czwartek, 24 marca 2011

Bohater bez medali

Z rozkładu jazdy wynikało, że autobus przyjedzie za cztery minuty. Na przystanku stało sporo ludzi. Przeważnie starszych ludzi. Młodzi o tej porze dnia są albo w szkole albo w pracy. Podchodząc do czekających Jola rzuciła w powietrze: "... Jeszcze nie jechał ?..."
- Nie, nie, nie -  odpowiedział jej chórek głosów w różnej tonacji i tylko nieznacznie  rozmijając się w spontanicznej synchronizacji dźwięków.  Dwie starsze panie poczuły się w obowiązku uściślenia lakonicznej wypowiedzi i kontynuowały dalej:
- Ale jest u góry...
- Tak, tak; jechał do góry dosłownie przed chwileczką.
Góra, to popularne w tym rejonie miasta określenie pętli i końcowego przystanku autobusu numer 55.
Jollucha odruchowo przeleciała wzrokiem po zebranych. 55 jeździ co pól godziny i było widać, że niektórych już przewiało z lekka. W stojącej grupie panował nastrój wyczekiwania, powstrzymywanego zniecierpliwienia i przygotowania do akcji. Jola wyminęła grupkę i usiadła z tyłu na pustej ławeczce. Wszyscy już tak bardzo spodziewali się nadjeżdżającego w każdej chwili autobusu, że już nikt nie siedział.
Dosłownie po chwili zapanowało charakterystyczne poruszenie jak w momencie dopełniania się wyczekiwanej akcji. Jeden z mężczyzn w średnim wieku, który stał dość blisko niej nagle wysunął się przed szereg oczekujących dokładnie w momencie kiedy drzwi autobusu wydały charakterystyczny syk raptownie wypuszczanego powietrza podobnego do oddechu ulgi, tuż przez otworzeniem się na całą, gościnną szerokość.
Przystojniak rozłożył ręce w geście ni to zablokowania dostępu wszystkim oczekującym ni przesadnej uprzejmości w stronę poważnie zaintrygowanej Jolluchy, a później jedną ręką powtórzył zapraszający gest uprzejmej perswazji patrząc prosto w oczy Jolluchy:
- Proszę bardzo piękna pani...- zagrzmiał tubalnym basem z nieukrywaną nutką przekornej kokieterii.
Cały szczęśliwy uśmiechnął się rozbrajająco szukając nawiązania kontaktu poprzez jej oduśmiechnięcie. Usta Jolluchy ledwo dostrzegalnie drgnęły w odpowiedzi. 
Jollucha przez chwilę rozważała czy przeprosić nieznajomego i poprosić, by osoby, które dłużej czekały niż ona sama weszły przed nią czy co?
Szybkim sumującym spojrzeniem ogarnęła grupkę. Na twarzach przyszłych towarzyszy podróży przez miasto malowało się zaskoczenie nie mniejsze niż zapewne jej własne i nagłe zmieszanie. Kilka osób uśmiechało się niezdecydowanie. Jollucha wstała i szybko niemalże wskoczyła do wnętrza, jednocześnie wyrzucając bardzo ciche: - przepraszam - w stronę pozbawionych sprawiedliwego pierwszeństwa z racji kolejności i przeciętnej wieku w tłumku.  
Nie wiedziała czy facet był napruty, zawiany, najadł się czegoś, nawiedzony czy po prostu czegoś się spodziewał.... Chcąc uniknąć dalszego kontaktu szybko przeszła do samego przodu i dosiadła się do już siedzącej osoby. Autobus ruszył i Jollucha z ulgą stwierdziła, że nieznajomy nie podszedł do niej.
Na zakończenie incydentu pomyślała tylko, że ostatnio coraz częściej zdarzają jej się na każdym kroku niesamowite rzeczy. Gdy stoi w kolejce to prawie zawsze otwierają drugą kasę, albo ktoś opuszcza  zajmowane miejsce, bo sobie uświadamia potrzebę uzupełnienia zakupów, spotykani ludzie są mili i przyjaźnie nastawieni...i w ogóle żyje się jej lżej.
- Jak to jest analizowała dalej swoje ostatnie doświadczenia, czym lżej się jej żyje tym więcej fantastycznych i przyjemnych rzeczy się zdarza.

Tyle już czasu ludzie do niej i o niej mówią  ładna, piękna, atrakcyjna.... A ona nigdy nie zdołała się zrosnąć z przymiotnikami serwowanymi w jej stronę. Szczególnie w Stanach ludzie są skorzy do komplementów i szczerych, głośnych komentarzy kiedy im się im coś podoba. Ale robią to w innej formie. Po prostu uśmiechając się łapią kontakt z  obiektem swoich intencji i raczej niegłośno mówią to co byłoby odpowiednikiem polskiego : "Szyk" ( w znaczeniu dobrego stylu) albo porównują do magazynowych ilustracji lub do modelek czy znanych aktorek lub osób ogólnie szanowanych i lubianych.
Pomimo, że zdarzało się to dość często Jollucha wciąż nie dowierzała okolicznościom chociaż wiedziała, że należy do normalnych i zapewne ciekawych egzemplarzy materialnej rzeczywistości. Jej : " dziękuję za komplement", było raczej wyuczoną formułką bardziej niż potwierdzeniem odczutego estetycznego wrażenia, chociaż fakt sprawiania innym niezaplanowanej przyjemności był reakcją zwrotną i zazwyczaj wywoływał lustrzano - podobne zaskoczenie również z jej strony.
Ostatnie dwa lata spędziła w większości w mieszkaniu służącym jej jako pracownia. I już na prawdę tęskniła do pomieszkania w mieszkaniu a nie w pracownianych klimatach, gdzie trzeba przeskakiwać poszczególne elementy kompozycji, żeby dojść do miejsc, które oferowała pierwotnie wygodnie dla niej zorganizowana przestrzeń. Swoją drogą, w tak sporym mieście wojewódzkim, jak to, w którym mieszka zapewne istnieje jakaś zorganizowana i dostępna forma mecenatu sztuki ? Powinna, przecież to sztuka kształtuje społeczeństwo i jest podskórnym motorem jego rozwoju. O tym Jollucha była jak najbardziej przekonana. Tam gdzie umiera sztuka - umiera życie - komentowała w myślach.
Dawno już nie zwracała uwagi na to jak wygląda i miała zaledwie kilka, co wydawało się, w jej wydaniu wprost nieprawdopodobne, kilka ciuchów na wyjście i bardzo dużo prania ciuchów, w których pracowała na co dzień. Tym bardziej zdziwił ją fakt zainteresowania się nią w tak ostentacyjny sposób, tego nawet elokwentnie wyglądającego, przygodnie spotkanego mężczyzny.
Autobus przejeżdżał koło Doliny Pięciu Stawów, jednego z piękniejszych zakątków dokładnie na granicy Szwederowa i Górzyskowa. Jollucha pomyślała, że niedawno w jej życiu pojawiła się druga ładna nazwa : Sun Valley - Kotlina  Słońca. Nazwa miejscowości pełna radości i marzeń, jak napisała jej znajoma Katarzynka... Jollucha co prawda od jakiegoś czasu niewyraźnie jeszcze i chyba nawet nieśmiało myślała o tym, że potrzebuje no właśnie kogo? Najpierw określała tę osobę managerem. Później uznała, że to powinien być raczej agent, a ostatnio odezwała się do niej znajoma internetowa, pytając czy ma już promotora. Okazało się, że promotor to jest ktoś o kim ona myślała. Znajoma oferowała, że jak najbardziej chciałaby być promotorem jej sztuki  w Kalifornii.
Autobus już wyjeżdżał poza teren określony ciekawą nazwą, która sama w sobie budziła zainteresowanie. Jollucha kontynuując dalej swój monolog uzmysłowiła sobie, że gdyby nie to, że stawy wypełnia woda, to okolica ta nie byłaby taka urocza i przyciągająca.
Woda ma niesamowite walory krajobrazowo - ilustracyjne. Woda w zależności od stanu, objętości i dynamiki wypełnia różnorodnymi barwami wrażeń, o większej intensywności niż reszta otoczenia, zawsze ożywia i powołuje do zajrzenia w swoje odczucia, w zakres odbioru i rejestracji chwili obecnej.
Jej wczesne dzieciństwo bardzo głęboko związane było z wodą. Jezioro okalało gospodarstwo rodziców od południa i  jeszcze bliżej od wschodu. To był zasięg zaledwie kilkunastu metrów. A warzywnik dotykał niemalże do samego lekko spadzistego brzegu strugi. Struga była nieco niżej usytuowana niż samo jezioro. Strugę wijącą się a czasami rozlewającą się po pobliskich łąkach z grymaśną regularnością  przez wszystkie sezony i pory roku łączył drewniany most z tamą zbudowaną z ogromniastych drewnianych kłód. Tama oddzielała wyżej spiętrzone wody wielkiego, spokojnego jeziora od niżej położonej wartko płynącej strugi. Most pozostanie już na zawsze w pamięci Jolluchy. Dźwięk kopyt końskich i skrzypiących drewnianych kół wozów jest wciąż istniejącą, żyjącą częścią, co prawda w innej ale bardzo, bardzo wyraźnej przestrzeni otaczającej teraźniejszość relacjonującej.
Jeziorna woda z impetem i niesamowitą energią spadała poprzez tamę w kilka metrów niżej położoną strugę.
Brzegi strugi porastały w większości Olchy, Olszyny i bodajże wszystkie cztery gatunki Topoli występujące w Polsce. Czasami trafiały się żółto-listne jesienią, przeświecone światłem słońca Klony. Z rzadka i w kępkach pojawiały się Dęby, Buki czy samotnie stojące Kasztany. Jesiony, Graby i Wiązy. Jarząby a także Jarzębiny uzupełniały  poniższą warstwę krzaczastych Kalin, Kępek Leszczyny, Dzikiego Bzu, Dereni  i Czeremchy.  Co jakiś czas dla urozmaicenia zimy można było zauważyć Świerki i Sosny a jeszcze rzadziej przygodne, przykucnięte Jałowce zapewne z racji bliskiego sąsiedztwa wiekowych borów i lasów.
Od czasu do czasu na bokach strugi zdołały się formować maleńkie słoneczne zakola plaż z białym, miałkim piaskiem, to znów kamieniste, urokliwe zakątki skąpane w drgających, nerwowo pyłgających języków słońca wśród stert czy kopców kamieni. W okół strugi tworzyły się cieniste gaje z gęstych zielsk, chaszczy i chwastów oraz zbite w jedną całość połacie dziko rosnących kwiatów przywołujących motyle i ważki. Z hukiem spadający wodospad nurkował w niecce wyżłobionej przez wodę, dalej podmywał korzenie nadbrzeżnych drzew. Pod tymi korzeniami tworzyły się swoiste wypłukane podwodne jamy i groty. W tych grotach zatrzymywały się ogłuszone i pół-śnięte ryby po przeżyciu spadania razem z raptownym i niespodziewanym nurtem sztucznie skonstruowanego wodospadu na potrzeby bezpieczeństwa przed powodzią. Osiedleńcy wiosek nad opisywanym jeziorem czuli się na prawdę bezpieczni pomimo bliskości potężnego zbiornika wodnego.

- Oj przygodo, przygodo. Jak urocze i fantastyczne są wspomnienia... - myślała Jollucha.
W tych wspomnieniach mama zabiera swoje trzy córeczki  na łapanie ryb gołymi rękoma. Struga płynęła wartko, szeroko i płytko. Można było w jej przeźroczystej, czystej toni brodzić i chlapać się do woli. Wystarczyło ukucnąć lub pochylić się i zanurzyć ręce pod korzenie drzew. Po niedawnych traumatycznych przeżyciach, biedne ryby, zupełnie pozbawione instynktu samozachowawczego same wchodziły w ręce. Złapanie śliskiej  ryby i oddanie jej mamie było związane z niesamowitym poczuciem satysfakcji dla małej, rezolutnej Jolki.  Mama uderzała łebkiem już półprzytomnej ryby o wystający kamień, po czym nawlekała ją pomiędzy skrzelami a otwartą paszczką na giętką oczyszczoną z liści chlubę wierzby. Wierzb różnego rodzaju było dużo koło strugi. Mama też zawsze mówiła jaką rybę kto przyniósł. Najwięcej było na prawdę dorodnych Płoci. Łuski tych ryb połyskiwały i mieniły się wszystkimi barwami tęczy.
Tak jak dzieci Jolluchy w bardzo wczesnym wieku były urodzonymi cyborgami i tak jak one umiały wyszczególnić i rozpoznać marki samochodów takie, o których Jollucha nie miała zielonego pojęcia, tak mała Jolka umiała nazwać i odróżnić Okonia od Leszcza, Szczupaka od Sundacza, Sieję od Ciernika, Karasia od Karpia. Mama oprawiała na miejscu złapane ryby i pokazywała swoim otaczającym ją wianuszkiem dzieciom gdzie są jelita i po co jest pływak lub pęcherz w rybim ciele, co to jest ikra i mlecz i do czego służy i że po tym poznać czy ryba jest dziewczynką czy chłopczykiem.  Później rozpalała ognisko i na prowizorycznym rożnie zmontowanym z dwóch rozwidlonych kijków i jednego poprzecznego, piekła świeżo złowione ryby. To były smakowite posiłki. Mama uczuła swoje pociechy jak wygląda tymianek wśród rosnącej nadbrzeżnej trawy, a nieco dalej dziki kminek zebrany w wianuszkach na wysokich, nagich po prawie pozbawionych liści nogach w postaci żylastych łodyg. W przyniesionym garnku gotowała wodę i wrzucała do niej uzbieraną miętę tuż nad brzegami strugi, dosypując tylko trochę przyniesionego cukru małym naczyńku umieszczonym   w koszyku z dużym pałąkiem. W tym koszu był też przez nią  upieczony chleb przygotowany już wcześniej i zabrany na niedaleką wyprawę z dziećmi. W koszu też były blaszane kubki i ociupinka soli w osobnym papierku a także nóż i blaszane talerzyki. W ogóle wszystkie potrzebne rzeczy na piknik pod gołym, pogodnym niebem nad strugą. Pałąk był bardzo potrzebny przy koszyku. Wszystkie jej córki na zmianę "pomagały" jej nieść koszyk. Grażka jako najstarsza miała zaszczyt trzymania poskładanego koca, na którym później odbywała się uczta.
Tata od czasu do czasu umawiał się z sąsiadami na rybołówstwo na pełnym jeziorze. Wychodzili bardzo wcześnie rano i zależnie od  faz księżyca oraz pogody. W kuchni często odbywały się rozmowy i bardzo poważne narady o rodzajach przynęt. W przeddzień wyprawy na ryby tata wykopywał dżdżownice w określonych, strategicznych dla skuteczności ich znajdowania miejscach i pozwalał Jolce je wyciągać i wkładać do pudełka z małą ilością ziemi.
Jej siostry nie zbyt garnęły się do akcji powiązanych z rybołówstwem, bo się brzydziły i wzdrygały od robali. Jolka była małą bohaterką i nie mogła się doczekać kiedy będzie wystarczająco duża, żeby tata ją zabrał na wczesno-poranne wyprawy kiedy jezioro spowite było parującą mgłą a podwójne słońce zielonawym blaskiem rozpraszało rzedniejącą szarość, przywracając przestrzenność zapierającego dech w piersiach krajobrazu.
Tata przywoził z tych wojaży duże szczupaki, Sumy, Amury, Karpie, Liny i Pstrągi a także wszystkie te, które dziewczynki łapały z mamą w strudze.
Na poręczy przy schodach na stryszek leżał stos worków jukowych a na wierzchu rozciągała się, w oczach Jolki,  skóra potwora czy bestii. To była skóra ściągnięta z węgorza i wysuszona. Nie wiedzieć po co ona tam leżała. Może dlatego, że była taka długaśna. Od początku do końca schodów się ciągnęła.
Wyprawa na węgorze była przygotowywana dużo wcześniej niż na inne ryby. Najpierw trzeba było wrzucić w muliste okolice czystej zazwyczaj wody w jeziorze łeb koński, lub inne mięso na szkielecie byłego zwierzęcia. Często konia.
Jollucha pamięta czasy kiedy ludzie jedli koninę. Nawet jeszcze, gdy już chodziła do szkoły w mieście u rzeźnika można było kupić koninę. Teraz zazwyczaj byli konsumenci nie chętnie przyznają się do tego że sami kiedyś jedli ten rodzaj mięsa.
Więc, wracając do historii z połowem węgorzy.
Ojciec na kilka miesięcy przed planowanym połowem wybierał się z grupą zaufanych wędkarzy z sąsiedztwa lub z rodziny i wyrzucał w sobie tylko wiadomych zakątkach, to czym żywiły się węgorze czyli padlinę.
Mama bardzo nie lubiła smażenia węgorzy. One skakały po patelni nawet pokrojone w kawałki. Mama tłumaczyła swoim córeczkom, że dzieje się tak dlatego, że węgorz jest bardzo unerwiony. Jolcia nie bardzo wiedziała, co to znaczy, ale z jakiegoś powodu nie chciała okazać się bardzo unerwiona i udowadniała sobie samej, że tak nie jest, zgrywając bohaterkę z dżdżownicami.

Jezioro to od czasu do czasu było bezlitosne dla rybaków, którzy znęceni przygodą wybierali się na połów ryb bez umiejętności pływania.
Feralnego dnia ojciec długo szukał swojej zielonej łódki.
Od ranka przepatrywał nadbrzeżne zarośla. Przypuszczał, że ktoś z nadjeziornych tubylców sobie ją zdołał pożyczyć mimo zabezpieczenia grubym łańcuchem zamykanym na dużą, porządną kłódkę i później ją porzucił nie mając pojęcia jak ją znów uwiązać. Znalazł już łańcuch, ale bez kłódki, co potwierdziło jego hipotezę.
Szedł wzdłuż brzegu i z wiarą, że ją znajdzie, bo przecież prąd zawsze znosdobrzegu. Nie wiedział tylko, w którym miejscu ją zniósł, a jezioro rozlewało się na bardzo rozległym obszarze. Gdy wciąż jeszcze miał nadzieję, że łódka gdzieś jest w pobliżu, usłyszał dramatyczny, rozdzierający spokój zawieszonego od ciężaru dramatu  w tym momencie powietrza, krzyk z  prośbą o ratunek.
Spojrzał w tym kierunku i o rany nieba..., kawał od brzegu była jego zielona łódka odwrócona do góry dnem, nienaturalnie obciążona, bo głęboko zanurzona i rzucana rozkolebaną, konwulsyjną, niewidoczną siłą. Ojciec poczuł przenikliwe dreszcze na całym ciele. Nie było czasu. On był kompletnie ubrany. Działając zupełnie w oparciu o instynkt i w oparciu o  absolutne wewnętrzne przekonanie, że jest to zadanie przeznaczone dla niego, jak w malignie zrzucał gumacze jednocześnie nerwowo się rozglądając. Ocenił, że w żadnym razie nie dopłynie na czas przez taki szmat wody, a poza tym po takim wysiłku w szybkim tempie będzie zapewne za bardzo zmęczony,  żeby skutecznie holować ludzi na ląd. Nie wiedział ilu jest niedoszłych topielców. Obserwując łódkę zdawał sobie sprawę, że siły tonących są na wyczerpaniu. Łódka coraz częściej i na coraz dłuższe fragmenty czasu zaczynała swobodnie wypływać wyżej na powierzchnię wody najwidoczniej uwalniana od obciążenia.
Ani na chwilę nie stracił poczucia czy wiary, że uda mu się wydrzeć od niechybnej śmierci zagrożonych i desperacyjnie potrzebujących pomocy. Zszarpał z siebie koszulę nie zdając sobie sprawy, że rozdziera ją w miejscach, gdzie były guziki. Było chłodno, chociaż już zaczęło się wczesne lato. Zobaczył rosnącą samotnie na brzegu ogromną topolę rozłożystą. To była pomoc, na którą liczył. Biegiem popędził w jej stronę. Z nadludzką sprawnością wdrapał się bardzo wysoko a potem zwinnie przeszedł na jeden z potężnych, rozłożystych konarów podtrzymując się bocznych gałęzi i mniejszych gałązek. W trakcie późniejszych opowiadań o wydarzeniu, mówił, że sam nie wiedział, jak to wszystko zrobił. Przecież pień tego ogromnego drzewa był zupełnie gładki do wysokości co najmniej piętra domu. Normalnie bez drabiny nie byłby w stanie tam się wspiąć. W każdym razie z tego konaru skoczył w ścinające krew w żyłach, nagle twarde i scalające zimno zagłębiając się raptownie w  przestrzenie innego, niegościnnego świata.


To był ojciec i syn. Toruniacy.
Trzęśli się i szczękali zębami  siedząc w kuchni na taboretach zrobionych przez ojca. Mama rozwiesiła ich ubrania nad piecem w kuchni. Pogoda była taka, że ubrania nie wyschłyby tak od razu. Owinęła ich kocami i narzuciła na nich grube, zimowe swetry. Mieli razem jeden, przemoczony but na nodze syna. Ojciec dał spokój z pytaniami, bo za bardzo szczękały im zęby uderzając o siebie z głośnym mechanicznym i równomiernym, niemożliwym do zatrzymania odgłosem dzyndzolenia słyszalnym nawet dla postronnych.
Byli w szoku.
Ojciec nachylił się i zdjął but z nogi syna. Postawił go obok i powiedział uśmiechając się :
-Noga panu w bucie nie wyschnie...
Syn pokiwał głową i wtedy ten starszy wymamrotał z trudnością wyrzucając sylaby:
- oooo - kkkkkkkku - laaaaa - ryryryyyyyyyy....
Tata spojrzał pytająco w kierunku niespodziewanych gości.
I wtedy poszkodowany spróbował jeszcze raz:
- zzzzz - zzzłłło - oo - oooo - ttt - tttt- te   o - ooo - okkkkku - kuuuuu - laaaa - aa - rrrry - ryryry - yyy - y
Ledwo wyjąkał.
- Aaaa.... - powiedział domyślnie tata. Popatrzył na cudownie uratowanego biedaka. Posiedział.  Ruszył się i znów zapadł głębiej na niewygodnym zydlu. Nie chciało mu się wstawać. Nie chciało mu się wychodzić z ciepłego pomieszczenia. Nie chciało mu się rozbierać i nurkować w zimnej wodzie. Ale.... Powoli wstał.
Powiedział : - dobra - i wyszedł. Żona przygotowywała duży obiad dla rodziny i dla gości. Rozchodziły się nęcące zapachy. On był głodny i zmęczony. Poszedł. Nie było go długo. Długo.
Gdy wrócił w ręku trzymał złote okulary.
Goście i dzieci dawno już zjedli. Mama trochę próbowała z nimi rozmawiać, ale chyba byli w szoku... Nie byli rozmowni.
Starszy z wyciągniętych z pod kosy niechybnego przeznaczenia z uśmiechem założył swoje okulary i rozejrzał się po ubogim, surowym otoczeniu. Po czym odchrząknął nerwowo i zachrypiał :
- Wędek szkoda ... prawda? - powiedział  patrząc zachęcająco i prowokująco na syna.
Wtedy młody powiedział z nadzieją w głosie nienaturalnym dyszkantem:
- To był bardzo drogi sprzęt ...i się zaciął i speszył się. Jolka nie wiedziała czy dlatego, że zdał sobie sprawę jak głupio w takim momencie jest mówić chyba raczej, sądząc po reakcji mówiącego, coś od rzeczy, czy dlatego, że chyba nie był to prawdziwy głos tego ładnego młodzieńca.
Tata popatrzył przeciągle raz na jednego potem na drugiego z uratowanych i po dłuższej chwili pokręcił przecząco głową.
Mama postawiła przed ojcem odgrzaną zupę. On popatrzył i odsunął talerz.
- Ja jestem za bardzo zmęczony, Anulka - powiedział za spokojnie jak na niego.
Jak tylko goście podeschli zaczęli roztaczać aurę wyższości i sztucznej elokwencji i wtedy ojciec bardzo prostym językiem skomentował, coś co dla Jolki było niezrozumiałe i dziwne ale przez to nawet ciekawe.
Dotychczas plątała się pomiędzy dorosłymi zabawiając się przechylaniem się z jednej nogi na drugą i patrzyła pod różnymi kątami na nieznajomych przechylając głowę na przemian to w jednym to w odwrotnym kierunku. A po tym jak zapadła niewygodna cisza po komentarzu taty, nawet ona wiedziała, że ta cisza była niewygodna.
Starszy niezręcznie wstał i oznajmił, że chciałby się ubrać i czy może przejść do tego pomieszczenia obok. Rodzice zgodnie przytaknęli prawie jednocześnie. Mama zdjęła ubrania i powiedziała, że są jeszcze wilgotnawe. Ale starszy był bardzo stanowczy. Mówił, że samochodem do Torunia to jak z bicza strzelił, tylko gdyby tata mógł iść się rozejrzeć, bo z tego wszystkiego to on nie pamięta, gdzie jest jego samochód. Tata wyszedł unosząc ze sobą uczucie ulgi i przeźroczystą otaczającą go bańkę rezygnacji.

Uratowani pojechali.
Myszce jeszcze długo potem odbijał się brak wdzięczności ze strony niedoszłych topielców a tata mówił uspokajająco :
- Dałabyś spokój, Anulka.
Ale od czasu do czasu tu czy tam i przy różnych okolicznościach czy okazjach nawiązujących klimatem czy treścią mama znów wypuszczała nastroszone powietrze pod nosem :
- Nawet do gazety nic nie dali, ani grosza nie zostawili za uratowane życie. Biedni przecież nie byli. - I po chwili z uśmiechem dodawała - tych wędek Tobie nie darowali...
Za jakiś czas zupełnie normalnego dnia po południu sąsiad przybiegł, że krowa się na bagnach topi.
Ojciec potem długo opowiadał o akcji ratowniczej i był niezmiernie zadowolony, że udało się ocalić biedną gadzinę, bydle głupie, które lezie nie wiedzieć gdzie i po co. Później koń wbiegł w ruchome piaski. Wszyscy na wsi wiedzieli gdzie te piaski są a ten koń nic tylko prosto w te piaski poszedł i to galopem  no i przepadł. Ojciec też tam był, bo po niego jak po ostatnią deskę ratunku nauczeni doświadczeniem zewsząd przybiegali.
Ojciec nie dla medali nie dla pochwał, nie dla nagród czy nie dla uznania wyciągał ludzi a czasami należące do ludzi zwierzęta czy przedmioty z opałów. Po prostu z jakiegoś powodu zdarzyło mu się być w sytuacjach, które go na pewno budowały wewnętrznie. Jollucha przeżyła całe pół wieku z nakładką i ani razu nie zdarzyło jej się widzieć tonących, nigdy w życiu nie widziała pożaru, a ojciec, oj, kilkakrotnie brał udział w bohaterskim ratowaniu innych. Jollucha ani razu nie była przy konającym człowieku. I za tę okoliczność była zdecydowanie wdzięczna losowi.
Już po przeprowadzce ojciec wyciągnął w beznadziejnych okoliczności kolesia z pod tramwaju ratując mu życie. Ojciec zapewne zdawał sobie sprawę, chociaż nigdy o tym nie mówił, że jego możliwość zachowania zimnej krwi w każdej sytuacji, działania na rzecz innych bez liczenia się z dramatycznymi okolicznościami narażającymi jego własne życie, a także poczucie siły fizycznej i świadomość niesamowitej sprawności i możliwość zobaczenia rozwiązania tam, gdzie inni byli zupełnie bezradni zapewne ocaliła mu życie podczas wojny i prowadziła go jako cichego bohatera bez medali w sytuacje, których on potrzebował, tak samo jak one jego.
Jollucha miała z czego być dumna. W spadku niosła kilkanaście bezpośrednio ocalonych żyć i niezliczone przypadki bezinteresownej pomocy. Ojciec tym żył, tym się na prawdę dokarmiał i miał z tego satysfakcję, która nie potrzebuje rozgłosu. Funkcja tej satysfakcji  polega na wewnętrznej możliwości dopatrzenia się własnej wartości  w oparciu o niezachwianą pewność  o  potrzebie własnego życia w społecznych zawiłościach, zależnościach i związkach.  Ta wartość i przekonanie o uzasadnieniu własnej racji stanu czy bytu, tłumaczy  to jak bardzo jesteśmy jednym żyjącym organizmem, jedną strukturą o różnych funkcjach wzajemnie dla siebie niezbędnych naczyń połączonych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz