sobota, 18 stycznia 2014

Skrzynka

"...JA, KOBIETA; 
Nie czytam żadnych instrukcji. Wciskam guziki, aż zadziała.
Nie potrzebuję alkoholu, żeby narobić sobie obciachu. I bez alkoholu daję radę :-)
Nie jestem rozkapryszona, tylko "emocjonalnie elastyczna"!
Najpiękniejsze słowa świata: "Idę na zakupy" :-)
Nie mam żadnych dziwactw! To są "special effects"!
Kobiety powinny wyglądać jak kobiety, a nie wytapetowane kości!
Przebaczyć i zapomnieć? Ani nie jestem Jezusem, ani nie mam Alzheimera!
My kobiety jesteśmy aniołami, a gdy się nam podetnie skrzydła, lecimy dalej - na miotle!
To nie jest żaden tłuszcz! To "erotyczna powierzchnia użytkowa"!
Gdy Bóg stworzył mężczyznę, obiecał, że idealnego faceta będzie można spotkać na każdym rogu....a potem uczynił ziemię okrągłą ?
Na moim nagrobku niech będzie napis: "Co się głupio gapisz? Też bym wolała leżeć teraz na plaży!"
Tak tak...my kobiety jesteśmy bowiem jedyne w swoim rodzaju...
Prześlij tę wiadomość do fajnych dziewczyn, a wtedy.... jak zwykle...nic się nie wydarzy :-) ale przynajmniej je rozśmieszysz :-)))   
 ... "

Ha, ha, ha :)))
Raczej rzadko człowiek się śmieje w głos. Jednak wiadomość otrzymana od Jany wywołała w Gwen wybuch takiej właśnie wesołości. 
Natychmiast zabrała się do przekazywania zawartego w poczcie tekstu swoim znajomym. 
Jak zwykle skrzynka zawierała sporo materiałów od jej znajomych i bardzo różnych innych informacji. 
Skąd oni mają mój adres? - dziwiła się Gwen od ręki wyrzucając do kosza wszystkie zbędne materiały, które czyhały na jej uwagę, czas, intencję i wolę. 
W poczcie przyszło też zaproszenie od Jany na wycieczkę do Korony - małej, urokliwej mieściny w województwie Bydziowskim. 
Miała mieszane uczucia co do wyjazdu. 
Po pierwsze dopiero co wyszła z jakiejś ... grypicy czy cokolwiek to było to tak czy owak czuła się po zapasach z opisywaną przygodą całkowicie przejechana, wymiętolona, niepewna swoich sił i zbyt licha. 
Wahała się jednak; gdyby to była inna pora roku - myślała skrycie. 
Mimo wszystko wysłała zaproszenie do kilku osób. 
Odezwała się Zuzia potwierdzając jej obawy własną postawą. 
Na co Gwen odpisała jej szeroko i wylewnie jak to ona:
 
"...Też uznałam, że to raczej poroniony pomysł na zimę... Ale sama idea w sobie bardzo fajna; małe miasteczka oferują naręcza czasami nawet dobrze utrzymanego zaplecza brylancików architektonicznych utopionych w historii, piękne potrafią być także ruiny. Małe mieściny oferują całą masę uroczych zakątków; Korona, Grudz, Świeć, i mnóstwo innych małych zakątków to cudowne okolice. 
Oprócz zimna i sniegu i pluchy, być może trochę za daleki spacer - 9 km... Ciekawe jak by to odbiło się na moim zdrowiu?
Chodzę wolno i własnym tempem i też tylko latem, bo pocę się tak, że mi z pleców po nogach leci a potem raz dwa i do łóżka, bo chora. A jak chora to wygrzebać się z czegokolwiek zajmuje całe miesiące ... 
E tam... szkoda, a może trudno a może tak właśnie miało być i tak jest najlepiej jak może być. 
Byłam już na takich pieszych rajdach tempo marszów zazwyczaj jest dla wytrwałych i przystosowanych do takiego sposobu spędzania wolnego czasu piechurów, (często chodzą z kijkami - że niby lżej i bardziej, dosłowniej i lepiej), zbierają jakieś kilometry i odznaki i sprawności coś w rodzaju dorosłego harcerstwa... 
Kiedyś przepadałabym za takim rozwiązaniem na czas wolny, teraz jak mam jakieś sprawy rozrzucone  po Bydzi to też włażę w różne zakamarki i zaułki, bramy i podwórza jeżeli można i otaczam się bardziej lub mniej zadbanym czarem tego co przemija lub tego co wciąż służy często dzięki zabiegom konserwatorsko -  pielęgnacyjno - kosmetycznym. 
Pamiętam kiedyś znalazłam się na jakimś bardzo zaniedbanym wciśniętym ciasno w kordon starych,  wysokich kamienic podwórzu czy dziedzińcu o bardzo ciekawym rzucie planu o różnych poziomach z kaskaskadami zarośli, haszczy i zielska i jakiś szczątków może jeszcze przed chwilą kwitnących i funkcjonujących ogrodów... Jedne były krzywo - liwo poogradzane inne walące się w pętach kiedyś obcinanych żywopłotów jakiegoś pnącza czy bluszczu... a dziś kiści zwiechrzonych krzewów lub sterczących obeschniętych kikutów drzew dawniej pewnie pięknych... dzisiaj dramatycznych i bardzo wymownych. 
W krzakach coś zaszeleściło, trochę spłoszona rozejrzałam się i trafiłam wzrokiem na dwa kundelki kolorowej maści złapane węzłem właśnie przebytej psiej miłości, oba pokonane chwilowym wybuchem siły namiętności, zaspakajanej żądzy i popędu. 
Było tam sporo motyli i innych owadów brzęczących w ciszy odgrodzonej od szumu przed chwilą pozostawionej za sobą tłocznej ulicy. Ptaki też się popisywały od czasu do czasu. 
Był to przeskok w czasie i przestrzeni, za wielką, potężną, pięknie rzeźbioną bramą, którą zapewne kiedyś wjeżdżały zaprzęgi konne ciągnące  wozy, bryczki czy przyczepy z ludźmi, węglem, ziemiakami i z różnym innym potrzebnym towarem...  (Jak tu wszystko kiedyś musiało inaczej wyglądać?) 
Może był tu jakiś zajazd ofiarujący szybki posiłek i tani nocleg dla przygodnych podróżnych...?
Więc za bramą było tak baśniowo inaczej jakby wejść nagle do innej krainy wykluczającej kontynuację tempa, gdzieś poza miastem. 
Cisza, całun, spokój... 
Przysiadłam na jakimś podmurku czy betonowej ławie... coś tam było... 
Pieski znikły z areny możliwej obserwacji...
W każdym razie światło akurat było ponad przeciętnie ciekawe, skaczące skosami, połamane poprzez linię otaczających toczących się powoli ku ruinie bydynków i wówczas przez jakieś pół otwarte okno czy raczej okienko, wysoko ponad moją głową, zaczęły płynąć dźwięki kogoś kto ćwiczył, lub raczej uczył się grać na skrzypcach. Wyobraziłam sobie, że to przerywane i często fauszujące skrzypienie, szlochanie, zawodzenie i jęki są dziełem jakiejś małej dziewczynki uparcie wzmagającej się z mało akurat w tym momencie posłusznym instrumentem. Całe to otoczenie starej, odchodzącej w przeszłość doskonałości, bo kamienice i podzielone płotami kawałki osobnych ogrodów były kiedyś zapewne jedną całością jakiegoś zespołu lub nawet jednego budynku z pięknym ogrodem na wyższym podmurowanym fundamencie w stosunku co zapadniętej reszty podwórza, z wciąż widocznymi ozdobami w postaci kawałków ław, murków, balustrat, murowanych bram i ozdób, ornamentów i wolno stojących, częściowo obgryzionych zębem czasu i patyny objektów..., więc cały ten kontrast ochodzącego piękna i tego obecnego rozleniwienia oblanego ciekawymi przeskokami naprzemiennego światła i cienia oraz tego stawiającego mało pewne kroki ku przyszłości wśród morza pietyzmu i koronkowego, mało udolnie na razie wykonywanego utworu światowej klasyki muzycznej zamazały sztywną codzienność zamieniając ją w miękką masę płynnego rozluźnienia, na plastyczne poczucie pokory i błogości przed majestatem i magią życia i trwania w różnej formie. 
Skrzypce mniej lub bardziej dobre doskonale wpisywały się w klimat chylących się ku upadkowi kiedyś wspaniałych budowli, po prostu należały do tego zespołu budynków otaczających ciasnym kordonem rozległy dziedziniec i ogrody jakby tam zawsze było ich miejsce od wieków.
 
A dla przykładu nasza Stawa i okolice Ułana; toż to wycinek dzielnicy miasta z Van Gogh'owskim klimatem, jakby wyjęty z jego obrazów, chociaż miały raczej żadne szanse zaistnienia na jego płótnach ale jak wykrojone z nich żywcem... Pamiętam, jak szłam tamtendy z moją córką Lylli po ulicy skośnie pod górę ułożoną z kocich łbów i po takich samych chodnikach o szerokich, płaskich, gościnnych schodach  i obie miałyśmy podobne skojarzenia. Jedyna rzecz rujnująca wrażenie to nieczystości pozostawione przez właścicieli piesków, mrowie rozkładających  się resztek pożywienia w zmienionej postaci oraz nieczystości - raj dla fermentacji i bakterii -  poza tym to na prawdę uczta ducha. 
Albo Wiatrak... oj, ileż jest pięknych zakamarków i mgnień dawnej doskonałości naszego miasta. Bydzia za czasów wczesnej Secesji a także początków stylu Art Deco była nazywana przecież małym Paryżem lub czasami małym Berlinem... a teraz?... tak wiele bezmyślnie jest niszczone i tak wiele bezlitośnie odchodzi w zapomnienie. Chociaż trzeba przyznać, że chylące się ku kresowi istnienia też przedstawia wartość ponadczasową i ponadprzeciętną, owianą nostalgią, romantyzmem i menancholią. 
Ileż te ruiny zabierają ze sobą przeżyć, wiedzy, emocji, starań, dążeń do celu? Ile wysiłku i starań kosztuje wybudowanie jednego domu? 
Zawsze jest łatwiej zbudować nowe niż ocalić stare i tak je wzmocnić tak dopracować aby nowe uzupełniało to co stare i było równie wygodne a nawet luksusowe. 
Czasami trochę mi żal tego co zrobiła historia nadzoru Naszego Wielkiego Brata podczas półwiecznej okupacji cywilizacyjnej, ale zaraz potem zdaję sobie sprawę, że to wszystko wpisuje się we wciąż powstający i trwający portret chwili obecnej... Jest w tym taka lub inna wartość. Wartością jest chociażby to, że taka właśnie postać obecna jest naszym udziałem i naszą zbiorową świadomością otaczającego nas świata. 
No dobrze wzięło mi się na refleksje - do usłyszenia..."


Natąpiło szereg długaśnych dialogów pisemnych. 
Jana pisała o swoich przygotowaniach do wyjazdu o tym, że czyści anty - poślizgowe kozaczki na niskim obcasie, że przygotowuje bułeczki i już czeka na kawiarniany deser z gorącą herbatką gdzieś z przytulnej kawiarence w małym miasteczku. 
Gwen zrobiło się żal i nagle poczuła, że chce. Potem przekoczowała przez bezsenną noc walcząc z pościelą i co chwila usiłując zająć się czymś pożytecznym na zmianę z próbami zaśnięcia w odpowiedzi na narastające zmęczenie, ale jak tylko chciała zasnąć docierało do niej ile ma zrobić czym się zająć i w jakiej kolejności począwszy od następnego ranka i sen znikał. 
Wstała, poszukała notatnika i wszystko zapisała, zazwyczaj opisany sposób działał cuda ale to była jakaś dziwna noc. Niebo za oknem wstawało prawie pomarańczową zorzą pokrojoną czarnymi konarami drzew przypruszonymi czapami kontrastowo białych śnieżnych pierzyn, a Gwen umierała ze zmęczenia i chyba przez to przemęczenie zaśnięcie było zupełnie wykluczone.  
Rano zdecydowała, że wobec powyższego zostaje. Po południu i drzemce znów umówiła się z Janą, że jedzie, potem znów ogarnęły ją watpliwości, bo znów była za zmęczona. W końcu definitywnie zrezygnowała i ogarnął ją spokój. 
Wysłała wiele listów, korespondencji i tyleż samo odebrała. 
Napisała odpowiedź na pocztę Beci; 

"...Oczywiście zawiadomię Ciebie kiedy będę jechała do Pozna. O ile będziesz w domu to mogę wstąpić z moim kierowcą - sąsiadem, na kawę czy w moim wypadku na herbatę, ponieważ bardzo chciałabym się z Tobą zobaczyć i zobaczyć Twój dom... Jeżeli będziesz gdzieś, gdzie los Ciebie zaniesie to po prostu przejadę koło Twojego domu, bo muszę go zobaczyć :) i tyle, to znaczy na żywo :).
A może nawet poproszę mojego przygodnego parnera na czas podróży - Wieśka, żeby mi zrobił zdjęciuszko na tle Twojego abstrakcyjnego obrazu - kolorowej kompozycji otwartej, w której mieszkasz. 
Szkoda tylko byłoby pominąć możliwość zobaczenia Twojej pracowni...no i spotkania z Tobą po roku... ale zobaczymy jak się ułoży. 
Cieszę, się, że nadal jesteś bardziej zajęta niż bardzo... 
Ostatnia przerwa w pisaniu wyhaczyła mnie z tematu zupełnie i znów muszę zaczynać wszystko od nowa. Podziwiam Ciebie. 
Dla mnie wyjazdy i przemieszczanie się to katastrofalne zmiany;  po chwilowym załamaniu kondycji zdrowotnej jestem wciąż dużo mniej elastyczna co z rozterką i mieszanymi uczuciami obserwuję i uczę się akceptacji siebie w takiej formie jaką jestem teraz już od przeszło dekady z kawałkiem..." 
Beciuś, najważniejszym Twoim osiągnięciem jest to co poprzez swoje przeżycia i działalność osiągnęłaś duchowo. Nawet jeżeli znikną wszelkie ślady materialne Twojego działania to przedstawiasz sobą to co sobą przedstawiasz i reprezentujesz i dlatego jesteś wyjątkiem, unikatem, indywidualnością i w tym zakresie dążysz do podnoszenia kwalifikacji własnych i do doskonalenia tego czym stajesz się od nowa na każdą następną mini sekundę trwania. 
Słuchaj swojego rytmu życia i serca; otwieraj się i ocal i nadal zachowaj specyficzne bogactwo jakie sobą reprezentujesz i zawsze nim byłaś i nadal będziesz bez zależności od zewnętrznych okoliczności..."


"...Ojej wszyscy się powoli kulamy we wiadomym kierunku. 
Spadł śniego i była chlapa. 
Pomyślałam; zaraz stopnieje i dałam sobie spokój. 
Wieczorem moja 81 - letnia mama wyszła odśnieżać podwórze i chodnik przed domem. Czułam się pokonana i na złamana do pozycji kolan. 
Postanowiłam znaleźć dla siebie pozytywne wyjaśnienie, że o ile mama może sobie pozwolić na fizyczny wysiłek, śniegu jest przecież tyle co kot napłakał, więc jeżeli tylko może sobie zaaplikować trochę gimnastyki to dla niej może i dobrze... Trochę pomogło, ale i tak wciąż jest jak jest. 
Miotam się w przestrzeni ograniczonej dwoma blokami ścian. Jeden mur to wyrodna córka a druga przeszkoda ponad możliwość natychmiastowego pokonania to absolutna konsekwencja i narzucenie sobie dystansu gwarantującego jaki taki komfort nikłego dobrostanu jaki taki dystans obu nam gwarantuje. 
Gdy dochodzi do rozmowy rozmawiamy ze sobą grzecznie i miło a nawet przyjaźnie ale tak na prawdę każda ma swoje zaplecze konieczności zapewnienia mechanizmów, które prowokują opisany stan relacji i który obu nam służy. 
Ależ to jest walka - niesamowicie wymagająca ale jak na razie owocna. 
Też jestem niskociśnieniowcem i wiem o czym mówisz. 
Należę do późno zakwitających i cieplarnianych gatunków a zawsze oceniałam siebie jako grubo ciosaną oportunistkę a życie udowodniło, że grubo i to bardzo...się myliłam. 
Zawsze każdy początek jest dla mnie trudny, dopiero później idę skokowo do góry i często zdarza się, że jestem w czołówce i zostawiam za sobą tych, którzy bali się mnie dopuścić na zasadzie konkurencji czy współzawodnictwa, które jest mi obce i mało mnie obchodzi. 
 Najważniejsze jest nastawienie, wybór skoncentrowania woli. Przez swoje szczęście podnoszę ogólną świadomość i wibracje ziemi a także uniwersalnie; kosmosu co zgrywa się z dniem galaktycznym jaki się coraz bardziej przebija do naszego zakresu wiedzy ogólnej. 
Jak każdego z nas,  Nas obie czeka także rozwój przez kontrast. 
Myślę, że to dobrze, że na razie potrafimy tak sobie układać życie aby iść do przodu z minimalną ilością podłamań. 
Każdy z nas musi przejść przez lekcje i ja je przyjmuję i absolutnie odpuszczam jakiekolwiek żale. Jesteśmy po prostu różni i w tym nasze błogosławieństwo a jednocześnie przekleństwo rozwoju. 
Cieszę się z obecnego stanu rzeczy, bo to właśnie różnorodność gwarantuje rozwój i rozrastanie  się we właściwych dla każdego przestrzeniach. Właśnie ta różnorodność jest gwarantem balansu i równowagi i możliwości ocalenia własnej wartości jako unikatowego ekwiwalentu całości. 
Tylko różnorodność zapewnia możliwość rozwojową i ewentualność satysfakcji własnej. 
Obie pójdziemy do przodu, bo takie są prawa ewolucji ale raczej dzięki determinacji i skupieniu uwagi oraz skoncentrowaniu energii na danym aspekcie niż wyposażeniu wniesionym przez geny. Chociaż to ostatnie też ma zagwarantowany trudny od ścisłego określenia procent znaczenia. 
Wydaje się jednak, że osobowości, które idą we współczesnej cywilizacji do przodu bardziej niż inni są mimo wszystko często, tak od środka, naturami raczej bezwględnymi... i tak prawdopodobnie powinno być. 
Każda rozwijająca się jednostka w  ogólnym rozliczeniu popycha świat do przodu przez to, że popycha siebie sama a na rozwój skazana jest każda forma trwania.  
Kończę kochana, bo muszę się przygotować na moją pierwszą lekcję. 
Pamiętaj moje serce złote; To co osiągnęłaś jest Twoje. Mieszkasz dla przykładu w swoim obrazie i to jest wymiar Twojego rozmachu i zacięcia oraz wykładnikiem pasji z jaką działasz.
Każda z nas jeszcze dużo razy będzie przeżywała swoje pięć minut niezależne pięć minut, bo życie dla każdej jest wciąż otwierającą się szansą i wyciąganiem wniosków na przyszłość. 
Ściskam i zawiadomię o swoich planach na najbliższą przyszłość jak tylko sama sobie je ułożę..."

Skrzynka pocztowa codziennie dostarczała Gwen szansy rozpisania się na różne tematy i Gwen była zadowolona, że zrezygnowała z wycieczki, bo mogła uzupełnić różnorakie zaległości. 
Po pierwsze nabierze sił na Pozna, po drugie trochę się zorganizuje po tym jak się zupełnie rozleciała przez tasiemcowo i wolno podnoszącą się kondycję zdrowotną. Poza tym uporządkuje trochę, chociaż trochę sprawy pracy, którą miała się zająć od razu po powrocie z Dublina a upłynęła rzeka czasu. 
Ależ to jest satysfacha - myślała zadowolona robić to co jest wyznaczone do podążania po określonej drodze zamiast kluczenia po tymczasowo uwalniających sumienie ofertach... 
Serce Gwen na pewno było znacznie lżejsze, bo oto znów podążała swoim szlakiem i czuła, że to jest jej droga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz