czwartek, 3 marca 2011

Oracz.

To było jakoś wczesną jesienią. Ciepło jeszcze było i bardzo kolorowo na zewnątrz. Ojciec przyjechał na Jawie od "załatwiania". Swoim zwyczajem rzucił na kredens, gdzie dzieci nie mogły sięgnąć, wszystkie swoje cenne, świeżo pozyskane skarby i rzeczy, albo niebezpieczne dla jego trzech córek, albo takie, które mogłyby ulec zbyt raptownej przemianie, gdyby dostały się w łapki dociekliwej Jolci, Joleczki, Jolki, Jolusi...
Tego dnia rzucił na kredens stojący w kuchni, kapelusz, zapałki i gazetę. Dwie ostatnie rzeczy były szczególnie pożądanym obiektem dochodzenia; co czym jest i jak się to jje?, dla jego średniej, niesfornej, dociekliwej, ruchliwej i zapełniającej sobą wszystkie kąty, tak jak gdyby mogła się pojawiać w kilku miejscach na raz. Mama mówiła, że dla Jolusi to trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo to żywe srebro wszędzie się mieni.
Jolka skorzystała z chwili, gdy dorośli weszli do pokoju obok, gdzie ojciec zdawał szczegółową relację z "załatwiania" i zaczęła swoją dawną sztuczkę wdrapywania się na pierwszą część kredensu podtrzymując się górnej części. Tym razem Kurier codzienny zapalił jej wyobraźnię, przecież były tam obrazki a przede wszystkim litery. Te znaki, które ona odwzorowywała wiernie tylko tak jak w lustrzanym odbiciu, co zawsze budziło nieoczekiwany aplauz i spadające pochwały dorosłych;" Jak ona to robi, ten cznagiel mały?.."- mówili do siebie kręcąc głowami.
Jolka już przygotowała sobie kawałek papieru, o który było bardzo trudno. Trzeba było tak odedrzeć go z worka z paszą, żeby pasza się nie wysypała, bo wtedy byłaby pewna bura. Oboje jednak rodzice traktowali ze zrozumieniem fakt, że nie mieli za co chwycić worka z paszą. Jolka przygotowała też kopiowy ołówek do czekającej ją przygody, ale wiedziała, że nikt chociaż by obiecała, że nie zniszczy nowej gazety, nikt z dorosłych jej tej gazety nie da. Podczas wdrapywania się Jolka popełniła jakiś błąd w sztuce, bo górna część przechyliła się i raptownie zleciała z hukiem przygniatając małą pionierkę pokonywania przeszkód. Naczynia naokoło leżały w skorupach, co wcale jej nie przeraziło. W uszach jednak jeszcze na pół dnia pozostał jej dźwięk tłuczących się talerzy i cennych rodzinnych zastaw stołowych. Mama w pośpiechu i tata podnoszący górną część kredensu.
- Jak to się stało, że się jej nic nie stało? - zadawała mama retoryczne pytanie w powietrze raz po raz chcąc się otrząsnąć z szoku.
Tego dnia po ochłonięciu ojciec szedł orać. Przebierał się w robocze ciuchy i z pieczołowitością zakładał onuce, bo w gumaczach wszyscy wówczas nosili onuce a nie jakieś tam łatwo drące się skarpety, których zrobienie na drutach zapełniało wieczory. Ciężkie gumacze zawsze dodawały ojcu stabilności i powagi poprzez wydłużenie kroków.
Jolcia poszła za nim. Widziała w nim wybawiciela i kogoś o niesamowitej sile. On skupiał uwagę na równo odkładanych skibach. Rozmawiał z końmi, cmokał, zachęcał i przyjaznym głosem nawoływał do posłuszeństwa. One strzygły uszami i robiły czego oczekiwał. Jolka chodziła w krok w krok za nim opowiadając o tym, że jak ona urośnie to będzie taka silna, że o!, tym jednym paluszkiem podniesie cały kredens tak jak on podniósł pół. Jolka mówiła o sile tworzącej kosmosy i sprawczyni życia, ojciec uśmiechał się dobrotliwie i chwalił: - O, to będziesz na prawdę silna, dobrze to kombinujesz moje dziecko.
On myślał o ludzkiej sile, tej która pozwalała mu odkładać równe skiby szkliście połyskującej w słońcu ziemi, które swoją precyzją znów budziły podziw Jolki i znów wydawało jej się, to jakąś zaczarowaną baśnią. Konie słuchające ojca i ziemia ustępująca mu swojej zwartości i w tym samym budząca jego satysfakcję.
Jolce znudziła się szybko pozorne porozumienie między zajętym ojcem a jej świeżością spojrzenia na życie.
Ojciec nadal orał. Było już późne popołudnie i słońce kładło cienie od odkładanych skib. Nagle konie Kasztanka i Kary stanęły jak wryte przez kupką łęt ziemniaczanych w skibie, którą właśnie szły. Ojciec trochę się zdziwił. Ciała koni parowały od potu w zachodzącym słońcu. Ojciec miał plecy zgarbione i bolały go wszystkie mięśnie. Najpierw zachęcająco cmoknął. I nic. Po kilku próbach strzelania z bata w powietrzu, wymierzył cios spoconej skórze jednego i drugiego nieposłusznego stwora. Nadal nic. Pomyślał więc, że konie boją się łętów, który musiał wiatr na ich drodze przynieść... Ciągnąc za sobą ciężkie od przyklejonej ziemi gumacze a w nich zmęczone nogi, poszedł do przodu z nadzieją, że przeprowadzi konie za uzdę przez trudny odcinek. I wtedy stanął jak oniemiały, zdrętwiały z mieszanki przerażenia i radości. W redlinie przykryta kartoflanymi łęcinami i na łożu z łęcin spała jego średnia córka. Rozespaną wziął na ręce, wycałował buzię i w odkrytą ciepłą od słodkiego snu szyjkę i pocałował każdego konia w łeb pomiędzy mądre oczy. Na przemian tłumaczył Jolce, że nie może zostawić koni i orki, że ma sama iść do mamy, jednocześnie chwaląc i głaszcząc mądre, wiedzące więcej niż się spodziewał konie wolną dłonią.
Tak to konie uratowały życie już raz uratowanemu życiu małej dziewczynki w ciągu jednego dnia. I jak się okazało później; nie był to ostatni raz.
- Swoją drogą - mamrotał ojciec - jak to się dzieje, że wciąż wychodzisz z opresji cało, bez szwanku na ciele?
Czego nie wiedział, Jolka wychodziła bez szwanku na ciele, ale z dorobkiem na duszy, czego i ona wiedzieć nie mogła w tamtym czasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz