niedziela, 13 marca 2011

Jawa.

- "...Toż to nic innego w głowie nie ma tylko szkudnowanie..."
Jollucha nie pamiętała już przy jakich okazjach ojciec wypowiadał te słowa. Zawsze chciała od ich znaczenia uciekać. W dziecięcym serduszku  Jolci, to były niesprawiedliwe oskarżenia. Po prostu nie umiała przewidzieć, które z jej czynności mogą się rodzicom spodobać na tyle, że ich nie zauważą, a które wzbudzą ferment i złość, a nawet trwogę lub które zasłużą na powszechne wówczas kary cielesne.
Rodzice zgodnie twierdzili, że nie lubią tego robić, ale muszą, żeby dzieci wiedziały co można a jakie postępowanie nie jest akceptowane. To był bolesny sposób wyrażania zaangażowanej miłości obojga rodziców. Oni sami tak byli wychowywani sposobem hodowlanym i w nastawieniu na przetrwanie, więc i ich dzieci były ofiarami ofiar. Jolka już wtedy myślała, że ona swoich lalek chociaż nie wiem co zrobią, to nie będzie biła, bo to boli i nie przynosi przynajmniej w jej wykonaniu oczekiwanego skutku. Te same sytuacje nigdy się nie powtarzały. Życie niosło ją zawsze tam, gdzie sama się tego najmniej mogła spodziewać. Jolkę było bardzo łatwo zająć i bardzo łatwo angażowała się w różnego rodzaju wymyślane zabawy.
Do dziś pamięta jak jednego dnia mama wygrzebała stare akwarele ze swoich młodzieńczych bagaży z Młodego lasu w Toruniu.
Jaki to był dzień pełen przygód z barwieniem wody w słoikach na różne kolory. Przyszły nawet sąsiedzkie dzieci. Konrad, który umiał wieszać dżdżownice na swoich uszach a potem je zjadać i jego siostra Gienia, zawsze umorusana na buzi. Ale było oj było. Najwięcej było farbki w kolorze słońca i najwięcej słoików tego koloru wody powstało. Potem dzieci przelewały kolorowe wody mieszając kolory i z zadziwieniem obserwowały jak woda zmienia kolory jak w jakimś magicznym świecie zjawisk niecodziennych czy nadprzyrodzonych.  Dzień przeszedł do zapamiętanych wydarzeń w historii życia dzieci.
Ale zazwyczaj dzieci wyszukiwały sobie swoje własne zajęcia lub towarzyszyły mamie w jej licznych obowiązkach, od których zależało wszystko. Bo i inwentarz musiał być obsłużony i warzywnik zadbany i sad i dzieci i mąż i wszystko na głowie mamy. Tata pojechał budować nowy domek w mieście a mama sama prowadziła dochodowe gospodarstwo, fermę kurzą i odstawiała zakontraktowany len, zarabiała pieniążki i zajmowała się trójką sióstr.
 Wszystko zawsze było tak jak być powinno. Pościel czyściutka w łóżku, wymaglowana i wyprasowana. Dzieci czysto i ciepło ubrane, najedzone. Każde zwierzę wygłaskane i dojrzane, bo : "... Pańskie oko konia tuczy..."

Jollucha nie mogła sobie już przypomnieć jak to było i w jakich momentach Jolka zdołała uśpić czujność mamy, aby ona mogła się wyrwać na swoje wędrówki po okolicy i tak, żeby mama tego nie zauważyła. Najbliżej była struga i naturalny park na jednym ze stromych zboczy jej dawnego z pewnością koryta. Tam Jolka wykopywała różne kwiatki i sadziła je przed domem. Po jednej stronie schodów do domu była buda Diany, więc Jolka sadziła swe zdobycze po drugiej stronie schodów tuż przy kamieniach wypełniających miejsce pod oknami domu.
Skąd i jakim sposobem Jolka wiedziała co jest kwiatkiem a co nie? Skąd i jak wiedziała, że trzeba roślinkę z korzeniem przynieść tego do dziś jako już dorosła nie wie. Jej siostry nie wiedziały. Grażka zawsze się jej pytała co jest zielskiem a co nie i ona zawsze wiedziała, chociaż nie zawsze o tym była poinformowana przez rodziców. Ale struga i kwiatki to tylko jedna z udanych eskapad Jolki. Dużo bardziej lubiła uciekać do lasu a raczej starego boru. Piasczysta droga dzieliła ich gospodarstwo na dwie części. Po jednej był dom, budynki gospodarcze i stodoła oraz studnia dostępna dla wielu okolicznych gospodarstw, a po drugiej olbrzymi sad na wzgórzu obsadzony kolorowymi bzami kwitnącymi w Maju, a nieco niżej prowizorycznie ogrodzony warzywnik sięgający niemal do strugi. Droga z żółtego, gorącego w bose nogi latem, miałkiego piasku szła aż do drewnianego mostu z tamą i dalej przez zaledwie trzy zdaje się gospodarstwa i zaraz zaczynał się las okalający jezioro, które widać było z okien domu. Wielkie mieszane drzewa w przeszło stuletnim borze oferowały ciszę. Jolka uwielbiała kłaść się na wymoszczonym suchym mchem podłożu i zapadała w tę ciszę. A raczej z szum wiekowych drzew i dźwięki leśnego życia. Nigdy nie mogła tam zostać zbyt długo, bo w jej świadomości mama już na nią czekała i jej wypatrywała. Więc były to kradzione chwile. Czasami zdarzało jej się spotkać wyjątkowo zapraszające drzewo, do wdrapania się na nie. Nie omieszkała przeoczyć takiej okazji. Z wysokości drzewa widać było pasące się krówki i pola i kawał jeziora, którego brzegi porastała trzcina, tatarak, bazie, i całe połacie kwitnących nenufarów. Można było patrzeć i patrzeć, byle nie za długo. Jeszcze trzeba było zleźć z gościnnego drzewa i biegiem znaleźć się w domu. I dobrze jak nikt nie zauważył jej zniknięcia. Miała czasomierz wbudowany w swój krwioobieg, tak, że mama nie zawsze była zorientowana czego właśnie doświadczyła jej niesforna córka. A Jolce prawie codziennie udawało się wyrwać gdzieś przed siebie i zobaczyć, usłyszeć, zrozumieć coś czego nikt u niej nie podejrzewał. Miała swój świat i ten dorosłych tylko częściowo jej dotykał. Rodzice często mieli swoje sprawy między sobą, ale to był świat, w który ona wchodziła niechętnie.
A więc jak usłyszała, że tylko do "szkudnowania " się nadaje to chciała się schować. Odpowiednim miejscem wydał jej się szajerek, obok schodów domu zaraz koło budy Diany. Schowek ten tata wyporządził dla swojego skarbu. Tym skarbem była Jawa, czarna Jawa. Dla Jolki to, że coś jeździ bez koni i bez pedałowania jak przy rowerze było niezgłębioną zagadką. Weszła do szajerka i zdała sobie sprawę, że nie tylko niezadowolone głosy rodziców gdzieś znikły, ale, że oto dzieli maleńką przestrzeń ze skarbem taty.
Co jakiś czas słyszała zaniepokojone głosy i chyba nie tylko rodziców, ale nic nie było w stanie zmącić jej koncentracji.
A na zewnątrz od kilkunastu godzin cała okolica była postawiona na nogi. Szukali Jolki wszędzie. Przy szopie w zbiorniku z gnojówką, w studni, kilometrami przeczesując brzegi strugi i jeziora. W lesie. W stodole. Na stryszku, zaglądając w każdy kąt, w piwnicy, w szopie, w kurniku, w chlewni, w oborze, w sadzie, w warzywniku... Po sąsiedzkich domach, po polach i nic. Pod koniec drugiego dnia, rodzice po nieprzespanej nocy postanowili wezwać pomoc, bo nic tylko leży na dnie jeziora. Co prawda, już kilka łódek w ludźmi wyposażonymi w długie haki przepłynęło jezioro wzdłuż i wszerz, ale nic nikt nie znalazł.
Zrezygnowany ojciec otworzył szajerek i ... - "... o rany boskie, na rany Chrystusa ..." - szeptał złamanym głosem...
- Aniu, Aneczka, choć no tylko - krzyknął drżącym głosem i obudził tym śpiącą Jolkę. Mama bez słowa weszła do maleńkiego schowka na motor. Wzięła umorusaną od smar dziecinkę na ręce i zaczęła płakać rozdzierającym płaczem ledwo mogąc utrzymać swoje średnie dziecko. " O dzięki, o dzięki Ci Boże, bo wysłuchałeś modlitw sługi swego..." prawie krzyczała przerywając słowa łkaniem. Całe jej ciało wstrząsały konwulsje i tłumiony szloch. Całowała brudną buzię Joleczki i jej ubranko też. W końcu wycofała się ze schowka. Ojciec klęczał na ziemi i płakał a sąsiedzi ukradkiem ocierali zły i śmiali przez łzy tak jakby pomieszani i zawstydzeni jednocześnie. A Jolka... Jolce z tego wszystkiego też chciało się płakać i śmiać się, chociaż nie do końca jeszcze wiedziała dlaczego.
Mama kurczowo trzymała Jolkę, a jej siostry tuliły się do jej fartucha i nóg. Obie płakały, chociaż pewnie też nie wiedziały dlaczego. Sąsiedzi i zwołani obcy, okoliczni przybyli z pomocą, nawoływali się wzajemnie i wszyscy schodzili się przed dom gospodarzy tragi - komicznych wydarzeń. Tata już przestał się mazać i pokazywał sąsiadom, że "... nawet zwojnicę rozwinęła ten mały szkrab..." Jolka trochę się bała, że złoi jej skórę, ale jakoś obyło się bez niepotrzebnych excesów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz