poniedziałek, 20 stycznia 2014

Słońce

- Umarłam!, 

- Umarłam! 

- Umarłam...., um... 
- Umarłam? 
- Ojej.

- Chyba żyję? 

-  A może się tylko przeistoczyłam? - relacjonowała swój stan ducha na prawdę zatrwożona Gwen.
- Przecież motyle, ważki i wszystkie te piękne robaki są najpierw przede wszystkim bardzo inne a czasami wstrząsająco odpychające i  ochydne...

- O Boże co ja? co ja? 
- Przecież... oddycham.

- Przecież jestem wciąż sobą...
- Ojej, ale przecież, to niebo tak wygląda to znaczy zaświaty?
- Ale podobne, jota w jotę jak realność, z której mimo wszystko musiałam się jednak wypisać, bo czuję się zupełnie przejechana, to znaczy odjechana - nadążała za swoim stanem podobnym do tego jak zapewne czują się niektórzy po nadużyciach substancji mniej lub bardziej zastrzeżonych i obwarowanych różnymi zakazami...- relacjonowała  absolutnie z lekka spanikowana, i mimo wszystko głęboko zalękniona Gwen.
- Ale przecież przejście miało być piękne jak ... orgazm?
- Orgazm do entej potęgi...(?)

(...Tyle się o tym naczytała, że nawet chciała, to znaczy była tak jakby gotowa, tak trochę a może wcale, mimo wszystko teraz sobie raczej uświadamiała, że jeszcze chciałaby zostać w znanych sobie okolicznościach chociaż do czasu aż trwoga jej przejdzie przynajmniej...)

- Jak niby powinna się czuć w czasie tego przejścia? - próbowała sobie uświadomić za wszelką cenę -  ono prawdopodobnie  powinna mieć skierowane myśli na magię i na majestat i dostojność chwili, a zresztą -  no trudno to określić.
Pierwiastek zaskoczenia powinien być zupełnie wymazany albo mało istotnym elementem - drobnym, ale... mimo wszystko jak na przejście w inną rzeczywistość to czuję się za normalnie - uznała wciąż starając się zdobyć poczucie pewności siebie w czasie i przestrzeni bardzo dziwnie się jawiącej  w zastanej chwili. 

Gwen obudziła się późno, bo tak na prawdę wszystkie ostatnie przemeblowywania, sprawdzanie a w konsekwencji zmiany, wszystkich danych personalnych przeciągnęły się do późna w nocy. 
Właściwie to chyba ostatecznie położyła się spać wczesnym  rankiem. Ostatni fragment nudnego i zagmatwanego tekstu pisała o, ... już bardzo późno / to znaczy wcześnie... - poprawiła się narratorka czyli we własnej osobie Gwen Turban - co wczoraj zostało ostatecznie ustalone, a raczej stworzone prawdopodobnie - o czym Gwen była prawie przekonana, no może bardziej niż prawie przekonana - a mianowicie o czym ona była przekonana? 
No tak,... o tym że przy tworzeniu sylwetki głównej bohaterki a właściwie przy komponowaniu jej nowego imienia i nazwiska brał udział Leo - przedstawiciel cywilizacji Szu w czwartego wymiaru z dynastii absolutnie fantastycznych wcieleń. 
 Wszystkiemu był winny Edwin a ściśle mówiąc jego pierwowzór, bo jak się okazało najpierw się zgodził na służenie jako wzór a właściwie model do powstającego opowiadania, potem się ciężko wystraszył, później brakowało mu sił na oficjalne zaprotestowanie a na końcu zupełnie przestał czytać schodzące odcinki, po prostu przestał Cyntię wspierać, przestał jej asystować, przestał w ogóle ... zaciął  się w swojej ślimaczej skorupce niczym ciężko poszkodowany i urażony oczywiście pozując na zupełnie ocalałą i godną siebie wersję przyzwoitej normalności. 
Pokątnie Gwen była zupełnie przekonana że Edwin próbuje swoich starych sztuczek demonstrowania swoich emocji czy stanu odczuć zamiast wymiany w szczerej i otwartej komunikacji w dublecie, w duecie - poprawiła się - ojej chodzi jej przecież o dialog....

To co ostatnio miało wyjść z worka lub szydło jakim niby chciał się posłużyć dla dostarczenia sobie ulgi, tym szydłem miała być izolacja siebie czyli ignorancja, całkowite lekceważenie  Gwen. 
Gwen to wszystko przejrzała na wylot i dlatego było jej zupełnie obojętnie czy i jak zachowuje się jej dotychczasowy przyjaciel. 
Troszeczkę ją to obeszło ale to  na tyle aby mogła mieć czyste sumienie wobec siebie i żeby zachować przyjaźń a także  a może przede wszystkim chodziło o ocalenie fantastycznego  źródła inspiracji i możliwości ekspresji swoich ukrytych marzeń, które mogły się zrealizować w różnej formie w treści powstającego opowiadania. 
Edwin chociaż chciałby zrezygnować, to byłby tym bardzo zdruzgotany, bo z jego punktu odniesienia to straciłby swoją twarz i zupełnie ale to zupełnie musiałby się odciąć od żyjącej jego oddechem postaci odtwarzającej drugoplanową rolę w powieści. Wszystko zależy od nastawienia i Gwen myślała, że zachowałby się zupełnie wprost bohatersko gdyby dla przykładu powiedział do niej:
- A Gwenno, wiesz... tak sobie pomyślałem, że jednak,... a co mi tam po tym...przecież mnie ten charakter z kartek Twoich to mało obchodzi...
Albo odwrotnie mógłby powiedzieć 
- Gwenno, po zastanowieniu,... może inaczej po zaobserwowaniu w jakim kierunku to wszystko zmierza,... więc jak teraz już wiem o co biega w tym Twoim "zżynaniu żywcem z życia" to jednak postanowiłem się wycofać o ile Tobie to zrobi małą różnicę a przy Twojej wyobraźni, no wiesz... znamy się już bardzo tego, więc chciałbym ewentualnie... Uf, uff / no wiesz, o ile to możliwe
- No dobrze już dobrze - powiedziałaby ona czyli Gwen. 
- Edwinie pewnie powiesz, że kombinuję albo zmyślam ale ja zostawiłam sobie margines na Twoją dezerturę czy dezercję jak to się właściwie mówi?
- Dezercję - wtrąciłby on.
- No właśnie - kontynuowałaby ona.
- No więc wiesz... znajdziesz sobie... - zacząłby niepewnie on...
- Jasne, że znajdę -  powiedziałaby ona z rozdmuchanym poczuciem pewności siebie. 
- No to co? 
- Ależ wszystko między nami jest jak było - zagwarantowałaby ona, zdając sobie sprawę, że do tego jak było powrót jest już zamknięty, powtórka, kopia sytuacji jest zawsze poza czyimkolwiek zasięgiem. 
Właściwie można byłoby liczyć na lepszą wersję ich przyjaźni niż ta poprzednia belka, ale to kosztowałoby ze strony Edwina w małym stopniu skorego do przeróbek na poziomach i zakresach z góry sobie narzuconych zbyt wiele nakładów. 
Podróże w wykonaniu jej przyjaciela po kosmicznych możliwościach  równoległych wcieleń osobistych a to raczej były mało prawdopodobne rozwiązania na chwilę obecną (jakby powiedział on) - o ile w ogóle istniejąca opcja. - konkludowałby ona.
Prawdopodobnie tak by się jakoś między nimi skończyło..., hm...? 
Ale może okazałoby się, że ją zaskoczyłby jeszcze jakimś wyjściem, że on dajmy na to kiedyś widział już film, do którego ona w tej chwili kombinuje scenariusz... eeee...- skonfundowałaby się ona to za bardzo objechana ewentualność - na pewno i mało poręczna dla dalszego ciągu rozwijającej się treści. 
- Yhm... ale przecież  w powieści wszystko jest możliwe ...-  pocieszyła się Gwen. 

- Biedny Edwin... - zreflektowała się po chwili Gwen, bo przecież wiadomo, że do tego, żeby o swoich przeżyciach mówić to trzeba sobie zdawać sprawę z tego co człowiek właściwie wie, i co przeżywa, trzeba być bardzo ale to bardzo świadomym siebie, a większość mężczyzn z zaprogramowaną wydolnością do akcji w rodzaju wystosowania celu i ślepego podążania do apogeum do osiągnięcia szczytu i potem nagła klapa, to większość mężczyzn miała małe możliwości adaptacyjne - analizowała Gwen.
Ostatecznie stało się tak, że Gwen przeczuwała, że Edwin chce ją ignorować, a może tylko postanowił dać sobie spokój,  ale mimo wszystko chciała być w porządku, więc nadal wysyłała mu napisane odcinki ponieważ czuła się do tego zobowiązana a raczej tak jakby związana umową korespondencyjną.

W końcu nawet jeżeli bardzo ale to bardzo by chciała uniknąć rozjechania się z  za bardzo rozwartą koniecznością metamorfozy  jak na jej przyjeciela - z przerysowaną wersją jego jaźni w swoich wyobrażeniach, to jednak okazało się to co tak na prawdę było eliksirem bardzo poczciwego i dobrego, wyciszonego Edwina to była jakaś absolutna masakra dla niej. 
Okazało się, że opowiadania za bardzo go obchodzą i za bardzo szarpią mu nerwy i że po prostu brakuje mu siły na i tak zbyt ciężką wziętą na siebie  powinność odpisywania na systematyczną i kolorową korespondencję Gwen. 
Co można było tak jak w pierwszej wersji napisanej przez Gwen, potraktować jako chęć pokazania swojego zdania, ale tak na prawdę to Edwin po codziennej haruwie jaką sobie zapewniał  czy fundował, Edwin dla możliwości otrząśnięcia się z fragmentów ciężkich bloków jakimi się maskował, więc Edwin dawno .... 
Ojej zapędziłam się - skrytykowała się Gwen,-  przecież muszę dokończyć wątek z przebudzeniem się Gwen - uświadomiła sobie z naganą odczutą gdzieś w żołądku albo może poza swoim ciałem...  

No więc tak:

Słońce dzisiaj miało na prawdę dziwną "prezentację" - zaczęła zdając sobie sprawę, że wyprodukowała "kwiatek" jak by to określiła jej przyjaciółka Becia. 
Waliło  po oczach - pisała dalej z tępym uporem dokończenia narzuconego sobie zadania -  przez okno i dlatego w ogóle się obudziłam. 
- Ciężko i pod górkę - zdała sobie sprawę... 
To co się wydarzyło było ponad możliwość wszelkiej rozsądnej relacji czy recenzji.
 Gwen była przekonana, jeszcze długo po tym jak  zdołała sobie uświadomić, że oto jednak i mimo wszystko żyje i ma się ku jej zmasakrowanemu poczuciu własnej zwartości i wartości zupełnie albo prawie normalnie, to jednak trzeba było przyznać, że coś tak przerażającego mogło tylko powstać przy udziale na prawdę bardzo nastroszonego Leona. 
- Fantastyczny rewanż za wiarę w nią, którą ona potraktowała według swoich parametrów i potrzeb - zdała sobie sprawę Gwen. 
- Ojej - no dobrze trzeba przyznać, że bohaterowie jej opowieści przechodzą przez szeroko zakrojone kłopoty identyfikacyjne, ale przecież to wszystko ustali, ostoi się, otrząśnie i powoli osiądzie we właściwej formie. 
Leo to był w opowieści o Cyntii - Micho. 
Teraz skoro jest już Gwen Turban i Edwin Cichy to niech Leo stanie się Lonem Szu lub Leonardem, lepiej Leonem - zawyrokowała już nieco zniecierpliwiona  długim procesem docierania się poszczególnych członów osobowościowych  postaci w powstającej  powieści. 

Wracając do słońca.
 Trzeba przyznać, że to był bardziej niż wyjątkowy obraz. Cały pokój był zalany niesamowicie jaskrawym a jednocześnie intensywnym i rozproszonym światłem, wszystko nim pulsowało nawet ona sama. 
Światło było wciągającej i pociągającej jakości i wszystko znikło poza szczegółami określającymi zakres prawdopodobnych konturów znanej jej przestrzeni i liści. Liście były z jej kwiatów tylko bardzo inne, bardzo iluzoryczne i iluzjonistycznie określone dla oczu... 
Pod światło liście dużej ilości różnego rodzaju roślin stojących przy oknach jej dość ciemnego zazwyczaj mieszkania... Z tego powodu zresztą - tego ciemnego wnętrza swojego sanktuarium czyli wnętrza wymoszczonego urodą i ciepłem pudełka po bardzo cennej biżuterii, więc ...
ale zaraz - pogubiła się Gwen...
To wszystko przez to, że za bardzo chciała w jednym dramatycznym hauście oddać to jak wyglądały liście a właściwie wnętrze jej pokoju w nadnaturalnym oświetleniu, a właściwie w bardzo naturalnym. 
Kwiatów ma bardzo dużo w doniczkach przy oknach, bo zależy jej na tym aby mieć wewnątrz trochę własnej dżungli, a i jeszcze z powodów praktycznych, o których co chwila zapomina. Otóż chodzi o to, że jeżeli do jej mieszkania chciałby się włamać złodziej to ma bardzo utrudnione zadanie. Tłuczone doniczki umarłego zapewne postawiłyby na nogi. 
Ojej; to przecież  ona prawie że dzisiaj umarła, albo myślała że umarła - przypomniało się Gwen
Z powodu dużej ilości doniczek i kwiatów Gwen czuje się na tyle bezpieczna na parterze domu, w którym mieszka, że  jak tylko pogoda się ustabilizowaje na tyle, że jest całkiem fajna, wówczas Gwen  uzurpuje sobie prawo spania przy wszystkich otwartych oknach pomimo tego, że mieszkała w dzielnicy w jakiej zbudowany został dom, w którym ... to znaczy mieszka teraz w innej dzielnicy tylko w tej samej, ale o tym to już było. 
Więc zanim się przeprowadziła Gwen do mieszkania na parterze co chwila się ktoś włamywał i do garażu i gościnnego domku na tyłach sado - ogrodu... Od czasu, gdy zamieszkała w nim Gwen, to znaczy od czasu gdy wyprowadziła się jej siostra Rażka z rodziną wszelkie energie włamywaczy rozmyły się i przepadły. 
Pod tym względem zapanowała kojąca cisza. 

Gwen poczuła się wyczerpana a wciąż czekał na nią zaczęty opis pokoju, słońca i jej prawdopodobnie zupełnie pozornego przejścia w inne wymiary...
Pisząc o umarłym, który miałby być postawiony na nogi przez ewentualnego włamywacza i złodzieja pomyślała o swoich porannych przeżyciach, które trzeba było zrelacjonować do końca i postanowiła, że jest bardzo głodna.

Otóż Gwen, a właściwie liście... 
No więc rozproszony  strumień zintensyfikowanego i bardzo skondensowanego światła słonecznego  niczym ze skierowanego reflektora o wielkiej mocy uderzyłam prosto w buzię śpiącej Gwen .... 

- Ale zaraz, gwoli wyjaśniania i tak aby wszystko było do końca oczywiste - przerwała sobie Gwen - trzeba dokończyć o Edwinie. 

No więc Edwin jak wraca z codziennej harówy, o której uważa, że jest odpowiedzią na jego życie i sposobem zaadoptowanym z dużym sukcesem zaadoptowanym sposobem na jego życie, więc Edwin szuka rozrywek prostych bez fragmentów kosmochemicznych odlotów, z których skonstruowana jest powieść Gwen.
- Czy jakiś tam tego... - zapewne odniósł by się  bardzo lakonicznie jak to było w jego zwyczaju Edwin. 

 No właśnie - myślała Gwen jej bardzo poszczypane albo ostro pojechane pisanie musiało by w razie konieczności zostać zupełnie poza jego zasięgiem. 
Może go o to po prostu poprosi, aby dał sobie spokój tak będzie super- ucieszyła się Gwen tak oczywistym i prostym rozwiązaniem swoich perturbacji. 
Poprosi go aby mogła korzystając z jego zarysu charakterologicznego pisać co sobie tam chce i gdzie jej pióro ją zaniesie a on mógłby okazać się na tyle szlachetny, że uzna, że to jej sprawa co ona sobie tam skrobie i po kłopocie. 

Cały ambaras w tym aby dwoje chciało na raz.
 A oni, to znaczy zarówno Gwen jak i Gwidon czy jak mu tam a.. Edmund / Edwin więc...
 Oni oboje może i chcą tylko oboje zdają sobie sprawę, że bardzo byłoby dziwne gdyby obojgu udało się zniwelować rozległą krainę różnic między nimi. 
Otóż tak jak wcześniej wspomniała Gwen - Edwin lubi proste i łatwe oraz radosne i świetliste, bezkonfliktowe życie. Kłopot w tym, że ona też lubi wszystko co najlepsze tylko w innym opakowaniu i w innej zawartości prezentów od życia jakie każdy z nas sortuje dla siebie i w pocie czoła  wybiera.
To znaczy jeden w większym pocie w drugi w mniejszym nakładem ze świadomym inwestowaniem oraz dopuszczalną eksploatacją i wiwisekcją siebie wybiera poziom, status, oraz aranżuje sobie dogodne warunki rozwoju.
No więc on wybiera a właściwie... on idzie przez życie w bardzo konkretnym rytmie cza - cza, no dobrze niech to będzie latynoski rytm samby albo lepiej salsy.... W każdym razie on lubi żeby kilka jeżeli już konieczne kilka określonych kroków w tę i nazad trochę do tego sosu z ekspresji własnej i poprzez kolanka do bioder i w górne części ciała, trochę się poobcierać tam gdzie rozgrywa się akcja - kilka minut i po krzyku. 
A ona ona jest jak rozlewający i rozprzestrzeniający  się bez przerwy koncert doborowej orkiestry symfonicznej z kunsztem i wyobraźnią i poczuciem niesamowitości własnej... 
Oba gatunki muzyki są w  stanie szczelnie zapełnić każdą określoną przestrzeń swoją abstrakcyjną formą  tylko o ile ona może ewentualnie zejść do jazzu od czasu do czasu lub chwilowo podeprzeć się ekspresją arii z zakresu  operowego patosu  o tyle on  karkołomną opcję katapultowania siebie w tak nudne rejony z góry wykreśla z wykrzyknikiem. 
On chce być tam gdzie jest i jest absolutnie zdeterminowany, że znalazł to co lubi tak samo zresztą  jak ona i o~!

Różne są pary i czasami wręcz nieprawdopodobne zestawienia funkcjonują na zasadzie szacunku, respektu i poważania dla odrębności obu wyborów dróg i nawet potrafią się czasami bardziej kochać niż te wydawałoby się bardzo konkretnie dobrane, ale... to oboje muszą się na to podpisać i deklarować i z całkowitym zdaniem sobie sprawy ze strony obojga z co wdeptują i z zapewnieniem luksusu odwrotu w każdej chwili, że mogę w każdej chwili z siebie zrezygnować o ile jedno z nich uzna za konieczne takie rozwiązanie. 

Niech to trwa tak długo jak długo pomiędzy sobą mogą wskrzesić słońce,

 tak długo jak długo podtrzymywanie płomienia radości z udostępnienia wzajemności jest wolą obojgu zainteresowanych członów. 
Oczywiście jeżeli zdecydują się na bardziej formalny związek ze względu na absolutną deklarację i zapewnienie o chęci ochrony więzi, w którą oboje mają zamiar inwestować, tylko, że bez zamykania na kłódkę i bez wywalania kluczyków do rzeki, że niby na zawsze i do grobowej deski ale na tak długo jak obojgu im będzie związek ich służyć to i owszem... 
- Ale hm.. - tu Gwen się głęboko zamyśliła - chyba raczej w innej wersji profili tożsamościowych obojga - pomyślała z lekka podłamana. 

- Ależ to jest bajka!- upomniała siebie z przyganą i z odczuciem ulgi. Bajka z równoległej wersji czasoprzestrzeni poza zasięgiem zarówno Gwen jak i Edwina (!) - skonfundowała się w ukrytym wykrzykniku. 

- A może ???... przecież w powieści mogą się dziać najróżniejsze konglomeracje tak jak w życiu a może jeszcze bardziej - zdała sobie sprawę Gwen... Przecież to chodzi o zapewnienie sobie warunków do rozwoju. Każde z nich posiada już swoje działki i wie o tym w jakich wymiarach się mieści, więc... no cóż;... 
- No więc? 
Jak będzie w którą stronę pójdzie cała treść?- zadawała sobie wciąż powtarzane i obtłuczone już po wszystkich kątach pytanie -  Powieść musi mieć nadzieję na najlepszą z możliwych wersji, czyli na ostateczną konsumpcję ze zgodą na siebie i na możliwą unię - zdecydowała Gwen. 
- Ostatecznie chodzi o taniec, taniec poza tańcem, taniec intymności między dwoma ogniwami magnesów.  Taniec przyciągania się na zasadzie podobieństw lub co znacznie bardziej ekscytujące - przeciwieństw - nabrała rozpędu wyraźnie zadowolona Gwen.

Gwen była w stanie zarekwirować lub oddać do użytku oraz pod lupę czytelników swój talent dla napisania scenariusza do tańca, tańca w rozproszonych promieniach słońca, tańca lepszego niż ten na płaszczyźnie możliwości realizacji w realiach materialnych; tańca z muzyką i z przestrzenią, tego akurat była bardziej niż pewna. 

- Oh..(...) - zachwyciła się czekającą ją perspektywą szaleńczej i satysfakcjonującej ją pracy nad powieścią. 

Przecież jest jeszcze Leon, orędownik, sponsor i obrońca tego co w niej kwitnie najszlachetniejszą mozaiką baśni w drodze przez zaczarowane rzadko uczęszczane szlaki z przebłyskami właśnie słońca.
- A właśnie czytelnik pewnie zupełnie jest zgubiony - zdała sobie sprawę Gwen
No więc ostatnio zdołała dogadać się z Leonem. 
Ona go będzie tolerować na zasadzie jego cichej współpracy konspiracyjnego udziałowca w jej życiu  w zamian za możliwość doświadczania realności w jakiej ona ma możliwość prosperować. 


- Więc wracając do słońca: 
Obudziła się zupełnie przerażona, bo słońce dawało jej prosto w twarz. Nigdy dotąd.. - ach, -.... To co zobaczyła było z poza zakresów realności. Myślała, że zmienił się jej jakoś wzrok na mało znaną wersję rejestracji i odbioru bodźców... 
Wszystko było inne dookoła chociaż była to idealna kopia a właściwie to samo mieszkanie, to samo łóżko, te same kwiaty pod oknem tylko, że wszystko przeniesione w inną sferę percepcji w inny zakres odczuć o tym była całkowicie przekonana. 
Na prawdę myślała, że umarła. 
Jedyną sprawą, która jej się mało zgadzała to to, że spodziewała się znacznie przyjemniejszej historii niż paraliżująca panika i zagubienie a także absolutny odlot wszystkich zmysłów. Poza tym brakowało dźwieku, a przecież podobno sama ziemia brzmi niczym wielki gong a co dopiero inne wymiary, w które to niby się przeniosła. 
Słońce w bardzo intensywnym blasku i o rozproszonej jakości jaką zdołała zarejestrować po raz pierwszy w życiu otóż słońce przeświecało przez liście doniczkowych roślin gęsto ale z gustem zaaranżowanych pod oknem. Liście były niczym zabarwione pergaminy służące jako warstwa filtru dla jaskrawego światła. Straciły swoją bardzo zagęszczoną barwę i stały się inne, to znaczy w gamie szaro wszystkich naturalnych kolorów. Piękne, szlachetne i bardzo świeże, czyste i przeźroczyście uroczyste. 
Cały pokój był ogarnięty dziwnym spokojem i majestatem jakie tylko może zaistnieć na kilka ulotnych chwil. Kontury mebli i sprzętów istniały ale same wyposażenie było bardziej płaskie i o mniejszej wadze mniejszym znaczeniu niż to do którego przywykła. 
Późno poszła spać a raczej wcześnie więc cóż dziwnego. Poza tym tabletki od wczoraj spokojnie leżały na spodeczku na nocnym stole przy łóżku. 
- Może to dlatego? - usiłowała dorobić do całej sprawy bardziej ludzki pułap, nadać całości jakąś bardziej znaną strukturę, konstrukcję zawartą w znanych jej stertach możliwych wytłumaczeń. 
Daleko jej było motylich skrzydeł, a może do dla przykładu ważki czy żuczka, biedronki lub stonki chociażby. Ale to co przeżyła pomimo ogarniającej uzzującej podskórnie paniki było bardzo wyszukaną formą rozwinięcia horyzontów i zainstalowania ciekawości.
Na siłę usiłowała znaleźć na prawdę chciała doszukać się dowodów na to, w jakim świecie się znajdowała a może cały czas trwa w chwili przetaczającego się przez całą egzystencję - a tym bardziej  jej egzystencję dramatu. 

Zadzwoniła Myszka w sprawie umowy o śmieci... 
Gwen powinna się u niej za jakiś moment pojawić. 
- Musi się trochę pozbierać, otrząsnąć i uzbroić i trzeba przejść w następną fazę swojej realizacji siebie...
 A... była już tak zmęczona całą tą historią ze słońcem, że zajęcie się zwykłością odpadów zapewniało jej zapewne pożądany kontrast. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz