środa, 30 marca 2011

Cykoria

Jollucha wyszła z narożnego sklepiku obstawionego przy wejściu wiadrami i koszami pełnymi kolorowych, sztucznych kwiatów. Tradycyjnie kupowała tutaj olejki zapachowe. Tyle przyjemnych niespodzianek ją spotkało wewnątrz, że wciąż się do siebie uśmiechała. Bardzo rozgadane i miłe wzajemnie się uzupełniające i wchodzące sobie na przemian w słowo małżeństwo, prowadzące ten sklepik, w trakcie nawiązanych kilku wątków dialogu doinformowało ją między innymi o nazwie posianych przez nią roślinek pod płotem od wschodniej strony ogrodu. Posiała je kilka lat temu dla ich dekoracyjnego i chyba niedocenianego wyglądu. Koszyczki kwiatów w kolorze jasnego, ale intensywnego indygo na długich, żylastych i nagich, bezlistnych łodygach, zamykają się na noc. Kolonie tych roślin można spotkać wzdłuż torów kolejowych, na rowach melioracyjnych, w kępach na poboczach dróg a czasami także na miejskich niezbyt sumiennie pielęgnowanych trawnikach. Jollucha, ku swojemu niepomiernemu zdziwieniu dowiedziała się, że te przyciągające swoją skromnością i niepretensjonalnością o rzadkim kolorze kwiatki - to Cykoria.
Jollucha pamiętała swoją wersję małej Jolki zachwycającej się gorzkawo – słodkim smakiem spiralnie skręconych, gumiastych, bordowo – brązowych wyrobów cukierniczych. Zajadała się nimi siedząc na ławce w jaką wyposażony był wóz powożony prawdopodobnie przez któregoś z jej rodziców. Pleckami przylegała do przyjemnie ciepłego i akceptującego ciała. Powoli i z wielką uwagą wsmakowywała się w świeżo poznawaną słodycz podnosząc jednocześnie jeden ze swoich butów, w którym tkwiła jej własna noga prawie na wysokość swoich oczu. Jedną z pierwszych słodyczy jaką została poczęstowana w Stanach był właśnie opisany słodki cykoriowy patyk. Jollucha pomyślała wtedy, że to niemożliwe, żeby do Stanów przywiodła ją tęsknota za jednym ze smaków dzieciństwa. Poza tym, że cykorii dodaje się do kawy zbożowej Jollucha nie wiedziała nic o tej zagadkowej roślinie. I to było dla niej bardzo zastanawiające. Tęskniła czasem za smakiem prawdziwej kawy zbożowej bez żadnych dodatków. Zaraz po repatriacji udało jej się kupić kilka paczek Kujawianki w reliktycznych opakowaniach prosto z epoki, o której ta kawa mogła przypominać. Teraz dostępna jest tylko kawa w saszetkach, a Jollucha tęskniła za grubomielonymi fusami i dzbankiem pełnym czarnej lub serwowanej z mlekiem kawy z charakterystycznym hałasem płynu nalewanego do kubka.
Wóz, na którym siedziała Joleczka równomiernie kołysał się ze względu na nierówną piaszczystą drogę jak i niespiesznie idącego konia, i... ojej!, przecież jej plecki naciskały na stoicki i pewnie osadzony bok ojca. No więc jej tata w geście zamyślenia opierał zgięte w łokciach ręce na kolanach a w jego dłoniach tkwił bat i luźno zwisające lejce. Jaki był cel podróży?
Rzeczą, którą Jollucha zapamiętała była atmosfera jej własnego poczucia bezpieczeństwa w otaczającej nią scenerii krajobrazu i jej własnego zadowolenia z całokształtu sytuacji.

Zaraz po powrocie na internecie Jollucha z niesamowitym zdziwieniem odkryła, że paczkowana sałata służąca jej często jako satysfakcjonujący i bardzo wypełniający posiłek w Stanach zawierała co najmniej kilka odmian cykorii. Wród różnych sałat, listków botwinki, kilku rodzajów kiełków, listków szpinaku były kawałki intensywnie czerwonych liści, które dotychczas były dla niej ciekawą odmianą czerwonej kapusty o raczej sałacianym, gorzkawym, cierpkawym i ostrawym smaku. Była to cykoria rosnąca w luźno zwiniętych główkach podobnych do sałaty i kapusty włoskiej. Jollucha odkryła, że strzępiasto - listna sałata to też odmiana cykorii. Z palonych korzeni tej rośliny wytwarzany jest napój konsumowany bez lub z dodatkami takimi jak kawa zbożowa lub wyroby z cukru. To, że ona urodzona „ogrodniczka” nic nie wiedziała o jednym z najbardziej popularnych warzyw było dla niej bardzo dużym zaskoczeniem i okazją do spenetrowania pewności jaką dysponowała w świecie roślinnym. Była też wdzięczna, że nareszcie dzięki tak dziwnemu splotowi wydarzeń poznała nazwę ciekawej rośliny, o której dotychczas tak mało wiedziała, przy okazji wzbogacając swoją wiedzę. Zdawała sobie sprawę, że większość ludzi nic o cykorii nie wie. Był to więc ciekawie zapowiadający się kąsek konwersacyjny.
Osatnio w jednym z dużych sklepów branżowych Jollucha wyczaiła z nieukrywaną radością znajomą jej krajankę mieszanki sałacianej drogiej jak jasny gwint. Kupiłaby, gdyby nie oburzająca świadomość znanej jej ze Stanów czterokrotnie większej paczki o niższej cenie tego co uważała za podstawę. Trzy dekady temu w Stanach nauczyła się jeść warzyw w surowej postaci z różnego rodzajami sosami. Jedyną wadą tego rodzaju posiłków była ich krótkotrwałość a w związku z tym konieczność częstych zakupów. Wprawdzie w polskich supermarketach a także na małych straganach rynków nie można było dostać wszystkich komponentów zapamiętanych posiłków, ale kępy przysychających przebiśniegów i codziennie rozwijające się nowe kwiaty w ogrodzie podpowiadały jej, że już niedługo do sałatek będzie mogła dodawać świeżych liści gorzkawych mleczy, babki, czterech rodzajów mięty zachowanych na działce, drobnych listków tymianku, bardzo aromatycznych gałązek oregano, mało znanego w Stanach kwaskowatego szczawiu, można dodawać też różnych jadalnych kwiatów: nasturcji, turków, róży rosnącej w kącie ogrodu, płatków czerwonych maków i chabrów... i różnych nasion oraz bakalii. Smaczne i pożywne są omawiane posiłki i Jollucha z odczuciem napływającego wigoru i entuzjazmu przygotowywała listę zielonych zakupów.

Zaraz po powrocie z emigracji Jollucha dbała o ogród i to bardzo. Miał być jej. Nie tyle sam obszar ogrodu co możliwość czerpania satysfakcji z realizowanej inicjatywy twórczego zaangażowania. Szybko się jednak zorientowała, że jest za wielu współ - zainteresowanych, którzy uzurpują sobie prawo kontroli i narzucania im odpowiadającego ładu i porządku. Jollucha miała świadomość, że każda raz pomyślana myśl istnieje już na zawsze i jest źródłem przyciągania sobie podobnych myśli. Dlatego była absolutnie przekonana, że jej detalicznie i z najmniejszymi szczególikami opracowany plan zagospodarowania ogrodu będzie wykorzystany. Może nie tutaj i nie koniecznie przez nią samą. Wiedziała, że mózg nie jest magazynem informacji tylko urządzeniem transmisyjnym odbierającym poziom wibracji tak jak radio odbiera fale dźwiękowe zależnie od woli słuchacza. Jeżeli więc zdarzy się gdzieś podobny przypadek zapotrzebowania, to ktoś skorzysta z już gotowej całościowej lub fragmentarycznej wersji architektury ogrodniczej. Z czasów szkolnych Jollucha pamiętała wschodzące słońce nad polami zbóż i buraków pastewnych za równoległą ulicą widoczne zarówno z terenu ogrodu jak i z okien mieszkania. Małe wówczas drzewa są już dojrzale wyglądającym sadem... Dookoła ówczesnych zabudowań pola zmieniły się w wyrastające bloki jak grzyby po deszczu. Rankami cień zalega na dużej części działki do wczesnych godzin przedpołudniowych. Ostatnią krowa pasła się na pętli autobusu 55 jeszcze dwa lata temu. Była ona ewenementem krajobrazowym jak i ciekawym obyczajowo obrazkiem na tle otaczających ją kolorowych bloków i ruchliwych ulic a także udokumentowaniem dynamizmu dziejących się przemian. Okalające działki z wyjątkiem kilku przykładów były powtarzającą się kalką podobnych wzorów, tak że zaczynały być oklepanym i przeciętnym sposobem zagospodarowania przestrzeni, której praktyczne przeznaczenie uległo zdecydowanemu przewartościowaniu. Dla wszystkich mieszkańców pobliskich domów jak i dla rodziców małej Jolki przyzwyczajonych do samowystarczalności i zaradności oraz niezależności od rynku, ogród był źródłem dodatkowego zarobku lub często podstawą utrzymania. W tym czasie gród rodziców korzystał z przestrzeni i przejrzystości, teraz woła o kameralność i prywatność oraz przekwalifikowanie funkcji z dochodowej i praktycznej na typowo rekreacyjno – wypoczynkową nagle optycznie bardzo zmniejszonej powierzchni. Takie dostosowanie natomiast potrzebowało stałych nakładów finansowych. Projekt Jolluchy zagospodarowania oddanego jej terenu był odpowiedzią na wszystkie wyzwania jakie narzucała teraźniejsza wersja sado – ogrodu. Przełomem w przejęciu omawianego skrawka ziemi okazała się poważna choroba. Jollucha sama była zaskoczona przedłużającym się okresem jej trwania i czasem potrzebnym na rekonwalescencję i powrótem do już zmienionych zasobów energetycznych jej organizmu. Jollucha chwilowo straciła płynność finansową i została bez środków i tymczasowo bez źródeł dochodu, które byłyby zapleczem do możliwości natychmiastowej kontynuacji zaczętych projektów. To co było konsekwencją takiej sytuacji już więcej nie będzie miało szansy powtórki, bo Jollucha z bólem w sercu zrzekła się przyznanej na początku szansy na radość realizowania własnych propozycji, których owocem miała być nie tylko satysfakcja z osiągnięcia założonych celów ale także udział w przygodzie czy w budowaniu drogi prowadzącej do powstawania całości.
W okresie jej dzieciństwa i wczesnej młodości dla wielu przydomowe ogrody były podstawą utrzymania i głównym źródłem dochodu. Dla jej rodziców ogród gwarantował dodatkowe zyski, które natychmiast były przekształcane w materiały, za pomocą których dom był powoli wykańczany a całość posiadłości nabiera dzisiejszego kształtu.
Tata zasiewał ogród bardzo wcześnie i dopiero po zebraniu plonów roślin zimnolubnych działka była zagospodarowana pod uprawy całosezonowe. W lutym na oknach mieszkania pojawiały się płytkie kartoniki z wysianymi pomidorami, ogórkami, a wszystkie kapuściano - podobne wysiewane były z przeznaczeniem na rozsadę w inspektach. Dzieci uczestniczyły we wszystkich zajęciach rodziców. Budzone były na kilka godzin przed zajęciami szkolnymi do wiązania pęczków z przeselekcjonowanych przez rodziców wiązek. Najdokuczliwszym punktem całości zadania nie były nawet bardzo wczesne pobutki, z którymi Grażka miała znacznie więcej kłopotów niż Jolka, ale sakramencko zimna woda służąca do płukania wiązanej rzodkiewki, koperku czy pietruszki. Ręce dziewczynek były zaczerwienione, bolesne, zgrabiałe a twarze zacięte w chęci wywiązania się nałożonego na nie zadania. Arka najczęściej była zwalniana z większości zadań z powodu uczenia się po nocach.
Dziewczynki dostały od mamy własne ogródeczki odseparowane ścieżkami od jej własnych grządek. Jolce przypadł najfajniejszy kąsek, a możliwe, że taki z tego co dostała zrobiła. Grażka z powodu swojego najstarszeństwa otrzymała największą grządkę pod garażem. Zasiała tam marchewkę, pietruszkę i trochę sałaty. Wciąż przybiegała do Jolki by ta jej wyjaśniła, która z roślinek jest pożyteczna, a która jest niepotrzebna i nazywa się zielskiem. Traktowała swój ogródek jako jeszcze jeden obowiązek i raczej pańszczyznę niż przyjemność, starając się jak najbardziej wypełnić domniemane oczekiwania rodziców. Po zaledwie sezonie jej ogródek, który z czasem musiała doglądać mama, został naturalnie wchłonięty przez całość intensywnego wykorzystania każdej piędzi rodzącej ziemi. Arka dostała najmiejszy kawałek pod ścianą sąsiedzkiej szopki, który jeszcze pomniejszyła, bo jej koncepcja realizowania oczekiwań rodicielskich wymagała bardzo małego obszaru. Udeptała całość a później postawiła jeden pieniek, który służył jej do siedzenia i trochę większy pieniek do położenie książki czy zeszytu aby mogła się tam uczyć. Uczyła się tam tylko przez kilka godzin pierwszego dnia. Przyniosła sobie nawet kubek herbaty, która jej się rozlała z racji małej i trochę krzywej powierzchni prowizorycznego stołu. Jollucha zawsze miała nadzieję, że Arka zostanie naukowcem, ona wybrała profesję lekarza wypełniając tym niezrealizowane marzenia rodziców o wyższym wykształceniu, o prestiżu społecznym, o podniesieniu stopy życiowej, o statusie rodzinnym na innym poziomie niż ten jaki był wytyczną ich doświadczeń i wypadkową losu. Rodzice szybko zoriętowali się, że kawałek ziemi oddany w posiadanie najmłodszej córce można przeznaczyć na bardziej praktyczne założenia gospodarcze. Jolka w swoim raju sadziła najróżniejsze rośliny, które uznała za ozdobne. Jej ogródek stopniowo się rozrastał początkowo tylko o okalające ścieżki. Mama systematycznie dokładała do jej małej posiadłości aż oparła się ona o naturalne granice pomiędzy werandą, płotem sąsiadów a ogrodem rodziców. Grażka była egzekutorem założeń rodzicielskiej myśli organizacyjnej i w wolnej roli w jakiej Jolka czuła się z racji jej środkowej pozycji urodzenia, a także z powodu cech, z którymi przyszła na świat bardzo dobrze – ona czuła się niepewnie i bez odwołania do oparcia jakie dawało jej wypełnianie nakreślonego i narzuconego planu.
Jolka zwlekała na obszar swojego ogródka rośliny najróżniejszego pochodzenia. Posadziła tam biały bez jaki widziała w maminym bukiecie ślubnym na zdjęciu, dwa jałowce, które rosły tam przez kilka dekad i nawet kiedy pod murem sąsiadów powstała piaskownica dla dzieci Grażynki i jej męża Janka. Resztki ogrodu Jolki z tamtej wersji do dziś istnieją. Pod bzem była wkopana beczka a w niej co rok zakwitały żółte kosaćce, które przetrwały do dziś chociaż już w innej części ogrodu. Były kaczeńce ściągnięte z jakiejś łąki nad samo-nawadniającym się strumieniem za pomocą kawałka szlaucha (wąż ogrodniczy) o miękkim zwoju. Były mchy i porosty, a także kamienie i powykręcane korzenie, które wówczas podobały jej się bardzo. Jednak na szczegółowe opisanie zasługuje urządzenie, które Jolka skonstruowała jako pułapkę na mszyce. Zauważyła ona, że mszyce lubią jasne kolory. Znalazła więc niedużą, białą, plastikową miskę z niewielką dziurką na krawędzi zetknięcia się skośnego i wyprofilowanego boku miski z dnem. Powiększyła tą dziurkę wypalając ją do oczekiwanych rozmiarów za pomocą płomienia świeczki. Później w zakolu strumienia wykopała głęboką dziurę w ziemi. W niej umocowała pod skosem tak, żeby był zapewniony spływ czy ściek wcześniej odpowiednio przygotowaną miseczkę. Następnie do wbitej głęboko w ziemię gałęzi z rozwidleniem u góry przymocowała dużą zieloną butelkę po winie wypełnioną wodą. Butelka była natomiast przywiązana za pomocą sznurka. Sznurek docierał do okna pokoju, który służył za wspólną sypialnię trzech sióstr, a tam był zapętlony o metalową ramę łóżka Jolki. Pierwszą czynnością po przebudzeniu się przed paciorkiem, toaletą i śniadaniem było obowiązkowe pociągnięcie za sznurek, który przechylał butelkę ulewając z niej niedużą ilość wody i spłukując plon zebranych prawdopodobnie w oczekiwaniu na łatwy żer mszyc do podziemi wykopanych przez Jolkę i nazwanych przez nią Hadesem. Nie znała jeszcze wtedy mitologii greckiej, ale usłyszała takie określenie i według jej zrozumienia znaczenia wyrazu - była to adekwatna nazwa. Po spłukaniu swoich bezmyślnych ofiar biegiem leciała jeszcze w piżamach do ogrodu by sprawdzić skuteczność zasadzki. Nie usłyszała żadnej, bezpośredniej pochwały. Raz jednak widziała przez okno jak ojciec w Niedzielę, bo wtedy nie pracował, tylko spacerował po ogródku z założonymi do tyłu rękoma i się do siebie uśmiechał, podszedł do jej pułapki i jego uśmiech na twarzy ocalał a nawet w przekonaniu i w pamięci Jolluchy nabrał specificznego odblasku spokrewnionego z dumą. Podczas licznych wizyt rodziny lub gości ojciec zawsze przedstawiał jej wynalazek; „... A niech Jolcia wam pokaże co ona zbudowała?!...” I wówczas Jolka włączała program pod tytułem opowieść o mszycach, promieniując przy tym zadowoleniem i nieukrywaną satysfakcją. To była inżynieria myśli dziecięcej w najlepszym wydaniu. Podobnym konstruktorem okazała się też jej córka Marianna.
Każda z córek Jolluchy miała swojego kota. To, że każdy z trzech kotów jakie w tamtym okresie w swoim otwartym domu miała Jollucha miał swoją niepowtarzalną osobowość jest bardzo nieistotnym szczegółem w tym momencie opowiadania. To co ważne dla kontynuacji podjętego wątku to sprawa obowiązków każdej z córek Jolluchy, która była naturalną konsekwencją posiadania własnego kota. Musiały one bowiem na zmianę dbać o czystość kociej kuwety. Nikt nie lubi tego rodzaju zajęć, bo są one dodatkiem do całokształtu ogólnej przyjemności w tym wypadku posiadania z zadowoleniem mruczącego kota i który umie okazać zainteresowanie w satysfakcjonującej zabawie. Marianka przyszła do mamy z rysunkiem i wytłumaczeniem, że to jest maszyna do zabierania gówienek i ona potrzebuje wyszczególnionych części do konstrukcji wymyślonego projektu . Jollucha doskonale wiedziała co znaczyło dla niej nielubienie mszyc. Wybrały się więc we trójkę do pobliskiego sklepu z materiałami budowlanymi oraz dla  różnego rodzaju zainteresowań hobbystycznych. Marianka siedziała nad swoim projektem dość długo, ale w końcu ogłosiła triumfalnie, że jej urządzenie działa. Rzeczywiście chwytne ramię o dwóch sztywnych palcach spełniało wyznaczone zadanie, ale sama konstruktorka potrzebowała do tego bardzo dużo cierpliwości i samozaparcia. Marianka chodziła po salonie cała dumna i zadowolona pokazując swoje małe rączki swojej mamie albo sama się im przyglądając i głośno podśpiewywała: „.. Ja mam ręce dziadka, a ja mam ręce dziadka...”
Z jakiegoś powodu mimo zachęt stosowanych przez mamę, obie dziewczynki nie bawiły się z chęcią lalkami, chyba, że ze swoimi rówieśniczkami, które były częstymi gośćmi w mieszkaniu Jolluchy.
Marianka pasjami oglądała instrukcje obsługi różnych urządzeń, które nagrane na taśmie Jollucha regularnie znajdowała w skrzynce pocztowej a Emilka w tym czasie układała klocki. Słuchanie muzyki było ulubionym zajęciem obu pociech Jolluchy, a także rysowanie, które było tak jak w przypadku Jolluchy pierwszym językiem jej dzieci.
We wczesnym dzieciństwie obie córeczki Jolluchy tak jak ona należały do skowronków lub rannych ptaszków. Później obie przejęły zwyczaje czy usposobienie w tej kwestii po ich ojcu i stały się nocnymi sowami.
Jollucha całe życie wolała wcześnie wstawać i chodzić spać z kurami niż odwrotnie. Te wczesne poranki Jolka wykorzystywała na nieprzewidzianą pomoc rodzicom a tak właściwie na własne przyjemności. Uwielbiała pracę w ogrodzie i dlatego nigdy nie dostrzegała jej nadmiaru. Jollucha dokładnie pamięta jak Jolka zanim poszła do szkoły wynajdowała sobie zajęcia. Na przykład pewnego razu wyczyściła zagon truskawek dopiero przewidziany w niedalekiej przyszłości do obróbki w piętrzących się zajęciach „zagonionych” rodziców jak mawiała jej mama. Najbardziej lubiła chodzić i pracować na bosaka. Cieszyło ją pielenie krzaczków o białych kwiatkach, likwidowanie pędów a także podsypywanie roślinek. Jolka nie mogła się doczekać kiedy rodzice nareszcie zauważą i który z nich rozpracuje tajemnicze poczynania ich dorastającej córki. To było kapitalne uczucie nie dość, że lubiła to co robiła, to jeszcze rodzice się wyraźnie z tego cieszyli tym bardziej, że bywali zaskakiwani jej pomysłowością. Jolka robiła takie rzeczy nie tylko a konto pary rodzicielskiej. Nad wyraz kochała i bardzo była przywiązana do swojej babci Emilii, po której jej starsza córka przejęła imię. Babcia zajmowała pomieszczenie, które jest teraz kuchnią Jolluchy, a które służyło Babci jako pokojo – kuchnia.
Małe wówczas jeszcze drzewka owocowe zaczynały owocować i właśnie spadło ogromne, czerwoniuteńkie jabłko. Jolka sama by chętnie je zjadła, ale miała dla niego jeszcze lepsze przeznaczenie. Babcia miała otwarte okno i drzwi ze względu na „skwar i gorąc” jak sama mawiała. Jolka wyczekała aż babcia odwróci swoją uwagę i ona będzie mogła to wykorzystać. Babcia akurat jadła swój obiad. Jolka wyczekała pod oknem aż babcia zacznie zmywać swoje naczynia nad zlewem ciężko wspierając się o ów zlew na obydwu łokciach. Jak kot weszła do pokoju babci i na stole ułożyła jabłko. Po czym szybko uciekła. Usiadła na ławce pod oknem babci i nasłuchiwała. Staruszka się powoli odwróciła po czym podeszła do krzesła i usiadła. Miała zwyczaj relacjonowania na głos tego co widziała. Więc teraz Jolka usłyszała: - „....A to co?...” Po czym nastąpiła chwila ciszy. Jolka wyobrażała sobie jak babcia bierze w rękę smakowite, czerwoniutkie jabłko.. W świat jej wyobaźni wtargnął zdziwiony głos babci: „ Ki cziort czy pierun?” Jolka usłyszała skrzypnięcie krzesła i zdała sobie sprawę, że babcia wstaje z krzesła. Być może będzie chciała wyjrzeć przez okno. Wnuczka stwierdziła, że nie ma czasu do stracenia i chyłkiem czmychnęła w tył ogrodu. Tam za zasłoną wysokiego słonecznika najchętniej poskakałaby jak mała piłeczka, albo nakręcony bączek, była jednak już dużą dziewczynką i nie wypadało jej. Poza tym natura zadbała o jej włoski i teraz Jolka pragnęła, by się mniej układały co mama w niej bardzo sobie ceniła a bardziej się kręciły.
Jolka przed wyjściem do szkoły uwielbiała podlewać ogród. Na bosaka, bo tak najbardziej lubiła, a jak było trochę chłodniej to w korach. Do dziś ulubionym obuwiem Jolluchy są kory czasami zwane też trepami. Może dlatego, że tata sam strugał takie obuwie. Jollucha nie miała pojęcia. Na pewno na jej decyzje nie wpłynęły żadne zdrowotne argumenty. Chociaż w korach jest ciepło od podłoża i bardzo stabilnie.
Podlewanie ogrodu to następna historia żywo rysująca się w pamięci opowiadającej.
W tym czasie lekkie węże działkowe służące do podlewania były prawdziwym rarytasem trudnym do zdobycia. Tata miał o nich jednak własne zdanie; „ A takie barachło” - lakonicznie określał. Skombinował więc czy załatwił, bo załatwianie wówczas było podstawą przetrwania, gruby, czarny, ciężki prawdopodobnie jakiś budowlany czy kanalizacyjny wąż zdobyty zapewne drogą wymiany. Tata tego węża miał sporo. Tyle, że korzystając z jego niezaprzeczalnej praktyczności pod względem trwałości materiału, planował z niego zmontować automatyczny system nawadniający ogrodu. Ale zdążył tylko zakopać ten wąż, a teraz nikt nie wie gdzie i jak jest on ulokowany pod ziemią. Na początku, gdy Jollucha zaczęła się opiekować ogrodem wystawały końcówki grubego szlauchu nie wiedzieć po co i dlaczego, bo nikt nie został wtajemniczony w całość założeń taty. W planach Jolluchy było i to – automatyczne nawadnianie działki tak jakby kontynuacja myśli przewodniej taty.
Do tego grubego i ciężkiego węża tata dopasował miedzianą rurkę odpowiednio spłaszczoną na końcu tak, żeby podlewała zarówno z bliska jak i daleko. Jollucha uwielbiała satysfakcjonujące uczucie scalania się z ogrodem. W promieniach porannego słońca czasami można było dojrzeć pojawiającą się tęczę w dynamicznym strumieniu wody lub w maleńkich rozpylających się kroplach. Czasami też każda kropla zawiera w sobie małe słoneczko i te wszystkie słoneczka zespalały się ze sobą tworząc strumień intensywnego światła. Jak powiał lekki wiatr, co się zdarzało często gdy strumień wody miał sięgnąć roślinek pod płotem i trzeba było trzymać wąż bardzo wysoko, to drobna rosa osiadała na całym ciele podlewającej wywołując dreszcze i gęsią skórkę na powierzchni ręki. Z jakiegoś powodu roślinki wydawały się odzyskiwać ikrę i ich zgapiały wygląd ustępował ożywieniu. Na dużych liściach formułowały się maleńkie jeziorka a ziemia nabierała kontrastowej barwy tak, że wszystkie roślinki wyglądały radosne i wdzięczne.
Na koniec zawsze zostawiała swój ogródek do podlania. Lubiła patrzeć jak pije wodę mech i z zadowoleniem uzupełniała zapasy wody dla kosaćców. Do tego ogródeczka zwoziła skarby z każdego rodzinnego wyjazdu w plener. Bywali w lesie i na jagodach, których tata nie cierpiał zbierać i na grzybach, które i owszem lubił zbierać, bywali na wizytach rodzinnych i tak sobie dla spędzenia Niedziel. Soboty były wówczas dniem pracy i dniem zajęć szkolnych.
Na początku gdy rodzina osiedliła się na ulicy, której historia sięga typowo ogrodniczej genezy, aż do momentu kiedy mała działalność gospodarcza przestała być opłacalna, ojciec woził rodzinę na bordowej jawie. Ale i na nią przyszedł czas wymiany. Ojciec tak bardzo ją udoskonalił, że kupiec musiał jechać po dodatkowe pieniądze, żeby móc uznać ten udoskonalony i bardzo niespotykany egzemplarz za swój. Taty następnym nabytkiem była syrenka potrzebująca gruntownego remontu ale jaki to był remont. Tata musiał wymienić podłogę i karoserię, przeprowadzić kapitalny przegląd silnika i  doprowadzić go do stanu niezawodności. Sam szył pokrowce i wymieniał całość wyłożenia w środku samochodu, tak żeby było z tego samego materiału co siedzenia. Wstawiał nawet dekoracyjne wstawki z ozdobnego wężyka w trochę innym odcieniu. To był pierwszy samochód w rodzinie i wszyscy robili sobie zdjęcia w okół takiej okazji. Jolka znacznie bardziej wolała zdjęcia na grzbiecie konia, na oklep i najlepiej boso z umorusanymi  stopami , ale ona zawsze miała dziwne pomysły. Samochodzik był jak „ talala” jak mawiał tata. Nic więc dziwnego, że gdy otworzył swój pięknie wysprzątany bagażnik i zobaczył w nim to czego się mógł najmniej spodziewać, to zawsze się trochę unosił, burduszył i złościł. W jego otwartym bagażniku znajdował jakieś korzenie, kamienie, mchy, huby, ptasie gniazda, i całą masę różnych roślin wykopanych z korzeniami, a raz nawet skórę , którą porzucił wąż w drodze dorastania. Patrzył na Jolkę z przypływem nagłego wyrzutu i powtarzał, że znów badziewia, czortostwa i czarostwa różnistego nałapała chyba po to, żeby bardak i bałagan robić. Ale jego gniew i naburduczenie przechodziło mu po jakimś czasie, a Jolce prawie zawsze udało się przechytrzyć jego czujność. Tak rósł jej ogród. W Stanach przeszło dwie dekady marzyła o ogrodzie a także o antycznych meblach, które mama chciała sprzedać. Jollucha podejrzewa, ze właśnie z tych dwóch powodów los ją rzucił z powrotem na ojczystą ziemię. Tak się jednak ułożyło jak powinno się ułożyć, żeby rodzina mogła się rozwinąć w kierunku szacunku względem każdego jej członka i jeżeli zapłatą za ową przemianę ma być poświęcenie jej twórczego zaangażowania w naturalnie podyktowany rozwój ogrodu - to trudno. Każdy ponosi konsekwencje swoich decyzji – ona także. Stagnacja i zastój jest przeciwny naturze każdej jednostki ludzkiej. W życie każdej jednostki ludzkiej wbudowany jest rozwój, a co za tym idzie normalne jest przeobrażanie otoczenia na coraz doskonalsze jego wersje. Jollucha jest przekonana, że zachowawcze postawy prowadzą do chorób i depresji, dlatego mianowicie, że życie ani świat nie zatrzyma się dla zapewnienia wygody i spokoju ani na chwilę.
Dziś zapada już zmrok. Jollucha musi jednak chociaż na moment wyjść do ogrodu. Mama mówiła, że zakwitły białe krokusy. Musi je zobaczyć i nacieszyć się ich krótkotrwałym i szybko przemijającym pięknem.
Jollucha wie, że każda wizyta w ogrodzie wiąże się dla niej z ogromem bólu. Ale stara się odkreślać grubą kreską to uczucie, bo zadanie jakie chciała osiągnąć zostało już wykonane. Nie wiadomo tylko jak długo jeszcze będzie starała się pokonać uczucia, których świadomie nie chce zapraszać na teren kształtowania swoich wibracji. Mądrość ludowa mówi, że gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Jollucha bardzo chce już pozamiatać i chodzić po nowej, czystej karcie rodzinnej historii.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz