sobota, 25 stycznia 2014

Odpuści czy jak będzie?

Odkręcająć kaloryfery w kuchni i w łazience na całą dostępną rurę Gwen miała lekko zakłopotaną o ile nawet przejętą buzię. 
- Piecyk też - oprzytomiała po chwili i znów wyparowała w podskokach z ciepłych zwojów kołder i kocy i poszybowała niesiona prawie na skrzydłach do łazienki.  
- Ale mnie dopieszczą rachunki - pomyślała. 
- Trudno, tak jak mówiła Lylli; albo wóz albo przewóz.
Zamknęła drzwi w kuchni i łazience, żeby się prędzej nagrzało. 
Co chwila jak po zbawienie latała wstawiać następne sagany i czajniki wody. Jak tylko się zagotowały wąskim strumykiem polewała kran nad wanną. 
-Jak ten puści to w ten w kuchni także... - mamrotała gorączkowo pod nosem do własnych odbić w lustrach. 
Z jednej strony marzyła o ogrzewaniu termogeodezyjnym (wiedziała o nim wszystko, albo tyle ile zdołała sie dowiedzieć) z drugiej strony a właściwie z tej samej strony chciała się uniezależnić od systemów wielkich kolporacji gazowo - elektryczno - wodociągowych... 
- Kurka szczera; przecież to jest moje marzenie od kilku dekad - uświadomiła sobie z odczuciem  lekkiego kopnięcia pod żebra a w następstwie połaskotania w gardle. 
- Kurka uczkana w przeplatane losy, dlaczego, żeby się uniezależnić od systemu potrzebna jest najpierw kasa, aby sprawę przeciągnąć i wprowadzić w życie? 
Może jednak wyjadę do Nowego Mexico - pomyślała z nikłą nadzieją... i z drżeniem w jakiegoś włosa w nosie po czym kichnęła tak donośnie, że gorąca woda z dziubka czajnika poszybowała w górę po czym znalazła sobie rozlane legowisko na górnej części jej uda, którym się zapierała o  wannę dla podtrzymania równowagi przy polewaniu kranu...

(W Nowym Meksyku działało już w tej chwili stowarzyszenie a może zrzeszenie budowania samowystarczalnych  domów z piasku przy użyciu zużytych opon samochodowych a także z wykorzystaniem butelek zarówno szklanych jak i plastikowych oraz puszek aluminiowych. Wzorcowe osiedle założył architekt Michael Reynolds nazywany mianem "Garbage Warrior"...

- A by to jasny... do ekstra krokodyli ~!!! - zawyła z bólu. 
Pod pierzyną grzał ją garnek zagotowanej kaszy, która w cieple metodą oszczędności dochodziła do siebie albo się po prostu prażyła powoli jednocześnie nagrzewając wszystkie koce i kołdry na łóżku.
Ileż to razy w przeszłości zapominała o swojej metodzie "gotowania" a skutek był opłakany. 
Ale w końcu doszła do wymaganej wirtuozerii. Wiedziała jak długo jaka potrawa może "dociągać" albo "dochodzić", żeby ją wychłodzić i rozparcelować częściowo do chłodziarki a częściowo do zamrażalnika tak aby uniknąć skiśnięcia np; kaszy lub rozlania rosołu lub innej cieczy między kołdrami. trzymanego tam jako gwarant ciepłych stóp i oszczędności gazu. 
Teraz za to jedną nogę -  tę poszkodowaną - musiała wywiesić na zewnątrz, bo piekła jak ósmy gwizd pomimo okładów z zimnej wody. 
- Prawdopodobnie będzie prępel albo pęcherz jakby ktoś chciał ładniej powiedzieć lub określić - użalała się nad sobą. 
- Dobrze, że do końca panowałam nad ciężkim czajnikiem, bo przecież mogło się skończyć znacznie gorzej - dodawała sobie animuszu poszkodowana. 
- Ale "fajnie" jak jedno to i dziesiąte - mówiła pod nosem dla niby ulżenia sobie. 
- A tam wrzucę na ruszta jakieś osiągnięcie medycyny konwencjonalnej i jakoś dam radę gorzej z tymi kranami. 
Piecyk wyraźnie zastrajkował. Jak rozkręciła go na całą rurę to zaczął nabierać za dużo wody;  co wykazały zamontowane zegary pod unoszoną klapką. 
Wskazówka ilości wody powinna być na oznaczonym odpowiednim kolorem polu. Tymczasem przy zbyt podniesionej temperaturze podnosił się też poziom wody. 
- Jakieś wymęczone uroki zawsze w parze jak bieda z nędzą - narzekała pomimo, że wiedziała, że powinna znaleźć jakieś inne wyjście z obecnej sytuacji. 
- Zmędzenie tylko pogarsza i utwierdza oraz utwardza zastaną opcję... Napominała, szturchała  i strofowała siebie ale była to bardzo mało owocna metoda więc postanowiła odrzucić wszelkie fanfarony rodem z pierzastych obłoków i być normalnym konsumentem realnych wydarzeń. 
- Ciekawe od czego to zależy, z tym piecykiem? - chciała wiedzieć najlepiej natychmiast. Oczywistość jest jednak taka, że dopiero jak z rana w Poniedziałek zadzwoni do facher - majstera od  pieca to się będzie mogła doinformować w tej i w innych kwestiach.
- Dla przykładu; dlaczego zaczął tak głośno pracować jak lodówka w kuchni, która też powinna być znacznie cichsza? 
Jak mu - piecykowi - przyłoży z dłoni płaskiej lub z pięści, metodą naprawczą podpatrzoną u wielu, to rzeczywiście piecyk umilknie na chwilę tak jakby zdawał sobie sprawę o co czochra w trawie. 
Ona sama natomiast zdawała sobie sprawę, że należało siebie pochwalić za praktyczne i skuteczne oraz życiowe podejście co niniejszym uczyniła i rzeczywiście w konsekwencji się nieco lepiej poczuła. 
- Poradzę sobie - podtrzymywała się na duchu zaciskając zęby i pięści niczym w przygotowaniu do walki. 
- Jak długo ma potrwać ten mróz? - jęczała a po chwili czym prędzej przechodziła  w zaprogramowany zachwyt. 
 Udało jej się pomimo wszystko zaczepić na czymś o co mogła oprzeć wolę odbicia się od minerowego nastroju, bo oto w łazience na szybach mróz pomalował śliczne wzory (gotowe na skopiowanie na tapety ścianne lub coś innego z dekoratorstwa - orzekła nieco pokrzepiona. 

Jako dziecko stała przy takich szybach w  okresach zimy i wychuchiwała za pomocą ciepła swojego oddechu w małych krzywych - liwych okienkach  małą przestrzeń czystej szyby, żeby zobaczyć co się dzieje na zewnątrz i jak wygląda bajeczny, czysty i świeży świat pokryty grubą warstwą śniegu. 
Oczywiście najpierw musiała dokonać operacji przyciągnięcia krzesła lub stołka pod okno. Napracowała się ale było warto. 
Teraz jakieś pięć dekad później myślała, że właściwie najoszczędniej byłoby się przenieść do jakiejś koleżanki tu czy tam na zimę dołożyć się do jej rachunków i trochę kasy odłożyć... 
- Z grzejników trzeba by było spuścić wodę... - myślała całkiem realnie i kolorowo - ale, ale był jeden bardzo ważny szkopół; kwiaty doniczkowe. 
- Oj, żeby one wiedziały ile one mnie kosztują - wyrzucała swoim doniczkowym osiągnięciom do których doszła od czasu repatriacji. 
Właściwie, to tylko kwiatki w doniczkach jej pozostały. 
- Pamiętała, że zawsze element kwiatów doniczkowych był jedną z wielu donośnych przeszkód w realizacji jej zwariowanych celów. Dlatego właśnie im zawdzięczała stabilność i to kim była dla siebie i innych. 
- Za pierwszą pensję kupiła sobie przecież palmę z gatunku kapuścianych uważanych za zielsko na Florce i wyrastającą wszędzie a raczej w mało porządanych miejscach; w piwnicznych oknach, na poboczach chodników, między kafelkami.... jak zielsko i z taką samą zajadłością tępione. Tu w Pole takie palmy szczególnie w latach siedemdziesiątych były hm... były osiągnięciem cieplarnianych warunków. To nic, że potem zdechła. (O palmie mowa). Ale walczyła przez dosyć długi okres aż do czasu kiedy okazało się, że musi odejść. To znaczy obie walczyły i ona - Gwen i Palma z rynku za całość pierwszej bardo okazałej wówczas wypłaty jak tamte warunki i w tamtym czasie. 
Można sobie tylko wyobrazić jaka była reakcja jej bardzo praktycznej i oszczędnej rodziny. 

Dzisiejszy dzień od rana zaczął się paniką Myszki. 
Przede wszystkim obudził ją telefon. 
Po nocy z przygodami zakończonymi poparzeniem się Gwen ledwo co mogła przyjść do siebie. 
Myszka włączyła się do akcji... 
Odkryła, że zabrakło jej wody. 
Ponieważ jedyny działający kran w mieszkaniu Cyntii okazał się jedynym pełniącym swoją funkcję w domu, więc najpierw pół dnia Myszka łapała wodę wynosząc ją wiadrami do siebie a potem Gwen łapała wodę napełniając wszystkie swoje dostępne pojemniki na w razie czego. 
Mama miała propozycję:
-Jeżeli gorąca woda polewana przez kilka godzin na krany zawiodła to trzeba podłączyć suszarkę i stać nad kranami i je grzać... 
- Oj sakrable kulfiastonogie... powiedziała w myśli Gwen. 
Myszka chce i najlepiej, gdyby każde jej wyobrażenie mogłby być od razu egzekwowane. 
Gwen już jednak zrezygnowała z dalszych prób natychmiastowego zaradzenia sytuacji. Właściwie to każdej zimy zamarzały jej krany i zawsze odbyło się bez widocznych szkód więc i teraz jakoś to będzie - uznała. 
Ma włączone ogrzewanie w kuchni i w łazience i absolutnie czuje sie wymęczona i przejechana wiszeniem nad kranem zeszłej nocy zakończonym poparzeniem. 
Telefony od Myszki jej ostry wymagający ton głosu, jakby trochę specjalnie podnoszona panika spowodowały ból w klatce po lewej stronie u Gwen. 
Młodsza z kobiet czyli Gwen, okupująca parter domu wiedziała, że każde działanie jest manifestacją miłości. Czasami miłości źle pojętej lub chorej, wystraszonej lub mającej tyle współnego z prawdziwym kochaniem co nic. Tak jak Tina Turner śpiewała; "What love got to do with it"....
No właśnie. Sama świadomość tego, że wszelkie działania i te wykrzywione i te w lepszej kondycji dziejowej są wynikiem miłości trochę pomagała, ale i tak trzeba się nadal bronić przed naleciałościami wypaczonych modeli ofiar byłych ofiar - postawy telepatycznie replikowanej przez rodziców swoim młodym przez pokolenia w przekroju historii. 
A obie kobiety były ofiarami ofiar w widocznym lub w innym stopniu. 
Więc jak zwykle z Myszką dzisiaj skończyło się na konieczności przyjęcia postawy bardziej niż defensywnej. 

Kiedyś jechała pociągiem z Florki do Waszyng, ponieważ chciała zaobserwować jak się zmienia krajobraz i jak roślinność się przetasowuje z tej tropikalnej wersji na konieczność przystosowania do warunków zimy w innej części kontynetu.
Najdalej na północ w swojej naturalnej urodzie można było zaobserwować właśnie tę jedyną palmę; Palmę Kapuścianą. 
Taką samą palmę jak tę kupioną za całą kasę pierwszej wypłaty Gwen. 
Rozczuliła się wówczas.
Swoją drogą ciekawie jest zaobserwować na co i w jakim celu wydaje się kasę ze swojej pierwszej wypłaty; 
Myszka opowiadała, że ona kupiła sobie cukierków. 
Rażka za całą pensję kupiła masę kuponów toto - lotka, a Gwen? 
Gwen kupiła olbrzymią palmę, przywiezioną na ciężarówce pod wskazany adres zanim ona przyszła z pracy. 
Palmę kupiła na rynku podczas przerwy objadowej i pan, któremu zapłaciła był tak uprzejmy, że zawiózł ją do domu do jej rodziców. 
Co to było? 
Oj, co to było...
Do dzisiaj w piwnicy stoi doniczka po owym wybryku - jak to później sklasyfikowała rodzina. 
A Gwen nadal i pomimo tego wydarzenia trenowała bzika na tle drzew i w ogóle roślin i ogólnie w życiu.
Wszyscy w okół szczególnie teraz machina Myszka / Karmen wciąż chciały jej udowodnić, że może sobie bziki trenować byle tylko inaczej - to znaczy tak aby bziki znormalniały i kropka. 
Tak aby ona stała się wersją Myszki lub Karmen najlepiej. Mogła by też być Rażką w jakiejś wersji, byleby przestała być Gwen... 
- Oj rodzinka, rodzinka. Jak daleko to jej brakuje. Jak za blisko to dużo za blisko i tak to jest - podsumowała swoje refleksje Gwen. 

Palma kapuściana występuję w kilku kolorach (odcieniach zieleni) a najfajniesze ma liście. 
Prawie okrągłe. Z każdego okrągłego liścia jak z rozłożonego, okrągłego wachlarza wystają dekoracyjne wypustki. 
Ostatnio kupiła taką samą malutką Palmę w sklepie mając nadzieję, że uda jej się przetrwać chłody o ile będzie wewnątrz mieszkania. Ale się pomyliła. Już było widać, że z jej nadziei nici. 
Trudno. Na przyszłość musi zastąpić tę Palmę skrzydłowcem, który dobrze znosi niskie temperatury i tyle. 
Z Florki przywiozła całą masę nasion palm różnych. 
Kilka nawet wzeszło ale hm... rozejrzały się po warunkach im oferowanych i zrezygnowały z dalszych doświadczeń rozwojowych.
Miała swoją małą historię w przemycaniu roślinek. 
Z Austrii wiozła ze sobą kilka odnóżek z kałamarzu z atramentem. 
Pomyśleć, że były to czasy, kiedy pisano piórami wiecznymi ładowanymi na atrament w płaskich pojemnikach zwanych kałamarzami. Ogromny postęp względem młodości jej rodziców, którzy pisać mogli tylko obsadką z metalową stalówką i zapasem takiegoż kałamarza. Każdy miał wówczas swój piórnik i kałamarz. 
Ale czasy się zmieniają i kto zastanawia się nad niuansami, że krany zamarznięte, czy o lekko piszących podręcznyhc pisakach...
Sprawdziła w internecie prognozę pogody na dwa tygodnie. 
Mróz miał zelżeć; już za kilka dni ma być pogoda na niskim plusie ale za niskim jak na odmarznięcie rur. 
- "Niech no tylko zakwitną jabłonie..." - zanuciła sobie pod nosem zdając sobie sprawę z tego jak bardzo fauszuje wobec czego głośno wyznała:
- Przyjdzie wiosna to będzie lepiej. 
 -Będę znów organizować spotkania z dziewczynami - będzie fajnie - upewniała siebie samą. 

Gwen wydawało się, że znalazła rozwiązanie na życie już do końca świata tego wcielenia przynajmiej o czym napisała do Beci... 
Po prostu być optymistką - skwitowała Becia jej kilkustronicowe wywody.
Przysłała jej żart zatytołowany: "Polski emeryt na Krecie". 
Na obrazku siedziała sobie karykatura obdartusa na ogromnym, ślepym krecie. 
Ha, ha - obie my optymistki:) -  pisała Becia...
A wiesz kto to jest pesymista? doinformowany optymista:) 
hahaha ciepło pozdrawiam z mego minus 13... cholera 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz