skromny budżet jakim dysponowała w tamtym okresie, był uzasadnieniem dla większości postronnych obserwatorów jak i niej samej, powodów dla których była stałym bywalcem sklepów w używanymi rzeczami. Lubiła swobodę wyboru jaki gwarantowała wymieniona branża, a także możliwość znalezienia na prawdę cennych rzeczy za bezcen.Wykopywała nie tylko diamenty, ale i prawie wszystkie potrzebne przedmioty codziennego użytku z zasobów odrzuconych przez innych. Miała z tego niesamowitą satysfakcję. Jej dewizą życiową było pokazywanie piękna tam, gdzie inni dawno zrezygnowali z jego odkrywania lub poszukiwania.
Prawie za każdorazowymi odwiedzinami w sklepach z drugiej ręki z racji różnorakich potrzeb, jej córeczki wzbogacały się o kolejną lalkę do kolekcji ulubionych lalek Jolluchy i póki co były przekonane, że są to ich własne wybory. Tak samo Jollucha delikatnie i z lekka konspiracyjnie kierowała ubiorami swoich wychowanic. One były zawsze przekonane, że one decydowały o swoim stroju, ale od najmłodszego Jollucha umiała im wpoić zasady nie tyle dobrego gustu, bo odmian dobrego gustu, może być tyle ile jest ludzi, ale zasady komponowania w ogóle, które zawierały w sobie także ubiory. Ubranka były doskonałym narzędziem rzeźbienia osobowości twórczej dziewczynek. Jollucha nie ograniczała ich własnego stylu, a wręcz przeciwnie zachęcała i uodważniała swoje młode do zauważania i szanowania swoich wewnętrznych potrzeb. Emilka była zdecydowaną egzekutorką stylu sportsmenki a Marianka księżniczki. Emilka w szkole miała miej kłopotów z racji swoich wyborów, bo jej wersja należała do bardziej popularnych. Z powodu uporu ubierania przez Mariankę "stukających bucików" i falujących sukienek Jollucha była nawet wezwana na dywanik dyrektorski w szkole. Po długiej dyskusji z autorytetami  myśli wychowawczej na korzyść dziecka Jollucha odniosła zdecydowane zwycięstwo i  Marianka była jedyną uczennicą w szkole, która nosiła ze sobą tenisówki do przebierania na zajęcia sportowe lub kiedy zajdzie taka potrzeba wyrażona w postaci prośby danego nauczyciela. Dziewczynki zawsze wybierały z pośród rzeczy przeselekcjonowanych przez samą Jolluchę, ale zawsze mogły kontynuować realizowanie swoich potrzeb stylu i kreacyjności. Ramy, które z wiekiem jej córek stopniowo zanikały powodowały, że był "wilk syty i owca cała".
Istniała więc cała kolekcja lalek ulubionych zarówno przez matkę jak i jej córeczki, na zasadzie wolnego wyboru obu stron. Była to łatwa wówczas wersja wygranej łamanej przez wygraną. Te ulubione lalki codziennie były ustawiane na łóżeczkach swoich pociech po zaścielaniu ich z rana. Łóżeczka dziewczynek były nakryte dwoma podobnymi i oryginalnymi narzutami pracowicie zrobionymi przez ich mamę z maluteńkich zeszytych razem ścinków materiałów. Kapy te istnieją do dziś i są nimi nakryte łóżka w gościnnym pokoiku na strychu.
Właśnie w sklepie z rzeczami po byłych właścicielach Jollucha znalazła podkładki pod talerze zrobione z cienkiej warstwy twardego korka. Wpadła na pomysł edukowania dzieci w niezauważalny dla nich, lekki, zabawowy sposób. Wyszukała kilka reprodukcji w książce o historii malarstwa. Powiększyła te reprodukcje do odpowiednich rozmiarów w pobliskim sklepie z dostępną usługą kopiowania. Nakleiła gotowe reprodukcje na podkładki po czym zabezpieczyła je przeźroczystym utwardzaczem. Przed posiłkami podczas nakrywania stołu dziewczynki same wybierały na jakiego autorstwa obrazach mają ochotę postawić swój posiłek. Do wyboru był: Matisse, Picasso, Van Gogh, Monet, Cezanne, Signack i Gauguin.
Później było oglądanie albumów ze sztuką z inicjatywy samych dziewczynek, których Jollucha z racji swoich zainteresowań zgromadziła sporo.
Jednym ze sposobów radzenia sobie Jolluchy z jej losem samotnej matki był zryw tłumionej dotychczas ze względu na potrzeby męża kreacyjności. On sam zapewne by się z taką wersją nie zgodził, ale prawda jest taka, że związki są układami symbiotycznymi. Symbioza zawsze wymaga wzajemnego dostosowywania się.  W tym okresie samotnego macierzyństwa powstały jej pierwsze monochromatyczne  prace z serii "Poławiaczy Światła". Wówczas autorka prac nie zdawała sobie sprawy, że seria ta stanie się jej dominującym stylem przestrzenno - płaskich kompozycji w piątej dekadzie swojego życia.
 Priorytetem w życiu Jolluchy były dzieci i starania w celu zjednoczenia rodziny, więc zrealizowało się w jej życiu zasłyszane twierdzenie, że kobieta zaczyna żyć po pięćdziesiątce.


Następna historia dotycząca kapusty to w życiu Jolluchy to wspomnienia z jej własnego kolorowego dzieciństwa.
Położony po zachodniej stronie piaszczystej drogi, która dzieliła gospodarstwo na dwie części  warzywnik był wynikiem wytężonej pracy obojga rodziców, ale przede wszystkim jej mamy Anny. Sad był usytuowany po tej samej stronie drogi prowadzącej do drewnianego mostu. Sad więc rozciągał się na samym obrzeżu górki, która kończyła swój naturalny zasięg  prawdopodobnie wraz z  kiedyś szerokim korytem wyschniętej rzeki. Pozostałością tej rzeki była teraźniejsza jej wersja w postaci strugi.  Tak więc naturalną konkluzją była wersja, w której dzisiejsza droga położona w naturalnym wąwozie o piaszczystym dnie, była strumieniem dopływowym dzisiejszej strugi. A struga opierała swoje brzegi o naturalne zakończenie dzisiejszego sadu i była potężną rzeką o stromych zboczach. Być może też rzeka i jezioro a także cały układ geodezyjny terenu był wynikiem rzeźby lodowców przeciskających się w epoce ich topnienia. Warzywnik odziedziczony po poprzednich użytkownikach gospodarstwa był więc w reprezentowanej hipotezie pogłębiającym się dnem rzeki ku środkowi jej nurtu.
W warzywniku rosły różnego rodzaju uwielbiane przez Joleczkę cuda natury pieczołowicie doglądane i pielęgnowane z prawdziwą miłością i zapobiegliwością charakterystyczną dla jej mamy. Jollucha doszła do wniosku, że jej "zielony kciuk" po angielsku a "ręka do kwiatów" po polsku jest wynikiem odczucia i podpatrzenia maminego zamiłowania do roślin i przeszczepienia go na własny grunt.  Hodowane roślinki miały wszystko; dostęp do światła, bo mama często pieliła i usuwała wszelkie formy flory, która mogła zagłuszyć lub zagrozić przyszłości wyflancowanym  lub wysianym wczesną wiosną określonym roślinkom. Warzywnik miał corocznie użyźnianą naturalnym obornikiem glebę. W czasie upałów lub braku regularnych opadów mama podlewała konewką swój obszerny i przestrzenny ogród nosząc wodę z pobliskiej studni po drugiej stronie drogi. Cała powierzchnia ogrodu położona w naturalnej niecce powstałej zapewne w czasie wyrównywania spadzistego terenu pod planowane przeznaczenie, podzielona była na równiutkie grządki i klombiki o geometrycznym wzorze ujętym w ścieżki oczyszczone  z pojawiającego się z niesamowitym uporem i zegarmistrzowską regularnością zielska.  Zbocza tej niecki swobodnie porastały dzikie jeżyny, maliny i inne zaopatrzone w kolce krzaki. Na wykończeniu małej kotlinki u samego obramowania ogrodou zamontowane było prowizoryczne, kulawe i powykoślawiane ogrodzenie poprzetykane pędami  malin i jeżyn oraz innych pnączy jak powoje z różowawo białymi kwiatkami. Jollucha nawet teraz po latach nie wie czy to jeżeny i inne powoje trzymały to ogrodzenie w pionie czy prowizoryczny i mający swoją historię płot był wsparciem czy wieszakiem dla roślin? Wśród kolczastych krzaków rosły między innymi gęste kępy różnorakiej  trawy i mleczy. Gdy mała Jolcia zmrużyła oczy ogród był owinięty w płachtę podobną do materiału z intensywnie zielonym tłem i rozsianymi niemal równomiernie żółtymi plamkami kwitnących mleczy. Z kwiatów tych ostatnich mama robiła wianki na głowy swoich córeczek tak jak później Jollucha dla swoich, ale już w dalekim kraju za wielką wodą.
Zaraz więc pod naturalnym wzniesieniem, na którym usytuowany był sad rozpościerała się warstwa malowniczego płotu. Później pasek naturalnie zbyt pochyłej powierzchni dla regularnej uprawy ogrodniczej proponującej zółto - zielony deseń okalający ogród. Pod nim kwadratowa powierzchnia niecki z zaokrąglonymi rogami regularnie pocięta ścieżkami z uporządkowanymi kolorami różnorodnych warzyw. Całość emanowała ciepłem i absolutną doskonałością współpracy natury i człowieka w twórczym zaangażowaniu dającym niepowtarzalne rezultaty przeżyć estetycznych i  korzyści praktycznych.

Lato było bardzo gorące i suche. Mama Anna musiała codziennie nosić wodę i podlewać swoje roślinki cynową konewką. Jolka i jej dwie siostry wiernie towarzyszyły pracującej. Jednak Jollucha nie zarejestrowała w swojej pamięci interelacji ze swoją mamą dzielonej pomiędzy nią a siostrami tego dnia. Ma tylko niejasne wrażenie, że one też tam były, ale niejako w tle. Pamięta tylko, że owego dnia zapytała swojej mamy czy kapusta to dziewczynka czy chłopiec i wtedy mama jej powiedziała, że wszystkie warzywa, o których można powiedzieć "ta" to dziewczynka, a te warzywa, które określamy wyrazem "ten " to chłopczyk tak więc ta kapusta to dziewczynka a ten kalafior to chłopiec. Jolka pomagała mamie wchodząc jej pod nogi i usiłując trzymać za wydłużone ucho przechylanej konewki i kontynuując utrwalanie nowych wiadomości:
- Ta dynia to dziewczynka a ten ogórek to chłopiec...- relacjonowała ciąg analizy wszystkich warzyw jakie widziała w ogródku.
Oj, gdyby mała Jolcia mogła wówczas spojrzeć na uśmiech rozjaśniający twarz jej mamy na dumę i zadowolenie jakie biło z całej jej postaci. Jolka z pewnością odczuła to poprzez wibracje powietrza, poprzez klimat wokół duetu jaki tworzyła ze swoją mamą zawłaszczoną tylko dla siebie w tym momencie.  Lekko pochylony wizerunek szczupłej kobiety ubranej akurat w jedną z ulubionych sukienek Joleczki, trzymającej konewkę, za której ucho obiema rączkami trzyma jej jasnowłosa pociecha w celu brania udziału w dziejącej się akcji, tworzyłby obrazek wypełniony spokojem i przyjemnością trwania chwili. Całość kompozycji przepełniona była wzajemną akceptacją. przychylnością  i wzajemnym zrozumieniem potrzeb dwóch postaci. Nad głowami bohaterek obrazka  śmigały tnąc powietrze pod zdecydowanymi  kątami - jaskółki, mieszkanki tych samych budynków gospodarczych, które należały do rodziców Jolki.
Mama nieraz wołała dzieci, żeby popatrzyły jak mama Jaskółka karmi swoje dzieci. Jolka widziała różowe wnętrza szeroko otwarte żółto- pomarańczowych dzióbków piskląt. Było coś magicznego w tak prostym obrazku. Nawet współczesne dokumentalne filmy przyrodnicze nie potrafią oddać wrażenia, jakie wprowadza podglądanie przyrody na żywo.
Po przeprowadzce do miasta, wróbelki robiły gniazda przede wszystkim z kłączy perzu pod okapem nowego domu. Dla tych jednak okoliczne zwyczaje nie były tak wyrozumiałe i łaskawe. Wróble musiały znaleźć sobie inne miejsca lęgowe. Nikt z sąsiadów nie pozwalał wróblom na swawolę dzielenia przestrzeni zamieszkałej przez ludzi. Być może to jest jeden z powodów dla których populacja wróbli gwałtownie i nagle zmniejszyła się w miastach polskich - myślała Jollucha.
Pod koniec wyliczanki wszystkich możliwych warzyw w warzywniku mama Jolki dodała;
- W sadzie są też dzieci. Na nie można powiedzieć "to", na przykład to jabłko.
Później mama się bardzo zdenerwowała na zające, które wyjadły znów kilka główek dorodnej sałaty i kapusty. Jolka nachyliła się i powąchała kapustę. Pachniała bardzo zachęcająco. Jolka pomyślała, że bardzo chciałaby być zającem.
Następnego dnia, nie zaraz po śniadaniu, ale jak już zgłodniała troszkę, Jolka nagle przypomniała sobie zapach kapusty wąchanej wczoraj. Otworzyła prowizoryczną furtkę zbudowaną na zasadzie kwadratu zbitego z desek i z dwiema deskami skrzyżowanymi po przekątnych, uzupełnionego siatką. Musiała się wspiąć na paluszki i bardzo mocno się wyciągnąć, żeby przełożyć druciane kółko przez drewniany słupek, ale po kilku próbach dała radę. Weszła do ogrodu i postanowiła być zającem.
Kapusta nie tylko pachniała znakomicie, w surowej wersji jedzonej prosto "z pnia" jak to później określiła jej mama, była na prawdę smakowita. I właśnie tak zastała ją mama z pełną konewką w ręku:
- Myślałam, że to złodzieje, bo furtka była otwarta - komentowała z uśmiechem  mama ujmując się wolną ręką pod bok - a to tylko zajączek!?
Jolki sumienie można było bardzo łatwo rozszyfrować. Jak zrobiła coś z czego sama się cieszyła, a podejrzewała, że czynność ta może się średnio podobać przełożonym, bo była przekroczeniem oficjalnie wyrażonego nakazu lub zakazu a nieraz tylko domyślnej jego wersji, zaczynała skakać jak nakręcony bączek, czy mała z dużą częstotliwością odbijana piłeczka. I w tej chwili właśnie zademonstrowała ów swoisty taniec, śmiejąc się przy tym radośnie, przekornie i rubasznie. Skakała tak bardzo, że mama znów musiała się zacząć śmiać, bo według niej kręcone kędziory Joleczki na reszcie miały szansę się trochę wyprostować.
Historia z kapustą jedzoną z pnia w warzywniku przez małą Jolkę należy już też do panteonu legend rodzinnych wśród wielu innych wchodzących na rozlicznik czynów Joleczki w jej wczesnym dzieciństwie.

Minęło gorące lato. Jesienią mama ścinała kapustę i w dziecięcym wiklinowym wózku pozbawionym jednego kółka woziła tę kapustę do wozowni zaopatrzonej w ogromne drewniane wrota. Tam w rogu układała tę późną odmianę kapusty w rodzaj piramidy opartej o dwie ściany pomieszczenia. Kupa kapusty sięgała prawie do samego sufitu. Towarzyszyły jej wszystkie trzy córeczki. Dwie trzymały się rączki wózka a jedna trzymała się obrzeża budy. Wózek był zaopatrzony w obszerną budę wyplecioną też z wikliny.
W rodzinnym albumie istnieją zdjęcia, na których maleńka Jolka śpi w wózeczku, a Grażynka trzyma się budy wózka i nieśmiało się uśmiecha. Zdjęcie pokazuje w tle budynki i kilka drzew.
Magazynowana kapusta miała za zadanie przeleżeć jak najdłużej, bo wtedy można ją było sprzedać po najbardziej opłacalnych cenach. Niektóre z wierzchnich liści zielonych główek nadpsuwały się i trzeba je było regularnie usuwać.

Wrota wozowni były otwarte na oścież. Wewnątrz pomieszczenia na jednej z ryczek siedziała przykulona, zrośnięta w jedną całość z wykonywaną pracą szczupła kobieta. To była mama Joleczki i jej dwóch sióstr. Mama powiesiła pancerną latarkę na naftę u sufitu. Strumień nikłego stożkowatego światła oświetlał tylko część ogromnego stosu kapuścianych głów. Mama przebierała kapustę. Każdą główkę brała w dłonie, obcinała nadpsute liście i odkładała z drugiej strony. Co jakiś czas podnosiła się aby podrzucić obraną kapustę na drugą formującą się kupę. Wewnątrz wozowni panował zaduch zapamiętany przez Jolkę z regularnych odwiedzin w kopcu. Zapach pleśni, wilgoci i piżma, który na zawsze pozostał ciekawym komponentem złożonych i raczej męskich zapachów. Jollucha jeżeli już używała perfumów to wybierała ich wersje dla mężczyzn. 

Dziewczynki powinny dawno już spać, ale mama chciała już skończyć zaczęty znój. Wiedziała, że jak pomyje dziewczynki i ułoży je do snu to będzie jej bardzo ciężko zebrać siły by przyjść ponownie i dokończyć zaczętą powinność. Musiała przygotować kapustę na rynek, a nieprzebranych główek było jeszcze sporo.
Dla jej dzieci to była niecodzienna okazja. Jolka wiedziała, że jej siostry jakoś się sobą zajmują ale jej towarzyszką zabawy była Diana.
Było już ciemno i całe aksamitno  - czarne, wieksze niż za dnia niebo pokryte było niezliczoną ilością migotliwych światełek . Na początku Jolusia stała z zadartą głową ale powoli zaczęła monitorować niezwykłość całości otoczenia.
Światło gwiazd oświetlało stodołę i resztę budynków gospodarczych. Wszystkie zabudowania były szare i płaskie tylko na samym szczycie dachów rysowała się bardzo subtelnie jaśniejsza linia poświaty. Cała przestrzeń powiększona była jeszcze o tę samą wersję gwiazd odbitych w jeziorze. Podwórze było przestronne zazwyczaj a teraz wydawało się jeszcze powiększone i wypaproszone z wszystkich szczegółów i różnic. Cała przestrzeń się zlewała tak, że nieokreślony był moment scalenia nieba z ziemią. Jolka nigdy nie widziała dzwonu. A Jollucha nigdy nie była wewnątrz żadnego dzwonu. Jednak uczucie jakie ogarnęło małą dziewczynkę dotyczące znanej jej przestrzeni zamkniętej nagle i odkształconej w ogromny, pusty wewnątrz dzwon, którego podstawa leży na ziemi, określając tym zasięg wysokości gwiazd i terenu nie tyle widzianego co odczutego przez to dziecko. Jolka biegała za Dianą a raczej za podniesionym jej ogonem. Pomiędzy suką a małą dziewczynką wytworzyło się swoiste nieartykułowane porozumienie. Obie się doskonale bawiły. Jolka wywiązywała się z części przeznaczonej dla niej podążając za podniesionym ogonem psa. To była zabawa w zaufanie. Przestrzeń podwórka powiększały jeszcze bardziej jakby studzienne dźwięki. Było cicho. Było tak bardzo cicho, że Jolka słyszała własny przyspieszony oddech i tupot małych stóp, oraz miękkie dźwięki dreptania Diany. Joleczka czuła niezwykłość sytuacji. Parametry jej znajomego otoczenia zmieniły się bardzo a jednocześnie mała zdawała sobie sprawę, że jest wciąż w tym samym miejscu, które powinno a nie było jej znajome i oczywiste. Diana wyczuwała lekką niepewność Jolki a Jolka wiedziała, że podążając za ogonem psa nie potknie się i nie przewróci. Diana co jakiś czas przystawała i oglądała się za siebie i sprawdzając dystans pomiędzy małą, szczęśliwą dziewczynką a nią. Co roczne obfite mioty tej psiej mamy oferowały zrozumienie na czym polega opiekuńczość i prawdopodobnie traktowała Jolkę jak wyrośnięte szczenię w ludzkiej skórze. Jolka była tak bardzo przepełniona radością z powodu doświadczania czegoś, czego w żaden sposób nie mogła wcześniej przewidzieć, że od czasu do czasu zbyt głośne w zalegającej ciszy jej własne salwy śmiechu, na siłę powstrzymywane spowalniały radosną pogoń za przewodnikiem. Powietrze było chłodne, rześkie i przyjemnie suche. Ujednolicona przestrzeń powodowała odrealnienie sytuacji co jeszcze bardziej zmagało odczucie niesamowitości i tajemniczości w małej bohaterce. Punktem odniesienia, dla potwierdzenia, że Jolka wciąż jest w tym samym miejscu były drzwi wozowni szeroko otwarte i pochylona przy przebieraniu kapusty mama a także Diana i gdzieś z tyłu bawiące się ze sobą jej siostry. Dziewczynki trzymały się za ręce i niepewnymi głosikami śpiewały piosenkę o kółku graniastym w jakie często bawiła się z trójką swoich dzieci ich mama. Później Jollucha uczyła swoje dzieci piosenek i zabaw, które pamiętała z dzieciństwa. Jej założeniem było udostępnienie bogactwa obu kultur dla swoich pociech. W tej sytuacji musiała znaleźć sposoby wyposażenia dzieci w dwujęzyczność. Mama Jolluchy jej bardzo w tym pomagała przysyłając jej polskie bajki i filmy. Za co do dziś Jollucha i jej dzieci są bardzo jej wdzięczne.

Na rynek trzeba było wyjechać bardzo wcześnie rano, żeby sprzedać towar. Poprzedniego dnia mama załadowała uprzednio wcofany przez konia wóz w pomieszczeniu gdzie leżała kapusta.
Było bardzo wcześnie. Za oknem jeszcze szarawo i było widać blaknące gwiazdy na niebie. Podwórze powoli wyłamywało się z ujednolicenia. Przedmioty oddzielały się od siebie odzyskując własną tożsamość, swoje kształty i granice a przestrzeń perspektywę opartą o konkrety. Mama już od jakiegoś czasu krzątała się po gospodarstwie. Nakarmiła już głodny inwentarz i zabezpieczyła jego potrzeby żywieniowe na cały dzień.  Po dźwiękach można było poznać, że wyprowadza konia ze stajni. Za chwilę otworzyła drzwi wozowni z charakterystycznym dla nich skrzypieniem dużych wrót. Jolka znów przysnęła.
Załadowany wóz podjechał koło progu i zdecydowany głos mamy zarządził: Prrrrrryyyyy mały prryyy...
Teraz koń musiał poczekać na resztę ładunku na wozie, to znaczy na trzy małe dziewczynki. Mama poszła je pobudzić dużo wcześniej niż zazwyczaj.
Na rynek mama wiozła pół wozu kapusty a na niej leżały systematycznie przynoszone z kopca worki ziemniaków.Było też jedzenie przygotowane w koszyku zapewne z niezawodnymi jajami na twardo i piciem w butelkach opatulonych, tak aby jak najdłużej zachowały ciepło. Był owies dla konia w puszorku i specjalna derka do nakrycia konia. Jollucha nie pamięta już w tej chwili czy były tam też wytłaczanki z jajami.
Jaja zazwyczaj odbierali ludzie, którzy je skupowali. Przyjeżdżali czterokonnym zaprzęgiem. Kiedyś tata zauważył, że bułany koń, rasy pociągowej, ze znacznie bardziej krępą budową ciała i większą ilością włosów niż konie spokrewnione z rasą arabską, stojący po prawej stronie dyszla w przedniej parze ma nisko pochyloną głowę i wygląda bardzo nieszczęśliwy. Zapytał powozowego czy koń jest zdrowy. Powozowy potwierdził, że on raczej chodzi w zaprzęgu i przeszkadza niż ciągnie i że trochę kuleje, chociaż nie wiadomo czemu, poza tym to był na prawdę dobry, miękki i ludzki koń. Przymiotnik ludzki zapewne odnosił się do cech zwierzęcia wykazującego wolę przywiązania się do ludzi. Konie są różne. Niektóre kąsają, kopią, wierzgają i nie chcą dostosować się do jarzma pracy i niewoli za oferowane bezpieczeństwo i regularne posiłki.
Tata wymienił swoją kasztankę o imieniu Baśka, która była właśnie takim przypadkiem końskiej narowistości na kulawego konia. Tata pozbył się kłopotu i zapewne przy zamianie chorego konia na zdrowego miała miejsce wymiana gotówki na korzyść taty.
Tata wyleczył konia. Pod zaschniętym strupem z boleśnie odstawianej nodze koń miał wbitą potężną drzazgę a raczej szpilę i dużą ilość zebranej ropy. Tata mówił, że zwierzak musiał bardzo cierpieć ale teraz będzie jak nowy i widać, że charakter ma łagodny i radośnie rży jak się wchodzi do stajni.  Bułanego rodzice nazwali Bułanym. Według relacji mamy gołym okiem było widać, że koń jest wdzięczny za uratowane mu życie, widać, że ten koń lubi pracować i nie jest taki ciężki jak Baśka. Rzeczywiście dla Bułanego praca była okazją do rozerwania monotonii stania przy żłobie.
Nad żłobem konie miały zamontowaną drabinkę z sianem umocowaną na dwóch drągach po obu stronach żłoba.
Jolka tak polubiła Bułanego, że tata pewnego razu znalazł ją wyręczającą Bułanego w wyciąganiu siana. Jolka stała niewiele poniżej  kolan w osie w żłobie i z poświęceniem wyciągała suche wiązki pachnącej trawy. Od czasu do czasu głaskała wielki łeb konia z wielkimi brązowymi oczami obramowanymi gęstymi, prostymi rosnącymi pod skosem rzęsami. Łeb Bułanego był z pewnością większą częścią jej całego ciała, co w ogóle nie miało dla niej znaczenia. Z jakiegoś powodu Jolka wiedziała, że poprzednia kasztanka nie życzyła sobie jej towarzystwa, a Bułany i owszem z ukontentowaniem machał ogonem i Jolka widziała radość i przyzwolenie w jego całej postawie. Ona sama odczuwała wielką satysfakcję z tego, że koń woli jeść z jej małej rączki i czeka aż ona poda mu siano chociaż sam mógł sobie je z łatwością sięgnąć.
Później, gdy rodzina już się osiedliła w mieście i rodzice zabierali dzieci na wizyty rodziny zamieszkałej na wsi, Jolka  zawsze bardziej szukała towarzystwa koni, krówek i świnek, kotków i piesków niż ludzi, wśród których z jej punktu widzenia mało się działo. Jej siostry zawsze kręciły się w pobliżu mamy a ona jako już trochę większy poszukiwacz urozmaicenia wolała swoje własne drogi i swój własny świat porozumienia poza barierami z góry ustalonych szablonów.
Teraz Bułany stał przed progiem i oczekiwał reszty współtowarzyszy drogi, do której był już przygotowany. Tej nocy był jeden z pierwszych przymrozków i pomalowane na czerwono okna w kurniku, zaszły szronem. Na czerwonym tle wzory wymalowane za pomocą pędzla dziadka mroza były na prawdę niecodziennym zjawiskiem. Okna w kurniku były pomalowane na czerwono, żeby zapobiegać agresji kogutów. Rodzice hodowali tylko jednego koguta na sto kur, a one i tak umiały się odnaleźć i walczyć między sobą. Czerwone szyby i różowy kolor światła pomagał w kontrolowaniu nadmiernej ilości wydzielanego testosteronu.
Mama tak grubo obabuliła swoje skarby, że nie mogły same się ruszyć. Więc musiała je po kolei powynosić na wóz. Teraz z zarumienionymi policzkami i świecącymi oczkami siedziały jak ruskie matrioszki  na miękkim i wygodnym tapczanie zrobionym ze słomy oczekując na rozwój wypadków ciekawie zapowiadającego się dnia.
W końcu mama zachęcająco cmoknęła i ruszyli. Droga była piękna. Szadź pokryła nawet najdrobniejsze gałązki przydrożnych drzew a ciężki wóz wytrwale i równomiernie posuwał się do przód pod namiotem nierównomiernie rozproszonej bieli  oraz coraz jaśniejszego nieba.
Z samego targu Jollucha pamięta niewiele. Mama musiała jednak być bardzo zajęta bo wracały pustym wozem. Znów powoli zapadał zmrok. Przemęczona mama kimała wciąż siedząc na drewnianej ławeczce bez oparcia  i  luźno trzymając lejce a Bułany szedł sam, bo Bułany znał drogę. Nagle przebudzona mama od razu zorientowała się co się stało. Na rynek Bułany woził typowo kobiecą rodzinę także latem. Za czasów zaborów, na terenach zachodnich wzdłuż dróg sadzono drzewa owocowe. Byli nawet opłacani przez gminę stróże, którzy mieli za zadanie pilnowania przed rabusiami zarówno w ludzkiej jak i w ptasiej a konkretnie szpaczej postaci. Najpopularniejsze były aleje czereśniowe i wiśniowe, ale zdarzały się grusze i jabłonie posadzone w regularnych odstępach na obrzeżach dróg. Zabory przeminęły pozostawiając ślad w zapiskach  historii  i mentalności  ludzkiej a drzewa pozostały gdzieniegdzie jeszcze do dzisiejszego dnia. W tej chwili są to fragmentaryczne i nieliczne pojedyncze za to potężne przypadki, wciąż owocujące, z bardzo połamanymi gałęziami. Zdarzają się takie drogi gdzie rzadko bo rzadko ale przetrwały przydrożne, stare egzemplarze. Podczas letnich podróży powrotnych mama zawsze zatrzymywała konia pod zwisającymi nad wozem obwieszonymi wiśniami gałęziami. Wystarczyło wejść na drewnianą ławeczkę, w którą był zaopatrzony wóz i najeść się do syta brzemiennych słodkowo - kwaśnym sokiem owoców... Ach!
Swoją drogą jakie to musiało być wrażenie podróż konna alejami kwitnących wiosną drzew - wplotła w swoje przemyślenia małą dygresję Jollucha i z powrotem zagłębiła się w refleksjach.
Kilka stojących nad drogą wiśni było zapewne pozostałością ówczesnego trendu gospodarczego wykorzystującego  każdą możliwość dochodu. Do dziś ziemie zachodnie w Polsce mają bardziej rozwiniętą sieć dróg i kolei.
Bułany zapamiętał to miejsce, gdzie mama latem stawała z dziećmi pojeść soczystych wiśni. Nie mógł przecież wiedzieć, że wiśnie nie rosną na drzewach kiedy te pozbyły się nawet liści.
Mama rozejrzała się i po zorientowaniu się w sytuacji zachęcająco i nieco zaspanym głosem od drzemki na siedząco wydała komendę: Wioooooooo, mały wiooooooooooo....
Bułany ruszył. Za drugim razem mama obudziła się dopiero gdy Bułany stanął w podwórzu ich gospodarstwa.
Dziewczynki rozkosznie spały na miekkiej słomie.

Po przeprowadzce do miasta rodzice nadal uprawiali warzywnik. Nieco mniejszy, ale prawie tysiąc metrów kwadratowych to już sporo pracy. Rodzice sadzili cztery rodzaje kapusty: Jasnozieloną wczesną. Ciemnozieloną wpadającą czasami w odcień lekkiego przebarwienia niebieskości - późną odmianę o twardych i zbitych jak kamień ciężkich i największych głowach. Hodowali też czerwoną kapustę - jedyne warzywo w ogrodzie o liściach o tak niesamowitej barwie. Co prawda można dopatrzeć się czerwieni w botwince, ale nie w tak zdecydowanie intensywnej i jednolicie nasyconej barwie. Liście tej kapusty były bordowe wpadające we purpurę ocierającą się o fiolet w połączeniu z walorami bardzo ciekawych, mocnych róży. Ostatnią z gatunków była kapusta włoska. Miała ona ciekawą fakturę liści o parciatej, chropowatej, dekoracyjnie wyglądającej powierzchni. Jej główki były lekkie i pierzaście, luźno złożone. W ogródku rodziców były także kapusto-podobne roślinki. Biały kalafior, bo zielone jego odmiany weszły dopiero niedawno w życie, chociaż Jollucha miała okazję zaznajomienia się z tą odmianą dwie dekady wcześniej w Stanach. Rósł też jarmuż o lekko ostrym smaku -mama nazywała go spiżarnią witamin. Na początku, a może to było jeszcze przed przeprowadzką, w każdym razie była też brukiew, z liśćmi bardzo podobnymi do kalarepy.  Raz, chyba tylko raz posadziła mama szlachetną brukselkę, ale nie znalazła powszechnej akceptacji wśród członków jej rodziny więc to był tylko raz. Sadzili też kalarepę, warzywo bardzo rzadko pojawiające się półkach w sklepach Stanów gdzie mieszkała Jollucha. Jeżeli już Jollucha znalazła kalarepę to kasjerzy nie znali nazwy tej rośliny.
Już z miasta Jollucha pamięta obrządek kiszenia kapusty, który odbywał się w kuchni, tam gdzie teraz jest kuchnia Jolluchy. Ona sama pamięta jak udeptywanie kapusty przesypywanej warstwami soli i jej własne stopy ze skórą pomarszczoną jak u zeschiętej śliwki.
Kiedyś ludzie spożywali znacznie więcej soli - dedukowała Jollucha. Sól należała do drogich rarytasów i była jedynym znanym środkiem konserwacyjnym. Nie było puszek ani słoików, ale były inne sposoby. Po uboju ludzie nacierali grubą warstwą soli kawałki mięsa po czym wpuszczali je do studni, bo tam zawsze panował chłód, nie było much i innych zagrożeń istniejących na powierzchni ziemi. Beczki z zasolonymi ogórkami zatapiano w stawach. Kiedyś stawów było znacznie więcej. Przy użyciu soli i octu robiono różne sałatki warzywne w dużych kamionkach.


Rodzice przechowywali beczki kapusty w piwnicy, a po ukiszeniu sprzedawali na rynku, dorabiając w ten sposób do swoich pensji. Każdy urlop przynajmniej na początku był poświęcony wyjazdom na wykopki, bo za to w zapłacie dostawali zabezpieczenie w ziemniakach. Powoli remontowali drugie piętro, na które potem przeniosła się rodzina, a dół został wynajęty studentom.  W czasie kiedy już mogli się zrelaksować, bo tata osiągnął zamierzony cel życia, to wziął zachorował i umarł.
Celem życia taty były właściwie trzy cele; Po pierwsze chciał mieć dom. Po drugie chciał mieć garnitur. Po trzecie chciał mieć buty. Zaczął od obuwia. W wieku szkolnym mógł iść do szkoły tylko wtedy jak jego brat zostawał w domu, ze wględu na buty. Dorobił się  pół szafy różnego rodzaju butów. W szafie wisiało 17 garniturów. Wybudował dom, posadził wiele drzew i spłodził "dziurawe wojsko" - jak nazywał swoje córki.
Dorobił się też Audi, po wymianie kolejnych samochodów na coraz lepszą markę i wziął i umarł.
Tata bardzo lubił kapustę a najbardziej kilkudniowy, przegryziony bigos.
Mama przyrządza bardzo dobre posiłki z kapusty w najróżniejszych odmianach i bardzo smaczny bigos.




.

piątek, 25 marca 2011

Młyn

Jollucha wybrała numer swojej mamy. Telefon długo dzwonił. Jollucha słyszała, że mama chodzi po mieszkaniu u góry, więc cierpliwie czekała. Mama ostatnio kupiła sobie telefon z dużymi cyframi i głośno dzwoniący. Telefon tak głośno dzwoni, że słychać go nie tylko w słuchawce ale także przez sufit.
Jollucha chciała się dowiedzięć, czy jezioro zaraz przy gospodarstwie, w którym upłynęło jej barwne wczesne dzieciństwo miało nazwę.
- Nie, to jest jezioro Bez Nazwy - usłyszała w odpowiedzi.
- Teraz już ma nazwę - odpowiedziała Jollucha nagle sobie przypominając -  że to jest teraz Zalew Koronowski, a jednocześnie myśląc, że to bardzo romantyczna nazwa dla jeziora. Jezioro Bez Nazwy, przy którym po drugiej stronie głównej szosy i w innej już, znacznie większej osadzie o tej samej nazwie tylko z wymiennikiem Stary zamiast Nowy stoją ruiny zamku zabezpieczonego siatką. Jest to zamek przeklęty. Podobno ktoś go kupił w celu wyremontowania i wówczas utopił się w jeziorze chłopak zaraz u stóp zamku, gdzie jedna ze ścian wynurza się prosto z wody. Podobno był to ktoś z rodziny nabywcy zamku.  Z południowej strony zamek oparty jest o naturalną skałę. Kilkanaście lat temu podczas wizyty w Polsce Jollucha pojechała z mamą i swoimi dziećmi zobaczyć ten zamek. Na miejscu przeczytały tabliczkę informującą, że zamek ten w czasach wojen krzyżowych był twierdzą graniczną między Zakonem a Polską. Jollucha nie wiedziała, że germanie wcinali się tak głęboko w teren obecnej Polski. Zwiedzając zamek myślała o tym jak ruchoma i ułudna może być tożsamość narodowa i jak daleko przesunięte na wschód były dawne przedwojenne granice Polski. W ruinach zamku wyrósł piękny i potężny oset wyższy od niej samej o bardzo architektonicznej i zdecydowanie stożkowatej budowie z pięknymi ogromniastymi liśćmi o szlachetnym niebieskawo - szarym zabarwieniu, z pędzelkami dużych kwiatów w kolorze jaskrawej magenty na pękatych pięknie rzeźbionych główkach skrywających przyszłe nasiona. Oset ten bardzo podkreślał brudno czerwone cegły, z których składały się wyniosłe ruiny powtórnie zaniechanego zamku. Jollucha zwiedzała wiele zamków w swoim życiu, ale dopiero tutaj zdała sobie sprawę, że średniowieczne cegły były znacznie większe od tych jakich używa współczesna architektura. Istnieje wiele legend dotyczących do dziś stojących budowli z tamtego zamierzchłego okresu historii. Jedna z nich mówi o zaprawie robionej z piasku, jajek i krowich talerzy najpierw suszonych o później kruszonych i dodawanych wraz z pociętą słomą do całości mieszanki. Z krowich talerzy do dziś dnia buduje się w Indiach, gdzie wciąż egzystują wymarłe już gdzie indziej tradycje i prastare wierzenia.
Jollucha nie wiedziała, że jej dzieciństwo było aż tak kolorowe i bogate. To uczucie się w niej znacznie bardziej rozkrzewiło i prawie zakwitło, po krótkiej rozmowie z mamą, która przypominała jej, że na opisywanej strudze w jej ostatnim blogu, był stary drewniany młyn i to bardzo blisko. Zaraz jak było ostre zakole i gospodarstwo pierwszych sąsiadów po drugiej stronie rzeczki na co dzień zwanej strugą , a która dała początek pod wymieniony Zalew Koronowski.
W pamięci Jolluchy znów odżyły wspomnienia. Na koniec rozmowy obie rozmówczynie doszły do zgodnego wniosku, że woda, powietrze i sztuka daje życie.

Spadkobiercy gospodarstwa z nieużywanym młynem prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z urody zakątka i ze znieruchomiałego piękna oraz potencjału buzującej energii w samej drewnianej konstrukcji młyna. Znacznie trudniej jest dostrzec piękno w otaczającej codziennej szarości niż z perspektywy wyidealizowanych wspomnień.  W pamięci Jolluchy wśród przeźroczyście czystej jak kryształ wody wyłaniały się drewniane koliste, ogromne zęby wzajemnie na siebie nacierające i wgryzające się w siebie ogromniaste, drewniane konstrukcje zwane trybami.
Jollucha zapragnęła zobaczyć to jeszcze raz. Cofnąć się do tego momentu, żeby z perspektywy dorosłej i znacznie dojrzalszej osoby zobaczyć tamten absolutnie czysty, ckliwy, sielski i anielski obrazek z młynem.
Rozmowa z mamą napędziła też tryby odwiecznej różnicy zdań - swoistego młyna,  między mamą a jej córką.
Mama twierdzi, że Jolluchy starsza siostra Grażka, pamięta znacznie więcej niż sama Jollucha z racji tego, że jest starsza. Jollucha natomiast jest przekonana, że nie zależnie od tego, kto i ile pamięta, zapamiętany kształt historii własnego życia jest niepowtarzalnym, nieporównywalnym bogactwem danej jednostki i niepodważalną własnością osoby pamiętającej. Nie ma dwóch takich samych wersji pamięci i obiektywnego obrazu czyjegokolwiek życia.
A życie Jolluchy było osadzone w nadspodziewanie przecudnej scenografii. Urodziła się w przepięknym mieście Toruniu na ulicy Przedzamcze. Na przeciw domku, w którym rodzice wynajmowali jeden pokoik z maleńką kuchnią czy bez i z jednym tylko oknem wyglądającym na zamek i mur obronny oraz Wisłę... No właśnie na przeciw był już wspominany zamek. Bardzo ciekawe było wejście do domu. Był to murowany ganek z wysokimi i szerokimi bocznymi ścianami trapezoidalnie rozszerzającymi się ku dołowi i wygiętymi na zakończeniu obustronnych murków dla ozdoby i zapewne z powodów praktycznych jakimi była chęć stabilizacji schodów i zapewnienia ich trwałości w przyszłości. Konstrukcja ganku wzmagała jeszcze miękkie potraktowanie zazwyczaj sztywnej formy schodów. Ganek szedł wygiętym łukiem nad małą strugą płynącą pod schodami na wysoki parter. Ależ romantyczny obrazek! Woda płynąca wzdłuż ulicy i przepływająca przetykanym wątkiem pod wejściami do budynków, była zapewne wynikiem pozostałości funkcji irygacyjno - kanalizacyjnej w mieście średniowiecznym. Teraz natomiast była niesamowicie ożywczym elementem prawie jak oddech świeżego powietrza całego obszaru w zasięgu wzroku, ograniczonego urbanistyką zakątka. Na miejscu budynku, w którym Jollucha się urodziła i spędziła swoje pierwsze miesiące życia wznosi się teraz dochodowy, wysokiej rangi hotel. Sama autorka powstającej treści jeszcze tam nie była od czasu powstania nowej budowli. W wyobraźni Jollucha ani na chwilę nie wątpi, że ganek i maleńki, ożywczy strumień ocalał. Ciekawe jak jest na prawdę?
Swoją drogą za tydzień odwiedzi ją kuzynka mieszkająca w Toruniu. Jollucha ma zamiar zapytać się o nazwę hotelu. Ciekawe, czy należy jej się darmowo spędzona noc pod adresem, gdzie przyszła na świat? Podobno zamówiona akuszerka nie zdążyła. Ojciec po nią pobiegł. Jak przyszli we dwoje to urodzona w czepku Joleczka już darła się oznamiając światu, że oto wypłynęła na wody życia, aby niosły ją i kołysały jak w pięknym, zaczarowanym śnie, z którego jak na razie nie ma zamiaru się budzić.

Tra la la , ...la.

Jollucha absolutnie była zauroczona tym co wynikało z dotychczasowego opisu jej życia. Od początku astrologia wraz z całym kosmosem naznaczyła jej życie nietuzinkowością, a w miarę pisania o swoim życiu dostrzegała, że jest coraz więcej bardzo wyjątkowych i niesamowicie ciekawych, wyszukanych i zogniskowanych w jej życiorysie rysów niepowtarzalności. Co więcej Jollucha była przekonana, że nie jest wyjątkiem, że każde życie pod względem wbudowanej w nie historii i materiału z jakiego tworzy się ta historia jest niepowtarzalne, wyjątkowe , wyszukane, dopasowane na miarę i jest cudem. Fakt powszechnej wszechobecnej dualności służy jako konieczny kontrast podkreślającym owe wnioski.

czwartek, 24 marca 2011

Bohater bez medali

Z rozkładu jazdy wynikało, że autobus przyjedzie za cztery minuty. Na przystanku stało sporo ludzi. Przeważnie starszych ludzi. Młodzi o tej porze dnia są albo w szkole albo w pracy. Podchodząc do czekających Jola rzuciła w powietrze: "... Jeszcze nie jechał ?..."
- Nie, nie, nie -  odpowiedział jej chórek głosów w różnej tonacji i tylko nieznacznie  rozmijając się w spontanicznej synchronizacji dźwięków.  Dwie starsze panie poczuły się w obowiązku uściślenia lakonicznej wypowiedzi i kontynuowały dalej:
- Ale jest u góry...
- Tak, tak; jechał do góry dosłownie przed chwileczką.
Góra, to popularne w tym rejonie miasta określenie pętli i końcowego przystanku autobusu numer 55.
Jollucha odruchowo przeleciała wzrokiem po zebranych. 55 jeździ co pól godziny i było widać, że niektórych już przewiało z lekka. W stojącej grupie panował nastrój wyczekiwania, powstrzymywanego zniecierpliwienia i przygotowania do akcji. Jola wyminęła grupkę i usiadła z tyłu na pustej ławeczce. Wszyscy już tak bardzo spodziewali się nadjeżdżającego w każdej chwili autobusu, że już nikt nie siedział.
Dosłownie po chwili zapanowało charakterystyczne poruszenie jak w momencie dopełniania się wyczekiwanej akcji. Jeden z mężczyzn w średnim wieku, który stał dość blisko niej nagle wysunął się przed szereg oczekujących dokładnie w momencie kiedy drzwi autobusu wydały charakterystyczny syk raptownie wypuszczanego powietrza podobnego do oddechu ulgi, tuż przez otworzeniem się na całą, gościnną szerokość.
Przystojniak rozłożył ręce w geście ni to zablokowania dostępu wszystkim oczekującym ni przesadnej uprzejmości w stronę poważnie zaintrygowanej Jolluchy, a później jedną ręką powtórzył zapraszający gest uprzejmej perswazji patrząc prosto w oczy Jolluchy:
- Proszę bardzo piękna pani...- zagrzmiał tubalnym basem z nieukrywaną nutką przekornej kokieterii.
Cały szczęśliwy uśmiechnął się rozbrajająco szukając nawiązania kontaktu poprzez jej oduśmiechnięcie. Usta Jolluchy ledwo dostrzegalnie drgnęły w odpowiedzi. 
Jollucha przez chwilę rozważała czy przeprosić nieznajomego i poprosić, by osoby, które dłużej czekały niż ona sama weszły przed nią czy co?
Szybkim sumującym spojrzeniem ogarnęła grupkę. Na twarzach przyszłych towarzyszy podróży przez miasto malowało się zaskoczenie nie mniejsze niż zapewne jej własne i nagłe zmieszanie. Kilka osób uśmiechało się niezdecydowanie. Jollucha wstała i szybko niemalże wskoczyła do wnętrza, jednocześnie wyrzucając bardzo ciche: - przepraszam - w stronę pozbawionych sprawiedliwego pierwszeństwa z racji kolejności i przeciętnej wieku w tłumku.  
Nie wiedziała czy facet był napruty, zawiany, najadł się czegoś, nawiedzony czy po prostu czegoś się spodziewał.... Chcąc uniknąć dalszego kontaktu szybko przeszła do samego przodu i dosiadła się do już siedzącej osoby. Autobus ruszył i Jollucha z ulgą stwierdziła, że nieznajomy nie podszedł do niej.
Na zakończenie incydentu pomyślała tylko, że ostatnio coraz częściej zdarzają jej się na każdym kroku niesamowite rzeczy. Gdy stoi w kolejce to prawie zawsze otwierają drugą kasę, albo ktoś opuszcza  zajmowane miejsce, bo sobie uświadamia potrzebę uzupełnienia zakupów, spotykani ludzie są mili i przyjaźnie nastawieni...i w ogóle żyje się jej lżej.
- Jak to jest analizowała dalej swoje ostatnie doświadczenia, czym lżej się jej żyje tym więcej fantastycznych i przyjemnych rzeczy się zdarza.

Tyle już czasu ludzie do niej i o niej mówią  ładna, piękna, atrakcyjna.... A ona nigdy nie zdołała się zrosnąć z przymiotnikami serwowanymi w jej stronę. Szczególnie w Stanach ludzie są skorzy do komplementów i szczerych, głośnych komentarzy kiedy im się im coś podoba. Ale robią to w innej formie. Po prostu uśmiechając się łapią kontakt z  obiektem swoich intencji i raczej niegłośno mówią to co byłoby odpowiednikiem polskiego : "Szyk" ( w znaczeniu dobrego stylu) albo porównują do magazynowych ilustracji lub do modelek czy znanych aktorek lub osób ogólnie szanowanych i lubianych.
Pomimo, że zdarzało się to dość często Jollucha wciąż nie dowierzała okolicznościom chociaż wiedziała, że należy do normalnych i zapewne ciekawych egzemplarzy materialnej rzeczywistości. Jej : " dziękuję za komplement", było raczej wyuczoną formułką bardziej niż potwierdzeniem odczutego estetycznego wrażenia, chociaż fakt sprawiania innym niezaplanowanej przyjemności był reakcją zwrotną i zazwyczaj wywoływał lustrzano - podobne zaskoczenie również z jej strony.
Ostatnie dwa lata spędziła w większości w mieszkaniu służącym jej jako pracownia. I już na prawdę tęskniła do pomieszkania w mieszkaniu a nie w pracownianych klimatach, gdzie trzeba przeskakiwać poszczególne elementy kompozycji, żeby dojść do miejsc, które oferowała pierwotnie wygodnie dla niej zorganizowana przestrzeń. Swoją drogą, w tak sporym mieście wojewódzkim, jak to, w którym mieszka zapewne istnieje jakaś zorganizowana i dostępna forma mecenatu sztuki ? Powinna, przecież to sztuka kształtuje społeczeństwo i jest podskórnym motorem jego rozwoju. O tym Jollucha była jak najbardziej przekonana. Tam gdzie umiera sztuka - umiera życie - komentowała w myślach.
Dawno już nie zwracała uwagi na to jak wygląda i miała zaledwie kilka, co wydawało się, w jej wydaniu wprost nieprawdopodobne, kilka ciuchów na wyjście i bardzo dużo prania ciuchów, w których pracowała na co dzień. Tym bardziej zdziwił ją fakt zainteresowania się nią w tak ostentacyjny sposób, tego nawet elokwentnie wyglądającego, przygodnie spotkanego mężczyzny.
Autobus przejeżdżał koło Doliny Pięciu Stawów, jednego z piękniejszych zakątków dokładnie na granicy Szwederowa i Górzyskowa. Jollucha pomyślała, że niedawno w jej życiu pojawiła się druga ładna nazwa : Sun Valley - Kotlina  Słońca. Nazwa miejscowości pełna radości i marzeń, jak napisała jej znajoma Katarzynka... Jollucha co prawda od jakiegoś czasu niewyraźnie jeszcze i chyba nawet nieśmiało myślała o tym, że potrzebuje no właśnie kogo? Najpierw określała tę osobę managerem. Później uznała, że to powinien być raczej agent, a ostatnio odezwała się do niej znajoma internetowa, pytając czy ma już promotora. Okazało się, że promotor to jest ktoś o kim ona myślała. Znajoma oferowała, że jak najbardziej chciałaby być promotorem jej sztuki  w Kalifornii.
Autobus już wyjeżdżał poza teren określony ciekawą nazwą, która sama w sobie budziła zainteresowanie. Jollucha kontynuując dalej swój monolog uzmysłowiła sobie, że gdyby nie to, że stawy wypełnia woda, to okolica ta nie byłaby taka urocza i przyciągająca.
Woda ma niesamowite walory krajobrazowo - ilustracyjne. Woda w zależności od stanu, objętości i dynamiki wypełnia różnorodnymi barwami wrażeń, o większej intensywności niż reszta otoczenia, zawsze ożywia i powołuje do zajrzenia w swoje odczucia, w zakres odbioru i rejestracji chwili obecnej.
Jej wczesne dzieciństwo bardzo głęboko związane było z wodą. Jezioro okalało gospodarstwo rodziców od południa i  jeszcze bliżej od wschodu. To był zasięg zaledwie kilkunastu metrów. A warzywnik dotykał niemalże do samego lekko spadzistego brzegu strugi. Struga była nieco niżej usytuowana niż samo jezioro. Strugę wijącą się a czasami rozlewającą się po pobliskich łąkach z grymaśną regularnością  przez wszystkie sezony i pory roku łączył drewniany most z tamą zbudowaną z ogromniastych drewnianych kłód. Tama oddzielała wyżej spiętrzone wody wielkiego, spokojnego jeziora od niżej położonej wartko płynącej strugi. Most pozostanie już na zawsze w pamięci Jolluchy. Dźwięk kopyt końskich i skrzypiących drewnianych kół wozów jest wciąż istniejącą, żyjącą częścią, co prawda w innej ale bardzo, bardzo wyraźnej przestrzeni otaczającej teraźniejszość relacjonującej.
Jeziorna woda z impetem i niesamowitą energią spadała poprzez tamę w kilka metrów niżej położoną strugę.
Brzegi strugi porastały w większości Olchy, Olszyny i bodajże wszystkie cztery gatunki Topoli występujące w Polsce. Czasami trafiały się żółto-listne jesienią, przeświecone światłem słońca Klony. Z rzadka i w kępkach pojawiały się Dęby, Buki czy samotnie stojące Kasztany. Jesiony, Graby i Wiązy. Jarząby a także Jarzębiny uzupełniały  poniższą warstwę krzaczastych Kalin, Kępek Leszczyny, Dzikiego Bzu, Dereni  i Czeremchy.  Co jakiś czas dla urozmaicenia zimy można było zauważyć Świerki i Sosny a jeszcze rzadziej przygodne, przykucnięte Jałowce zapewne z racji bliskiego sąsiedztwa wiekowych borów i lasów.
Od czasu do czasu na bokach strugi zdołały się formować maleńkie słoneczne zakola plaż z białym, miałkim piaskiem, to znów kamieniste, urokliwe zakątki skąpane w drgających, nerwowo pyłgających języków słońca wśród stert czy kopców kamieni. W okół strugi tworzyły się cieniste gaje z gęstych zielsk, chaszczy i chwastów oraz zbite w jedną całość połacie dziko rosnących kwiatów przywołujących motyle i ważki. Z hukiem spadający wodospad nurkował w niecce wyżłobionej przez wodę, dalej podmywał korzenie nadbrzeżnych drzew. Pod tymi korzeniami tworzyły się swoiste wypłukane podwodne jamy i groty. W tych grotach zatrzymywały się ogłuszone i pół-śnięte ryby po przeżyciu spadania razem z raptownym i niespodziewanym nurtem sztucznie skonstruowanego wodospadu na potrzeby bezpieczeństwa przed powodzią. Osiedleńcy wiosek nad opisywanym jeziorem czuli się na prawdę bezpieczni pomimo bliskości potężnego zbiornika wodnego.

- Oj przygodo, przygodo. Jak urocze i fantastyczne są wspomnienia... - myślała Jollucha.
W tych wspomnieniach mama zabiera swoje trzy córeczki  na łapanie ryb gołymi rękoma. Struga płynęła wartko, szeroko i płytko. Można było w jej przeźroczystej, czystej toni brodzić i chlapać się do woli. Wystarczyło ukucnąć lub pochylić się i zanurzyć ręce pod korzenie drzew. Po niedawnych traumatycznych przeżyciach, biedne ryby, zupełnie pozbawione instynktu samozachowawczego same wchodziły w ręce. Złapanie śliskiej  ryby i oddanie jej mamie było związane z niesamowitym poczuciem satysfakcji dla małej, rezolutnej Jolki.  Mama uderzała łebkiem już półprzytomnej ryby o wystający kamień, po czym nawlekała ją pomiędzy skrzelami a otwartą paszczką na giętką oczyszczoną z liści chlubę wierzby. Wierzb różnego rodzaju było dużo koło strugi. Mama też zawsze mówiła jaką rybę kto przyniósł. Najwięcej było na prawdę dorodnych Płoci. Łuski tych ryb połyskiwały i mieniły się wszystkimi barwami tęczy.
Tak jak dzieci Jolluchy w bardzo wczesnym wieku były urodzonymi cyborgami i tak jak one umiały wyszczególnić i rozpoznać marki samochodów takie, o których Jollucha nie miała zielonego pojęcia, tak mała Jolka umiała nazwać i odróżnić Okonia od Leszcza, Szczupaka od Sundacza, Sieję od Ciernika, Karasia od Karpia. Mama oprawiała na miejscu złapane ryby i pokazywała swoim otaczającym ją wianuszkiem dzieciom gdzie są jelita i po co jest pływak lub pęcherz w rybim ciele, co to jest ikra i mlecz i do czego służy i że po tym poznać czy ryba jest dziewczynką czy chłopczykiem.  Później rozpalała ognisko i na prowizorycznym rożnie zmontowanym z dwóch rozwidlonych kijków i jednego poprzecznego, piekła świeżo złowione ryby. To były smakowite posiłki. Mama uczuła swoje pociechy jak wygląda tymianek wśród rosnącej nadbrzeżnej trawy, a nieco dalej dziki kminek zebrany w wianuszkach na wysokich, nagich po prawie pozbawionych liści nogach w postaci żylastych łodyg. W przyniesionym garnku gotowała wodę i wrzucała do niej uzbieraną miętę tuż nad brzegami strugi, dosypując tylko trochę przyniesionego cukru małym naczyńku umieszczonym   w koszyku z dużym pałąkiem. W tym koszu był też przez nią  upieczony chleb przygotowany już wcześniej i zabrany na niedaleką wyprawę z dziećmi. W koszu też były blaszane kubki i ociupinka soli w osobnym papierku a także nóż i blaszane talerzyki. W ogóle wszystkie potrzebne rzeczy na piknik pod gołym, pogodnym niebem nad strugą. Pałąk był bardzo potrzebny przy koszyku. Wszystkie jej córki na zmianę "pomagały" jej nieść koszyk. Grażka jako najstarsza miała zaszczyt trzymania poskładanego koca, na którym później odbywała się uczta.
Tata od czasu do czasu umawiał się z sąsiadami na rybołówstwo na pełnym jeziorze. Wychodzili bardzo wcześnie rano i zależnie od  faz księżyca oraz pogody. W kuchni często odbywały się rozmowy i bardzo poważne narady o rodzajach przynęt. W przeddzień wyprawy na ryby tata wykopywał dżdżownice w określonych, strategicznych dla skuteczności ich znajdowania miejscach i pozwalał Jolce je wyciągać i wkładać do pudełka z małą ilością ziemi.
Jej siostry nie zbyt garnęły się do akcji powiązanych z rybołówstwem, bo się brzydziły i wzdrygały od robali. Jolka była małą bohaterką i nie mogła się doczekać kiedy będzie wystarczająco duża, żeby tata ją zabrał na wczesno-poranne wyprawy kiedy jezioro spowite było parującą mgłą a podwójne słońce zielonawym blaskiem rozpraszało rzedniejącą szarość, przywracając przestrzenność zapierającego dech w piersiach krajobrazu.
Tata przywoził z tych wojaży duże szczupaki, Sumy, Amury, Karpie, Liny i Pstrągi a także wszystkie te, które dziewczynki łapały z mamą w strudze.
Na poręczy przy schodach na stryszek leżał stos worków jukowych a na wierzchu rozciągała się, w oczach Jolki,  skóra potwora czy bestii. To była skóra ściągnięta z węgorza i wysuszona. Nie wiedzieć po co ona tam leżała. Może dlatego, że była taka długaśna. Od początku do końca schodów się ciągnęła.
Wyprawa na węgorze była przygotowywana dużo wcześniej niż na inne ryby. Najpierw trzeba było wrzucić w muliste okolice czystej zazwyczaj wody w jeziorze łeb koński, lub inne mięso na szkielecie byłego zwierzęcia. Często konia.
Jollucha pamięta czasy kiedy ludzie jedli koninę. Nawet jeszcze, gdy już chodziła do szkoły w mieście u rzeźnika można było kupić koninę. Teraz zazwyczaj byli konsumenci nie chętnie przyznają się do tego że sami kiedyś jedli ten rodzaj mięsa.
Więc, wracając do historii z połowem węgorzy.
Ojciec na kilka miesięcy przed planowanym połowem wybierał się z grupą zaufanych wędkarzy z sąsiedztwa lub z rodziny i wyrzucał w sobie tylko wiadomych zakątkach, to czym żywiły się węgorze czyli padlinę.
Mama bardzo nie lubiła smażenia węgorzy. One skakały po patelni nawet pokrojone w kawałki. Mama tłumaczyła swoim córeczkom, że dzieje się tak dlatego, że węgorz jest bardzo unerwiony. Jolcia nie bardzo wiedziała, co to znaczy, ale z jakiegoś powodu nie chciała okazać się bardzo unerwiona i udowadniała sobie samej, że tak nie jest, zgrywając bohaterkę z dżdżownicami.

Jezioro to od czasu do czasu było bezlitosne dla rybaków, którzy znęceni przygodą wybierali się na połów ryb bez umiejętności pływania.
Feralnego dnia ojciec długo szukał swojej zielonej łódki.
Od ranka przepatrywał nadbrzeżne zarośla. Przypuszczał, że ktoś z nadjeziornych tubylców sobie ją zdołał pożyczyć mimo zabezpieczenia grubym łańcuchem zamykanym na dużą, porządną kłódkę i później ją porzucił nie mając pojęcia jak ją znów uwiązać. Znalazł już łańcuch, ale bez kłódki, co potwierdziło jego hipotezę.
Szedł wzdłuż brzegu i z wiarą, że ją znajdzie, bo przecież prąd zawsze znosdobrzegu. Nie wiedział tylko, w którym miejscu ją zniósł, a jezioro rozlewało się na bardzo rozległym obszarze. Gdy wciąż jeszcze miał nadzieję, że łódka gdzieś jest w pobliżu, usłyszał dramatyczny, rozdzierający spokój zawieszonego od ciężaru dramatu  w tym momencie powietrza, krzyk z  prośbą o ratunek.
Spojrzał w tym kierunku i o rany nieba..., kawał od brzegu była jego zielona łódka odwrócona do góry dnem, nienaturalnie obciążona, bo głęboko zanurzona i rzucana rozkolebaną, konwulsyjną, niewidoczną siłą. Ojciec poczuł przenikliwe dreszcze na całym ciele. Nie było czasu. On był kompletnie ubrany. Działając zupełnie w oparciu o instynkt i w oparciu o  absolutne wewnętrzne przekonanie, że jest to zadanie przeznaczone dla niego, jak w malignie zrzucał gumacze jednocześnie nerwowo się rozglądając. Ocenił, że w żadnym razie nie dopłynie na czas przez taki szmat wody, a poza tym po takim wysiłku w szybkim tempie będzie zapewne za bardzo zmęczony,  żeby skutecznie holować ludzi na ląd. Nie wiedział ilu jest niedoszłych topielców. Obserwując łódkę zdawał sobie sprawę, że siły tonących są na wyczerpaniu. Łódka coraz częściej i na coraz dłuższe fragmenty czasu zaczynała swobodnie wypływać wyżej na powierzchnię wody najwidoczniej uwalniana od obciążenia.
Ani na chwilę nie stracił poczucia czy wiary, że uda mu się wydrzeć od niechybnej śmierci zagrożonych i desperacyjnie potrzebujących pomocy. Zszarpał z siebie koszulę nie zdając sobie sprawy, że rozdziera ją w miejscach, gdzie były guziki. Było chłodno, chociaż już zaczęło się wczesne lato. Zobaczył rosnącą samotnie na brzegu ogromną topolę rozłożystą. To była pomoc, na którą liczył. Biegiem popędził w jej stronę. Z nadludzką sprawnością wdrapał się bardzo wysoko a potem zwinnie przeszedł na jeden z potężnych, rozłożystych konarów podtrzymując się bocznych gałęzi i mniejszych gałązek. W trakcie późniejszych opowiadań o wydarzeniu, mówił, że sam nie wiedział, jak to wszystko zrobił. Przecież pień tego ogromnego drzewa był zupełnie gładki do wysokości co najmniej piętra domu. Normalnie bez drabiny nie byłby w stanie tam się wspiąć. W każdym razie z tego konaru skoczył w ścinające krew w żyłach, nagle twarde i scalające zimno zagłębiając się raptownie w  przestrzenie innego, niegościnnego świata.


To był ojciec i syn. Toruniacy.
Trzęśli się i szczękali zębami  siedząc w kuchni na taboretach zrobionych przez ojca. Mama rozwiesiła ich ubrania nad piecem w kuchni. Pogoda była taka, że ubrania nie wyschłyby tak od razu. Owinęła ich kocami i narzuciła na nich grube, zimowe swetry. Mieli razem jeden, przemoczony but na nodze syna. Ojciec dał spokój z pytaniami, bo za bardzo szczękały im zęby uderzając o siebie z głośnym mechanicznym i równomiernym, niemożliwym do zatrzymania odgłosem dzyndzolenia słyszalnym nawet dla postronnych.
Byli w szoku.
Ojciec nachylił się i zdjął but z nogi syna. Postawił go obok i powiedział uśmiechając się :
-Noga panu w bucie nie wyschnie...
Syn pokiwał głową i wtedy ten starszy wymamrotał z trudnością wyrzucając sylaby:
- oooo - kkkkkkkku - laaaaa - ryryryyyyyyyy....
Tata spojrzał pytająco w kierunku niespodziewanych gości.
I wtedy poszkodowany spróbował jeszcze raz:
- zzzzz - zzzłłło - oo - oooo - ttt - tttt- te   o - ooo - okkkkku - kuuuuu - laaaa - aa - rrrry - ryryry - yyy - y
Ledwo wyjąkał.
- Aaaa.... - powiedział domyślnie tata. Popatrzył na cudownie uratowanego biedaka. Posiedział.  Ruszył się i znów zapadł głębiej na niewygodnym zydlu. Nie chciało mu się wstawać. Nie chciało mu się wychodzić z ciepłego pomieszczenia. Nie chciało mu się rozbierać i nurkować w zimnej wodzie. Ale.... Powoli wstał.
Powiedział : - dobra - i wyszedł. Żona przygotowywała duży obiad dla rodziny i dla gości. Rozchodziły się nęcące zapachy. On był głodny i zmęczony. Poszedł. Nie było go długo. Długo.
Gdy wrócił w ręku trzymał złote okulary.
Goście i dzieci dawno już zjedli. Mama trochę próbowała z nimi rozmawiać, ale chyba byli w szoku... Nie byli rozmowni.
Starszy z wyciągniętych z pod kosy niechybnego przeznaczenia z uśmiechem założył swoje okulary i rozejrzał się po ubogim, surowym otoczeniu. Po czym odchrząknął nerwowo i zachrypiał :
- Wędek szkoda ... prawda? - powiedział  patrząc zachęcająco i prowokująco na syna.
Wtedy młody powiedział z nadzieją w głosie nienaturalnym dyszkantem:
- To był bardzo drogi sprzęt ...i się zaciął i speszył się. Jolka nie wiedziała czy dlatego, że zdał sobie sprawę jak głupio w takim momencie jest mówić chyba raczej, sądząc po reakcji mówiącego, coś od rzeczy, czy dlatego, że chyba nie był to prawdziwy głos tego ładnego młodzieńca.
Tata popatrzył przeciągle raz na jednego potem na drugiego z uratowanych i po dłuższej chwili pokręcił przecząco głową.
Mama postawiła przed ojcem odgrzaną zupę. On popatrzył i odsunął talerz.
- Ja jestem za bardzo zmęczony, Anulka - powiedział za spokojnie jak na niego.
Jak tylko goście podeschli zaczęli roztaczać aurę wyższości i sztucznej elokwencji i wtedy ojciec bardzo prostym językiem skomentował, coś co dla Jolki było niezrozumiałe i dziwne ale przez to nawet ciekawe.
Dotychczas plątała się pomiędzy dorosłymi zabawiając się przechylaniem się z jednej nogi na drugą i patrzyła pod różnymi kątami na nieznajomych przechylając głowę na przemian to w jednym to w odwrotnym kierunku. A po tym jak zapadła niewygodna cisza po komentarzu taty, nawet ona wiedziała, że ta cisza była niewygodna.
Starszy niezręcznie wstał i oznajmił, że chciałby się ubrać i czy może przejść do tego pomieszczenia obok. Rodzice zgodnie przytaknęli prawie jednocześnie. Mama zdjęła ubrania i powiedziała, że są jeszcze wilgotnawe. Ale starszy był bardzo stanowczy. Mówił, że samochodem do Torunia to jak z bicza strzelił, tylko gdyby tata mógł iść się rozejrzeć, bo z tego wszystkiego to on nie pamięta, gdzie jest jego samochód. Tata wyszedł unosząc ze sobą uczucie ulgi i przeźroczystą otaczającą go bańkę rezygnacji.

Uratowani pojechali.
Myszce jeszcze długo potem odbijał się brak wdzięczności ze strony niedoszłych topielców a tata mówił uspokajająco :
- Dałabyś spokój, Anulka.
Ale od czasu do czasu tu czy tam i przy różnych okolicznościach czy okazjach nawiązujących klimatem czy treścią mama znów wypuszczała nastroszone powietrze pod nosem :
- Nawet do gazety nic nie dali, ani grosza nie zostawili za uratowane życie. Biedni przecież nie byli. - I po chwili z uśmiechem dodawała - tych wędek Tobie nie darowali...
Za jakiś czas zupełnie normalnego dnia po południu sąsiad przybiegł, że krowa się na bagnach topi.
Ojciec potem długo opowiadał o akcji ratowniczej i był niezmiernie zadowolony, że udało się ocalić biedną gadzinę, bydle głupie, które lezie nie wiedzieć gdzie i po co. Później koń wbiegł w ruchome piaski. Wszyscy na wsi wiedzieli gdzie te piaski są a ten koń nic tylko prosto w te piaski poszedł i to galopem  no i przepadł. Ojciec też tam był, bo po niego jak po ostatnią deskę ratunku nauczeni doświadczeniem zewsząd przybiegali.
Ojciec nie dla medali nie dla pochwał, nie dla nagród czy nie dla uznania wyciągał ludzi a czasami należące do ludzi zwierzęta czy przedmioty z opałów. Po prostu z jakiegoś powodu zdarzyło mu się być w sytuacjach, które go na pewno budowały wewnętrznie. Jollucha przeżyła całe pół wieku z nakładką i ani razu nie zdarzyło jej się widzieć tonących, nigdy w życiu nie widziała pożaru, a ojciec, oj, kilkakrotnie brał udział w bohaterskim ratowaniu innych. Jollucha ani razu nie była przy konającym człowieku. I za tę okoliczność była zdecydowanie wdzięczna losowi.
Już po przeprowadzce ojciec wyciągnął w beznadziejnych okoliczności kolesia z pod tramwaju ratując mu życie. Ojciec zapewne zdawał sobie sprawę, chociaż nigdy o tym nie mówił, że jego możliwość zachowania zimnej krwi w każdej sytuacji, działania na rzecz innych bez liczenia się z dramatycznymi okolicznościami narażającymi jego własne życie, a także poczucie siły fizycznej i świadomość niesamowitej sprawności i możliwość zobaczenia rozwiązania tam, gdzie inni byli zupełnie bezradni zapewne ocaliła mu życie podczas wojny i prowadziła go jako cichego bohatera bez medali w sytuacje, których on potrzebował, tak samo jak one jego.
Jollucha miała z czego być dumna. W spadku niosła kilkanaście bezpośrednio ocalonych żyć i niezliczone przypadki bezinteresownej pomocy. Ojciec tym żył, tym się na prawdę dokarmiał i miał z tego satysfakcję, która nie potrzebuje rozgłosu. Funkcja tej satysfakcji  polega na wewnętrznej możliwości dopatrzenia się własnej wartości  w oparciu o niezachwianą pewność  o  potrzebie własnego życia w społecznych zawiłościach, zależnościach i związkach.  Ta wartość i przekonanie o uzasadnieniu własnej racji stanu czy bytu, tłumaczy  to jak bardzo jesteśmy jednym żyjącym organizmem, jedną strukturą o różnych funkcjach wzajemnie dla siebie niezbędnych naczyń połączonych.