wtorek, 15 marca 2011

Rezonans.

"... When you take things for granted,
the things you are granted get taken..."

                               - Rev Run



Dzieci przyjechały!!!
Przyjechały!
Przyjechały!
Do Irlandii nie jest znów tak daleko. Ale czas o godzinę inny. Klimat łagodny, wyspiarski, wilgotny bez kontrastów. I było nie było tęskni się za wszystkim co polskie, pomimo, że Polska częściowo przeniosła się tam. Ta tensknota to przede wszystkim tensknota do korzeni, do domu. Kiedyś Yanna zdefiniowała to bardzo celnie: "... Dom jest tam, gdzie mama jest ..."
Kuba tak dobrze czuje się w kuchni i w ogóle w domu, że jest to bardzo wygodne. Zupełnie jakby był stałym domownikiem. Może dlatego, że kilka lat temu tak było. Był "prawie" stałym mieszkańcem pokoju Emilki. Są już razem osiem lat. Kiedy to zleciało?
Dwukrotnie ich podróż do Polski została odwołana. Z powodu złych warunków atmosferycznych samolot dwukrotnie nie wyleciał. Raz jakoś tak późnym latem w zeszłym roku. Wtedy Jollucha poleciała do Irlandii. Marianka miała przyjechać z dwiema koleżankami czy raczej przyjaciółkami do Irlandii. Później z Emilką miały w czwórkę przylecieć do Polski, gdzie miał u Jolluchy dołączyć do nich Kuba. Kuba już wcześniej przyleciał do Polski do swoich rodziców. W Atlancie była burza i samolot Marianki nie wyleciał. Koleżanka Marianki, która miała dołączyć do niej w Irlandii podróżując z Paryża i ta z Londynu, obie odwołały w tych okolicznościach swoje wyloty, bo tygodniowa wizyta u Jolluchy, która była gwoździem programu nie miała dojść do skutku. Po prostu samolot do Polski wyleciał wcześniej niż przyleciał o jeden dzień opóźniony samolot z Ameryki.
Zimą sytuacja powtórzyła się. Tym razem lot był wstrzymany, bo na lotnisku spadł śnieg. Było go zaledwie kilka centymetrów. Ale w Irlandii, która zazwyczaj nie widuje śniegu, to był wystarczający powód. Nie tylko oni mieli spędzić święta inaczej niż sobie zaplanowali. W podobnej sytuacji byli wszyscy pasażerowie przelotów świątecznych i Ci czekający na nich w Polsce.
Dzieciaki (dorosłe już osoby) wykazały się niesamowitą kreatywnością i elastycznoscią. Zamiast do Polski samolotem pojechali do Corku - autobusem. Kuba ma dużo rodziny, przyjaciół i znajomych w tym miasteczku. Jest tam jego bliźniacza siostra z chłopakiem i dwie pierwsze kuzynki z rodzinami. Rodzina Kuby jest już właściwie nieoficjalną, ale na pewno adoptowaną rodziną Emilki. Co szczególne zarówno siostra Kuby jak i obie kuzynki wybrały sobie za partnerów Krzysztofów. Dodatkowo Emilka ma kuzyna, mojej siostry Grażki syna - też Krzysztofa. Tak, że Kuba i Emilka są otoczeni Krzysztofami.
Tym razem ich przyjazd nie był związany ani z wakacjami ani ze świętami. Po prostu chcieli pojawić się w końcu w Polsce. Jollucha była przeszczęśliwa z tego powodu. Ich przyjazd nie mógł być podłączony ani do świąt Wielkanocnych ani do Bożego Narodzenia. Tylko gdyby nie "wystawa" i fakt zastawienia suszarni i graciarni oraz garderoby w jednym wydaniu wraz z małym pokoikiem gościnnym gotowymi do sfotografowania pracami, to zapewne Jollucha nie oparłaby się pokusie naciągnięcia na jakiś nastrój. Kiedy to było chyba dwa, amoże rok przed tą Gwiazdką? Dzieci pojawiły się 24 Stycznia. Dokładnie w miesiąc po Wigilii. W niczym to nie przeszkodziło gospodyni. Zrobiła miesiąc przesunięte święta dla swoich skarbów. Była choinka i wszystkie ozdoby. Były odpowiednie nagrania i kolędy. Wyciągnęła wszystkie tradycyjne dekoracje, których ma pół strychu. Były oczywiście wszystkie tradycyjne potrawy i smaki oraz wszystkie drobne szczegóły takie jak zapach świąt i w ogóle. Najważniejsze, że było mnóstwo prezentów dla wszystkich i nawet tych, dla których te prezenty miały być zawiezione, chociaż nie pojawili się osobiście.
Teraz można by naciągnąć na święta Zmartwychwstania, ale cały strych jest upchany po pachy pracami Jolluchy i nie ma jak już ich przestawiać i odstawiać dla wydostania dekoracji. A to główny punkt programu. Jollucha ma całe kartony zrobionych przez nią różnymi technikami pisanek, koszyczków, naczyń do posiania rzeżuchy i zboża. Są też różne zajączki i specjalne serwetki. Inne obrusy są przeznaczone na każde święta. Jest nawet specjalne drzewko zrobione ze szczepionego Agrestu, który usechł kilka lat temu. Agrest jest pomalowany na srebrno z białym tak, żeby powieszone pisanki się odpowiednio reprezentowały. Ale wyciąganie ich byłoby zbyt ryzykowne. Już samo znoszenie dodatkowej kołdry dla dzieci spowodowało stłuczenie jednej z prac. Jollucha przez półtora dnia była niepocieszona, a raczej zła z tego powodu. Jedna z jej ulubionych, inna sprawa, że prawie wszystkie są jej ulubionymi. Więc, jedna z jej ulubionych prac się potłukła. Nawet jeżeli  poklei szybę i ją zatuszuje dorobionym wątkiem, to i tak wybrakowanego towaru nie będzie puszczać w świat. Najwyżej komuś to podaruje i to też nie wchodzi w rachubę, bo jak dać coś a potem tłumaczyć, że praca jest wybrakowana. Jest tylko jedno wyjście. Jeżeli od Jacka - szklarza - uda jej się kupić taką samą szybę, to po prostu będzie musiała powtórzyć pracę, korzystając z gotowych nie zniszczonych elementów. Ale na taki stan rzeczy, wszystko w środku jej się burzyło i wstawało, bo łamało zasadę autentyczności i szczerości w procesie twórczym.
"... A... najlepiej jest sobie tym głowy nie zawracać..."- zdecydowa w końcu.
Jedną z tych prac, bo miała dwie podobne tworzące komplet, powiesiła nad zabytkową, niemiecką szafą z lustrem i pomyślała, że ta która została nie tworzy już dłużej możliwości duetu. To było tylko lekkie uczucie zawodu i proszę... Na następny dzień już powstał komplet. O zgrozo! śmiechu warta zgrozo...
Na dokładkę kot nawiał. Wczoraj chciał pierwszy raz dobrowolnie wyjść na dwór. No i przepadł. Jollucha zdążyła przygotować statyw. Naładowała baterie. Kuba nastawił na film - tylko wycisnąć guzik i już. Ale głównego aktora nie ma. Miał nim być Kaprys. Jollucha koniecznie chciała nagrać jego poczynania przy otwieraniu drzwi. A on jakby wyczuł, że jego sposób zostanie ujawniony. Wziął i znikł. Jollucha nie chce się martwić. Ale świadomość wykastrowania go na początku zimy, powoduje, że ona przeżywa jego przypuszczalnie niewystarczający poziom agresji dla przetrwania w świecie kocich, brutalnych rozgrywek teretorialnych. A poza tym tak już się cieszyła, że Marianka zobaczy jak Kaprys otwiera sobie drzwi na facebook'u.
"...A już tam... do kitu z tymi maluczkimi strapieniami..." - Pomyślała.
I wróciła do świąt. Jej dzieci z pewnością zawsze miały jedną z najładniejszych świątecznych choinek w ogóle i w ogóle była mistrzynią produkowania atmosfery świątecznej. Każdy jej pokój niósł swój zaplanowany klimat. A święta wraz z całą tradycyjną oprawą służyły za filtr pokazania czy wydobycia esensji czy istoty danej atmosfery. Co udawało jej się. Oczywiście nie wszyscy potrafili to docenić czy nawet zauważyć. Ale ona nie przejmowała się. Ona wiedziała co i po co robi. To samo zrobiła w szkole fotografii i filmu. Z okazji wieczorka poetyckiego, urządziła wystawę prac uczniów i całe wnętrze wysypała suchymi liśćmi, bo była właśnie jesień na zewnątrz. Liście wewnątrz mają zupełnie inny wymiar i smak niż te naturalnie rozrzucone na zewnątrz.
Produkowanie atmosfery świąt udostępniła w niej matka. Ona to chodziła po wszystkich pokojach i mówiła, że w każdym musi być trochę chociaż świąt, żeby było świątecznie. Teraz kiedy Jollucha robiła to bez ograniczeń i szła po bandzie i na całość, nie podobało się to nauczycielce. To trudna sytuacja kiedy uczeń przerasta nauczyciela biorąc całość nauk nauczyciela jako wskazówki do początku raczej niż wiernie naśladując osiągnięcia tego ostatniego. Jollucha robiła to zawsze. Kiedy grawer pokazał jej jak używać narzędzi grawerskich, ona za kilka dni pokazała mu nie tyko opanowanie podstaw, ale też możliwości jakie kryją w sobie narzędzia. Dobrze, że trafiła na człowieka, który umiał się tym zachwycić i chciał się od niej uczyć mimo 33 - letniej praktyki. Sprawa poszła jednak nie tak. Reszta pracujących tam całymi latami uczni tego samego grawera, bazowała na jego wskazówkach i nowatorskie spojrzenie Jolluchy nie bardzo im odpowiadało. Ona zawsze, ale to zawsze była zdziwiona postawą zagrożonych współtowarzyszy doli. Nie zupełnie orientując się o co im chodzi właściwie?
Teraz miała podobny kłopot z mamą. Mama chciała, żeby jej wzór był naśladowany z umiarem tak jak ona to lansowała, a nie żeby coś tam przekształcać i proponować własne nowatorstwo i własne niepowtarzalne spojrzenie na możliwości zawarte z świętach. Jollucha była jedyną córką, która robiła to wszystko co matka. Szyła, wyszywała, szydełkowała, robiła na drutach. Robótek na drutach nauczyła też swoje dwie córki, a one nauczyły już swoje koleżanki. Różnica między jej bardzo zdolnymi córkami a Jolluchą polegała na tym, że Jollucha po poznaniu podstaw sama wymyślała wzory nie zawsze je nawet zapisując w postaci szkiców i schematycznych rysunków, a jej córki posługiwały się wzorami. To znaczy odwzorowywaniem tego co już ktoś zrobił z możliwością małych modyfikacji, w zasadzie tak samo jak ich Babcia. Jollucha więc pozostawała sama. Córki przyznawały jej prawo do takiego traktowania rzeczy. Natomiast mama Joli nigdy nie zrezygnowała z chęci reformowania jej na swoje wymiary. W tym tkwił rdzeń tarcia międzypokoleniowego.
Jollucha odziedziczyła umysł ojca. Nie można było tego co ojciec przerobić na swoje, bo on robił wszystko tak jak Jollucha - bardzo po swojemu. Natomiast działalność mamy zawsze obfitowała w udostępnienie narzędzi i możliwość ich wykorzystywania po swojemu. Myszka miała już swoje lata, ale wciąż czuła się na prawdę zagubiona w tego rodzaju sytuacji. Życie dotychczas uczyło ją, że tak jak jej od 14 lat nie żyjący małżonek miała tak samo jak on swoje dziedziny działalności i była w tym "królową" w rodzinie. A tu nagle wyrosła jej konkurencja, która w dodatku nie chciała stanąć w szranki współzawodnictwa i ignorowała jej efort w tym kierunku. Robiła co chciała i nie powodowała nią ambicja bycia lepszym tak jak to błędnie interpretowała jej mama. Dla Jolluchy to była bardzo niewygodna a nawet bolesna sytuacja. Ona nie mogła przestać być sobą. Nawet po przeniesieniu się w dziedziny, w których Babcia nie miała swojego uczestnictwa - to znaczy w rejony sztuki - nie znalazła bezpieczeństwa. Babcia koniecznie chciała jej udowodnić, że staje na wysokości zadania i wie o co w tym wszystkim biega.
"...O Joluś, córeczko jak bardzo podoba mi się ta Twoja praca. Oj to są jakieś Anioły - prawda? Jakie śliczne, tylko gdzie one mają twarze?..."
Jollucha godziła się z tym, że każdy widział co chciał w jej pracach. Ale nie mogła się zdobyć na to, żeby tę interpretację , nawet jeżeli to była interpretacja jej matki uważać za własne źródło tematyczne.
- Ta praca ma tytuł: "Cztery wiatry" - odpowiedziała lakonicznie i pozostawiła dalszy ciąg wywodu w domyśle.
Na twarzy mamy malowało się przez chwilę zagubienie i za chwilę przeszła do kontrataku, gdyż wydawało jej się, że nie przyznanie jej racji, jest wyzwaniem jej na pojedynek.
- Ale wiesz kochana, gdyby tu było białe tło to te zdjęcia bardziej by odbijały.
Jollucha stała bez słowa. Jak wytłumaczyć mamie, że jej koncepcja zawsze jest komponowaniem od ogółu do szczegółu i pokój trzeba oglądać jako całość pomieszczenia i fragment całości mieszkania, i jak jej powiedzieć, że ona koncentruje się na niescalonych, poszatkowanych informacjach odczuciowych.
Kiedyś próbowała. Od razu została zlana wiadrem zimnej wody i poirytowanym głosem: - " A tam opowiadasz! To a to nie musi pasować do całości, to może być traktowane osobno." Z jakiegoś jednak powodu tam, gdzie Jollucha chciała i widziała potrzebę oddzielenia jej mama widziała potrzebę tworzenia całości. Tak jak pomalowanie domu tak, by był fragmentem stylu reprezentowanego przez ogół mieszkańców ulicy.
Jollucha wolała już oddzielić się i wyłączyć się  niż przekonywać całą rodzinę do niepopularnych koncepcji. Miała swoje marzenia. Widziała dom obłożony drobną kosteczką z ciemnej łupki. Widziała taką propozycję w Castoramie. Zobaczyła tę makietę i od razu zobaczyła całość. Szaro - grafitowe ściany z kafelek, tworzących drobny deseń fakturalny. Okna i drzwi w kolorze naturalnego drzewa. Okna zaopatrzone w okiennice też naturalnie drewniane. Czarne świecące rynny i czarny świecący płot ( rękodzieło metaloplastyki jej ojca) Ojejku jak kapitalnie wyglądałaby zieleń iglaków i reszta ulicy. Co prawda szablon powszechnego gustu wymagał wykończonia w jasnej lub pastelowej tonacji (kolory majtkowe lub bieliźniane) lub na biało ale przy projekcje Jolluchy dopiero zagubiłyby szarość i jednolitość, ożyłyby... Ten dom robiłby całą ulicę. Nawet jego sześcienny kształt - kostka, znalazłaby uzasadnienie i osadzenie całości. Stałby się kulminacyjnym  punktem odniesienia i zahaczenia i byłby jak najbardziej sobą. Ale mama i siostra z kasą  z poparciem Janka z zapleczem pozycji, który miał podobne odczucia reszta rodziny, chcieli aby dom ten nie wyłamywał się i był częścią całości okolicy... Jollucha chciała tego samego, tylko jej projekt ożywiał całość i wpowadzał zainteresowanie, a ich propozycja  po prostu dokładała do tego co już jest. Dla Jolluchy ich wersja była brakiem autentyzmu i przesłodzeniem pomieszanym z obawą, zalukrowaniem i raczej pospolicie nieudolną możliwością poradzenia sobie z kształtem budynku, zamiast potkreślenia tego, że sześcian jest cechą nie wadą godną ukrywania. Jollucha już wolała lekko przybrudzoną i trochę poszarzałą wersję tego co jest teraz. Ona zawsze stawała przed zadaniem z otwartą przyłbicą i duszą z absolutnym przekonaniem, że dom, pokój czy ogród powie jej czego od niej oczekuje dla samospełnienia się i zawsze dostawała odpowiedź. Zawsze spokojnie na nią czekała bez napięcia, bo wiedziała, że zostanie jej udostępniona tajemnica. Jej pozostanie tylko dostosowanie się. Ale tu był konflikt. Członkowie rodziny chcieli, żeby ona owszem dostosowała się ale do już istniejących wzorów. Ona musiała się więc podporządkować i złamać  w imię uszanowania większości. O losie. Trudno. Była gotowa na zamykanie oczu i przechodzenie koło domu, w którym mieszka po omacku. Musiała gdzieś wygrzebać siłę, żeby się odciąć i udostępnić to co było dla niej jednym z największych wyrzeczeń. Tak już w jej życiu było. Tylko na nielicznych odcinkach mogła sobie pozwolić na siebie. Jeżeli już udostępniła siebie, to tych którzy rozumieli o co jej chodzi i nie czuli się przez to zagrożeni czy wręcz zaatakowani była na prawdę garstka. Mimo wszystko nie chciała, bo nie umiała zrezygnować z siebie. Pełniła rolę pioniera i nowatora, inspiratora w życiu. Pogodziła się już z tym, że jej rola wymaga staminy, poświęceń i wąskiej ścieżki zwolenników powoli rosnących w siłę, ale za to jak bardzo satysfakcjonującej gdy się spełniała. Bardzo. Jak już udało jej się zrealizować swój projekt, jak już zdołała wykrzesać poparcie dla jej zamysłu i odwagę w jej otoczeniu dla realizacji jej wizji, to zazwyczaj po skończeniu całości wszystkim się to podobało. Czasami też zaczynało się podobać tym do końca odpornym i nieprzekonanym w miarę zyskiwania coraz szerszych rzesz przekonanych do jej wersji.
To była cena za jej życie. I ta cena okazała się być bardzo wysoką,rzadko uczęszczaną ścieżką, ale jak najbardziej wartą świeczki.
Hmm...
Kiedy to było. Ojciec budował dom przez dwa lata. Od trzeciego do piątego roku jej życi . I było to na początek oddanie do użytku tylko pierwszego piętra. Soboty należały wówczas do normalnych dni pracy i dni szkolnych i były należycie w stosunku do tego zorganizowane. Tata Jolluchy na budowie pracował też większość niedziel. Pracował w pojedynkę i w pocie czoła. Wszystko sam projektował, udoskonalał i wykonywał. Wykończenie szczegółów pozostawiał mamie - tak jak wystrój klatki i tym podobne szczegóły. O te szczegóły teraz była wojna. Mama chciała tak jak było, a dla Jolluchy to była zaledwie prowizorka. Jollucha chciała tak, żeby uszanować to co sobą reprezentuje np; klatka i podkreślić jej istotę poprzez unaocznienie jej cech, takich jak prymitywizm i surowość rękodzieła.
Teraz jak tyle osób chwali tę klatkę, to nawet mamie się podoba. Ale Jollucha poważnie odchorowała możliwość wcielenia w życie swojej koncepcji i zdecydowała, że już nigdy więcej. Ale i tak źle i tak nie dobrze. Albo będzie musiała zabijać siebie i odcinać się od całości, albo walczyć o własną koncepcję, która na pewno spodoba się po wykończeniu wszystkim, całej okolicy. Kwestia polega  na możliwości  wykrzesania odważnego, świeżego spojrzenia na projekt, tych którzy wybierają bezpieczeństwo ponad autentyzm. Odwaga jest towarem deficytowym przynajmniej w takich rozmiarach jakich ten śmiały zamysł tego potrzebował.
Ale najważniejsze, że to co dotychczas jest jest zaakceptowane i cieszy wszystkich. Przed przyjazdem dzieci Jollucha posadziła w wielkiej niebieskiej donicy nowy kwiatek na klatce, bo tamtem posadzony zeszłego lata zmarniał, tak żeby dzieciom było przyjemnie. Kuba i Emilka to doceniają. Jollucha to czuje i dobrze jej z tym.
Tylko mama z każdym najmniejszym detalem walczy i próbuje ją umoralniać i przekonywać przykładem i wyrafinowanymi, przefiltrowanymi historyjkami. Jollucha nie wie, w którym momencie jest jej opór. Wie już, że zrezygnowanie z oporu zapewniłoby spokój mamie. Postanawia więc poczekać - wierzy, że wszystkie odpowiedzi są w niej i że wszystko co jest jej potrzebne będzie jej ofiarowane nie wyłączając dobrych, przyjacielskich i serdecznych stosunków z jej najbliższą rodziną.
Dzisiaj zrobi jeszcze zupę jarzynową i lub barszcz ukraiński, żeby dzieci miały co jeść. Pojadą ugoszczeni i nakarmieni nie tylko satysfakcjonującą kuchnią. Na trochę to starczy. A później znów się zobaczą za jakiś czas. Potrzebuje tego i ona i dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz