wtorek, 22 marca 2011

Wyspa

W życiu Jolluchy pojawiło się ostatnio kilka fantastycznie zapowiadających się wątków, powodujących skrywaną niecierpliwość. Jakaś nieodparta chęć przejęcia całości realizującej się rzeczywistości w ryzy własnych decyzji, powoduje dysharmonię wewnętrzną. Dopóki na horyzontach jej przyszłości nie zarysowały się nadzieje, powierzchnia jej codzienności była znacznie wygodniejsza i gładsza. Teraz powiał wiatr perspektyw i to od razu w kilku kierunkach i aż ją ręce świerzbiły, żeby właśnie w jej własne ręce wziąć wodze realności i samej nadawać tempo i pchać, zmieniać...
Przez tą właśnie chęć działania już zdołała wprowadzić kilka kresek zniekształcających tak idealnie wyglądającą całość z odniesienia dystansu i braku kontrastu związanego z tym, że każdy kij ma dwa końce. Gdy odpowiednio nie wyważysz, w którym miejscu chwycić ten kij, to może odchylić się w niechciane tereny zwątpienia i wynajdowania najróżniejszych, czasami bardzo mało prawdopodobnych okoliczności uniemożliwiających realizację świetlanej przyszłości.
Oczekiwanie na wypełnienie się obietnic, które wprowadziły niewygodne zamieszanie i zawieszenie w poczuciu tymczasowości, mogłoby być znacznie przyjemniejsze, gdyby Jollucha sama mogła wykrzesać więcej wiary w ostateczne rezultaty.
 Postanowiła więc, że niezależnie od tego co skrywa dla niej przyszłość, z momentu który był wynikiem wypadkowych jej dotychczasowych działań, wyciśnie najlepszą możliwą wersję jaka jest dla niej dostępna. Próbowała medytować i kilkakrotnie na małe przecinki błogości w całościach regularnych linijek niepokoju, udało jej się wniknąć w świat uwolnienia się od natarczywego, egotycznego spojrzenia na dziejącą się jej własną historię życia.
Jollucha zapamiętała kilka momentów ze swojego dzieciństwa z niesłychaną intensywnością szczegółów. Widziała, tę jasnowłosą małą Jolusię w wyprasowanym fartuszku i sukieneczce uszytej przez mamę w sfeterku zrobionym przez mamę na drutach z innego sfetra, z pończoszkach też wydzierganych przez mamę. Mama nabierała wody ze studni. Jolka wielokrotnie,  nie wiadomo skąd wyrastała przed mamą w momentach, które mama uważała za potencjalnie groźne a dla Jolki. Ona sama widziała ukryty w nich potencjał przygody i przyjemności poznawania oraz możliwość intereakcji z mamą. Jolka zawsze bardzo chciała usłyszeć chlupnięcie wody z głębinach studziennych, kiedy wiadro zanurzało się w czystej, zimnej, źródlanej wodzie. Mama czasami dała wrzucić kamyk do studni, żeby dzieci czekały aż spadnie, żeby wiedziały jak bardzo głęboka i niebezpieczna jest studnia. Dla Jolki wyczekiwanie na odgłos kamyczka uderzającego o odległą taflę wody, tak bardzo nierzeczywistego i odrealnionego przez specyficzną akustykę studni, było niesamowitą frajdą i częścią jej podświadomej chęci uporania się z teorią spadania czy grawitacji. Mama czasami też dała pokręcić korbą. Jolka nie utrzymałaby wiadra z wodą ciągniętego w górę, ale mama kładła ręce obok jej rączek i Jolka mogła pomagać. Tym razem też mogła sobie pokręcić, ale mama prosiła, żeby powtarzać za nią wersy wiersza o małym Polaku. Mama wyciągnęła pełne wiadro ze studni i przelała do wiadra przytwierdzonego do szundów do noszenia wody. Potem wskazała na ziemię obok studni i z nieukrywanymi emocjami tłumaczyła Jolce ile krwi polskiej wchłonęła ta ziemia. Jolka bardzo przejęła się tą całą opowieścią i wyniosła z tego nie tylko zapamiętany wiersz na bardzo długo, ale i nową identyfikację własnej osoby. Ona mała dziewczynka o kręconych włosach jasno - blond była małym Polakiem. Jeszcze nie zdawała sobie wówczas sprawy, że wyuczony wierszyk stanie się jedną z podstaw zamiłowania do historii w wieku szkolnym. Nie wiedziała też, że jej odniesienie do samej wiedzy historycznej będzie przechodziło kilkakrotną i czasami niewygodną dla posiadaczki tej wiedzy transformację w zależności od pogłębiającego  rozwoju jej osobowości oraz dostępu do wciąż nowej puli informacyjnej.
Jednym z wielu momentów zapamiętanych przez Jolkę z możliwością odzwierciedlenia szczegółów był moment pokazania przez mamę zielonej tabliczki z napisem: " Zabytek Przyrody Polskiej" przymocowanej na Dębie przy drodze graniczącej z ich posiadłością. Wszystkie trzy siostry zgodnie zadzierały główki do góry patrząc na wskazaną maleńką tabliczkę. A mama tłumaczyła dlaczego i po co. Jolka od zawsze uwielbiała drzewa, a ten Dąb z zieloną odznaką należał do jej ulubionych. To dzięki mamie Jolka znała całe mnóstwo różnych gatunków drzew i umiała je rozpoznać po korze, po liściach, po sylwetce drzewa... Tata też czasami rzucił, że tam a tam rośnie Grab a tu Wiąz, a jeszcze dalej Olcha. Ale to mama stworzyła podstawy do chłonięcia tych informacji i przyswajania ich z zachłanną przyjemnością.
Jollucha nie pamiętała, żeby w dzieciństwie na coś zmuszona była czekać. Jeżeli opanowała ją chęć zobaczenia Dębu z tabliczką , to zawsze okoliczności układały się tak, że prawie natychmiast mogła zrealizować swój plan. Później stała z głową zadartą do góry pod ogromem i potęgą przejawu życia poprzez historię i stawała się częścią tej siły i witalności trwania. Wrastała w poszczególne konary i w powiewy  powietrza pomiędzy nimi, pomruki sędziwych gałęzi i szum gęstych liści. Przyklejała się do pnia i czuła nierozerwalną jedność z pokrewną forma życia. Poniżej ogromnego drzewa, któremu przybyło tak jak Jolce kilka dekad i które stoi wciąż w tym samym miejscu, było urwiste zbocze opadające kaskadowo do piasczystej drogi. Po drugiej stronie za trawiastym ugorem, który powstał zapewne z powodu niemożliwości zaorania skrawka ziemi, w który osaczyły korzenie potężnego drzewa, ciągnęło się pole. Do uszu Joleczki doszły miarowe, rytmiczne dźwięki uderzeń siekierą o rąbane drzewo. Niemalże w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że tata rankiem zabierał piłę ze stodoły, na której czasami pokazywał jak się gra, zabierał żagę, mniejsza piłkę umocowaną na drewnianym pałąku i kawałku grubej, skręconej linki. Zabierał także siekiery. Pytał mamy czy nie widziała osełki do ostrzenia.
Jolka więc wydedukowała, że ojciec rąbie zapewne drzewo na wyspie leżącej na części jeziora należącej do rodziców. Przypomniała sobie też fragmenty rozmowy między rodzicami, z których wynikało, że zanim ojciec wyjedzie to zrobi dla mamy zapasy drzewa, tak, żeby nie musiała się o nie martwić jak on będzie budował domek w mieście.
Jolka szła jak urzeczona w stronę wciąż zwiększającego się dźwięku. Ten dźwięk ojcowskiej siekiery ją prowadził. Nie znała drogi na wyspę. Nigdy tam nie była. Poskładała do kupy wiążące w całość wątki rozmów i strzępki wydarzeń i miała absolutną, niczym niezachwianą pewność, że tam gdzie idzie jest owa tajemnicza rzecz nazwana wyspą i że znajdzie tam ojca. Po dźwiękach siekiery poznała, że jest już blisko. Pod jej nóżkami w trawie była woda. A nad nią fruwało mnóstwo drącego się spłoszonego zapewne przez ojcowską pracę ptactwa. Dookoła jaskrawe słońce migotało pomiędzy gałęziami coraz gęściej rosnących wysokich drzew. Dźwięk siekiery i pogłos ptasiego niepokoju połączył się w swoistą symfonię naturalnej kompozycji muzycznej. Nagle Jolka stanęła u powyrywanego w kępach soczystej trawy brzegu wody. Nieco dalej była wyspa. Teraz Jolka już wiedziała co to jest wyspa. Jolka stała u brzegu obserwując a raczej słuchając ptasiej gawiedzi i rytmicznych dźwięków siekiery i obserwowała jak zauroczona ojca rozebranego z koszuli ale wciąż w długich spodniach i gumaczach na nogach. Ojciec stał do niej nie zupełnie tyłem. Ale żeby ją zobaczyć musiał się obejrzeć i z jakiegoś nieokreślonego powodu spojrzał w jej kierunku prosto na nią. Odstawił siekierę i się do niej uśmiechnął. Po czym ciężkim krokiem przeszedł do zielonej łódki zacumowanej u brzegu wyspy.
Gdy łódka znalazła się z zasięgu głosu ojciec nadal promieniał uśmiechem:
- A skąd Ty się tu wzięłaś szkrabie mały? Zapytał i echo powtórzyło ały, ały, ały.
Tata wsadził ją na łódkę i płynął z nią na wyspę:
- Zatęskniłaś za tatą ?- dalej kontynuował tata.
Jolka była zauroczona przybliżającą się wyspą, pluskiem wody rozbijanej przez wiosła, kręgami rozchodzącymi się w wodzie za każdym zanurzeniem wioseł... było tak wiele wrażeń, że nie mogła się wcale odezwać. A poza tym to była zupełnie nowe uczucie. Siedziała sama na ławeczce w łódce na przeciw spoconego i uśmiechniętego ojca. Czuła się wyjątkowo i bardzo dorośle, a także jak księżniczka z bajki, o których czytała mama. Jolka nawet nie przypuszczała, że zamek może być na łódką na jeziorze a spocony i rozebrany do połowy tata wymarzonym księciem.
Na wyspie tata wyjął ze skórzanej teczki, którą zapewne nosił w Toruniu do pracy przygotowane przez mamę jajka na twardo i chleb z masłem. Wyjął jabłka i picie w butelkach. Rozwinął papierek z pieprzem i solą. Przygotowując posiłek dla dwojga wciąż spoglądał na rozglądającą się Jolkę. Posadził ją na powalonym ogromny pniu drzewa, na którym sam usiadł nieopodal i który służył w tej chwili za prowizoryczny stół dla dwojga. Pień drzewa był łukowato wygięty dzięki czemu Jolka siedziała na wysokości prawdopodobnie pomiędzy krzesłem i kuchennym stołem. Tata nie rąbał drzewa ale ptaki wcale nie zaprzestały swoich intensywnych treli. Jolka wciąż nie zadawała żadnych pytań a tata nic nie tłumaczył. Siedzieli. Potem zaczęli jeść. Zazwyczaj głodna Jolka zaledwie mogła wdusić w siebie kawałeczek jajka. Potem zapomniała o nim i patrzyła, patrzyła, patrzyła i słuchała. Późnej jak już chodziła na religię i siostra Kamila opowiadała o niebie to wyobrażała sobie właśnie ten moment w swoim życiu.
Niebo jeszcze było w sadzie i w borze, ale tamte nieba zdarzały się z regularną częstotliwością według potrzeb małej Jolki. To niebo otworzyło się raz i już tak zostało w Jolce na zawsze.
 Tata wciąż się uśmiechał i obserwował swojego małego blondaska. Spojrzał na jajko w jej rączce i zapytał : - Będziesz jadła ?
Jolka pokręciła przecząco główką. Tata wyciągnął rękę a ona oddała mu nadgryzione jajko.
Potem tata pozwijał papiery po przekąsce i jeszcze jakiś czas siedział. Później zapalił papierosa. A później powiedział, ze musi już się zabierać do roboty, bo czas ucieka, a tu dla małych dzieci jest bardzo niebezpiecznie.
Znów jechali łódką. Tata wyciągnął łódkę na łąkę. Potem wziął Jolkę na barana i niósł przez jakiś czas. Z wysokości pleców taty łany dojrzewających zbóż i okolica wygląda zupełnie inaczej i Jolka nadal była bardzo zajęta obserwacją otoczenia. Śpiew ptasi się oddalał i cichł. Ale za to wysoko na niebieskim niebie pojawiła się kropka zwana przez mamę skowronkiem i teraz dźwięki dookoła rozchodzące się od niej zaintrygowały małą. Już dawno wyszli z chłodnego cienistego spokoju. Szyjkę małego bąbla na ojcowskich ramionach raziło palące słońce. Tata zdjął Jolkę i pokazał jej ścieżkę prowadzącą do Dębu. Nawet chyba nie tłumaczył jej jak dojść od Dębu do domu, bo wiedział, że mała znała drogę.
Przez resztę dnia Jolka była cicha i spokojna, zamyślona. Wieczorem  tata pod studnią wymył się od potu i zmęczenia. Usypiając Jolka słyszała jak tata jedząc ogrzany przez mamę spóźniony obiad, opowiadał mamie o Jolki tajemnicy. Tata już pozostał jej księciem, chociaż on sam o tym nie wiedział.
Dlaczego teraz Jollucha nie może zająć się jakimś odkryciem czy przygodą tylko niezależnie od czynności czeka na bieg wydarzeń, które nastąpią. Dlaczego nie ma w jej życiu księcia. Została tylko bajka, ale o tę cały dzisiejszy dzień Jollucha uparcie walczy z naprzemiennym szczęściem. Czasami udaje jej się kierować myślami i nie pozwala myślom kierować sobą. Jollucha jest jeszcze tak nie oswojona z możliwością realizacji możliwości, że może tylko marzyć o odczuciach dziewczynki wiezionej zieloną łódką do nieba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz