niedziela, 26 stycznia 2014

Pączuś

Siedziała w Staropolskiej. 
Po bezsennej nocy tylko z pół godzinki się ze sobą tarmosiła, nad kwestią czy musi iść dzisiaj na umówione kiedyś tam wcześniej, randevous a raczej randkę w ciemno z dentystką, którą miała poznać właśnie dzisiaj o 10;30. 
 Po podjęciu decyzji, bo przecież bardzo długo się czeka na wizytę u dentysty, a każdego zęba ma w pojedynczej kopii, więc po podjęciu decyzji, co do konieczności zrealizowania dużo wcześniej zainicjowanej randki Cyntia, zaczęła nerwowo szukać swojego tegorocznego czerwonego kalendarzo - notatnika. 
W tym roku jakoś mniej ostatnio w nim się uaktualnia, ale pamiętała, że dentystę gdzieś odnotowała. 
Ależ się zmachała; przetrząsnęła w tempie bezzwłocznym całą powierzchnię swojego dużego mieszkania i zwiedziła wszystkie kąty gdzie mogła podziać potrzebną jej w tej chwili rzecz. 
W końcu, gdzie on w końcu był? 
A... leżał sobie i czekał na na wskroś widocznym miejscu. 
Po sprawdzeniu okazało się, że na kartce okupowanej przez  dzisiejszą datę brakuje jakichkolwiek wpisów, ale ponieważ pamiętała, że to było 18 - go i ponieważ pamiętała, że na 10;30 - ci, więc zwinęła się czym prędzej połknęła na czczo i w biegu z filiżanką mało upitej herbaty konieczną dawkę codziennych lekarstw i już płynęła po październikowym poranku. 
Teraz siedziała w Staropolskiej. Pierwszy raz od jakiegoś czasu poczuła zdrowy głód. A właściwie napastliwy głód, tak jakby była głodna po raz pierwszy w życiu. 
Jak to możliwe - analizowała Cyntia, - że w ogóle kiedyś było tak, że głód był jej stałym katem i drążcą sumienia wysączającym siły witalne z jej zapasów energetycznych?
Czasami chwilowo przestawała jeść gdy była zakochana, co zdarzyło się zbyt rzadko... ale teraz to coś zupełnie innego. Po prostu nagła, bezpodstawna zmiana łaknienia. I pomyśleć - naszła ją refleksja - że niektórzy mają tak zawsze. 
A może głód był wynikiem pomyłki? A raczej zdenerwowania po pomyłce? - dociekała autorka tekstu.
Po przedłużonym czekaniu na poczekalni Cyntia postanowiła się dopytać o pacjenta, który siedzi u dentystki już na prawdę bardo długo i wciąż o czymś opowiada Pani doktor. Przez zamknięte drzwi słychać jego stłumiony męski baryton i jej żeński zaśpiew dosyć dobrze, chociaż to czego dotyczy całość rozmowy mało obchodziła czekającą na katusze przyszłej a może po trosze już teraźniejszej cierpiętnicy. 
Odpowiedź na zadane pytanie i kilka następnych będących konsekwencją tego pierwszego  była jednoznacznym wyrokiem Cyntia jednak pomyliła datę. To znaczy doskonale zapamiętała datę dnia i godzinę wizyty tylko pomyliła miesiące. Randka zaznaczona w rejestracji ma się odbyć dopiero w Listopadzie. 
- A to wkręt nagły i odchylony a może skośny w niebieskie gdybania! - ulżyła sobie w myśli, bo co innego niby jej pozostało. 
- No i może to z rozczarowania całością, braku wyspania, niepotrzebnego nastawienia na mężność w przeżywania koniecznego zabiegu?- próbowała nędznie skrojonego usprawiedliwienia we włanych oczach. 
Z drugiej strony szkoda jej się zrobiło jej własnych zębów, które muszą jeszcze czekać na następne randevous i dlatego zdecydowała się na bardzo niezdrową porcję słodkości. 
- A co tam... kto mi zabroni, a bo co? - leciało jak z taśmy wszystko czego mogła się złapać niczym tonący przysłowiowego ostrza. 
W każdym razie teraz przy filiżance czarnej herbaty Dilmah i pączku na spodeczku na stoliku przy którym siedziała było jej swojsko i dobrze. 
Przez otwarte szeroko drzwi wpadały ostatnie dogorywające już podrygi lata.
Słońce rysujące długie cienie na pokratkowanej posadzce z szarych kafelek,  wirujące liście w różnobarwnych odcieniach od czerwieni i brązów poprzez żółcień do zieleni w bardzo ciekawych krojach i skrętach, w konwulsjach wyzbywania się życiodajnych funkcji...
Wymienne treści ciżby "słodkozębnej" klienteli... 
Oż czerwona kwoka ale zgrzyt! - zawyrokowała w myśli rozbawiona i jednym potężnym kopem przeniesiona z menancholii w humorek ze względu na ostatnie zdanie jakie jej się udało sztucznie zaapkikować w całość sielskiego opisu przyjemności... 
Podążyła za tokiem swoich spostrzeżeń zostawiając za sobą mało udane zdanie;
Po kawiarnio - sklepie - krzątała się jedna z obsługujących z miotłą zaciekle stawiając opór oznakom nadchodzącej zmiany na przepowiednię kolejnej pory roku.  
Za oknem tańczyły liście popychane uśmiechami słońca i trzepały się gacie na straganach zafrasowanych ekspedientek ale ku uciesze reszty podążającej w swoje sprawy z przerywnikiem na zażenowany uśmiech. Jakaś przypadkowa pani zaczęła łapać przypadkowo odfruwające ekwiwalenty bieliźniane w ramach zupełnie spontanicznej pomocy. 
Potem panie zaczęły zwijać bieliźniany stragan. 
W ich miejsce wyrósł od razu ten skryty za tamtym, którego tolerancja zjawisko pogody była poza krytycznym stanem akceptacji. 
Ten z tyłu; z kolorowymi owocami i kolejką kupujących bardziej pasuje do atmosfery i całości - orzekła zauroczona i zadowolona Cyntia zmianą na lepsze. 
Szczególnie fajnie wyglądały stosy bordo - fioletowych węgierek późnej odmiany wśród wirujących jesiennych kolorów jesieni. Na oknie stał przeźroczysty wazon z kępami czerwonych kiści dojrzałej jarzębiny. 
Oh, bosko - umierała z półuśmiechem podkreślającym jej stan akceptacji faktów. 
Pączek okazał się wypełniony prawdziwymi, bardzo polskimi i bajecznie  pachnącymi powidłami o klasie nadzwyczajnej  wysmażonej we wczorajszym albo wcześniejszym, bardzo zjełczałym łoju. 
- Szkoda - podsumowa bilans korzyści i strat.
- Zapewne będą lepsze w przyszłości - pomagała sobie  dla poprawy chwilowo zachwianego nastroju. 
Wyszła na piękno i zapomniała o jakości zamówionej przyjemności.
Wiedziała bowiem, że to raczej z powodu jej uciszanych wyrzutów sumienia raczej niż z winy czyjejkolwiek. 
Jeżeli całkowicie bowiem podpisałaby się pod koniecznością konsupcji wybranej słodkości w zamian za porządek kontynuacji wyznaczonej i zaakceptowanej diety dostałaby super świeżo upieczonego pączka. 

Potem kupiła dużą kaczkę dla Zulki . Po drodze dała trochę grosza do czapki pana o przepitej purpurowej twarzy grającego "pikne melodyje" na akordeonie w intensywnym smrodzie rybnego sklepu. Może ten rybny tłumił inny ale i tak mu współczuła. 
Ona - Cyntia -  żyje sobie jak pączek w maśle i coraz wyżej się unosi a on w pocie czoła orze akordami annałów u podstaw. 
No cóż każdy po swojemu daje radę na tyle na ile sam sobie jest w stanie pomóc. 
Wiedziała, że należy do uprzywilejowanych, że w jej sytuacji wielu układa się tak jak jemu. 
Chociażby rozdała wszystko co posiadała to pieniądze za chwilę i tak prawdopodobnie na podobnym poziomie wróciłyby do wybranych i ścieśle określonych osób. Pieniądz bardzo wrażliwy jest na podstawowe PPP (Prawo Przyciągania Podobnych) najbardziej podstawowe, najbardziej zasadnicze i uniwersalne prawo ustalające porządek w kosmosach i na ziemi. 
Cyntia wyszła poza zakres rybnych oparów i znów poczuła się bardzo uskrzydlona. Jak zawsze ciekawa świata i życia i głęboko odczuwająca piękno dnia i chwili. 
W przychodnikowych kałużach umierały i rodziły się gałęzie drzew porażone dramatem wczesnej nagości i rytmicznie przepływało asfaltowo - czarne lub szaro - metalicznie - szare niebo z nieco jaśniejszym zarysem kłębiastych chmurek. Spóźnione helikoptery nasion klonu wkręcały się przyspieszonym ruchem wirowego spadania w dół ku szansie  rozpoczęcia jeszcze jednej wygranej na życie. 
Mnóstwo kolorowych  liści we wspomnianym już tańcu wszędzie dookoła w otulającym całunie przepychu.
 Cyntia z wdzięczności przepełnienia stanem piękna chwili zamieniała się z odczuciem lekkości w powietrze i w delikatne powiewy szarpiącego wiatru, które zapełniały sobą mijane przestrzenie niosąc fale różnorodnego przeważnie żółtego, wirującego szczęścia. Cyntia czuła się tak jakby ktoś zaoferował się jej płacić za wzięcie udziału w doświadczeniu zwanym życiem. 
Warto jest żyć dla takich chwil, kiedy nagrodą jest samo przeżywanie i możliwość wrastania w całość tak jakby poza sobą a jednak poprzez siebie. 
Czy może być większe szczęście niż przymusowy spacer na tyły osiedla Błonie i z powrotem z wielką kaczką - dziwaczką pod pachą dla wnuczki? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz