czwartek, 15 listopada 2018

Łopian

Lubię łopian.
Do łopianu miałam raczej ambiwalentny stosunek, bo się czepiał moich spódnic lub kolanówek gdy bawiłam się z rówieśnikami w chowanego podczas moich pierwszych wakacji w Chełmońcu. Potem gdy wróciłam do Bydgoszczy i poszłam do szkoły chłopaki po lekcjach obrzucali dziewczyny rzepami. Śmiali się i wołali; "Kuś dziady na baby ! Kuś dziady na baby !"
Szczególnie zawziętym napastnikiem był Rysiu. Sam wyglądał jak nieszczęśnik cały w rzepach.
Gdy poskarżyłam się najbliższej mi osobie wówczas; mojej babci Emilii - usłyszałam;
- Ależ przeć; toż to są zaloty absztyfikantów ~! Najlepsze co może zrobić obdarzona afektami zalotników, to się uśmiechać bacząc na to by pokazać, że masz ładne, równiutkie ząbki.
Pamiętam to uczucie. Dzisiaj wiem, że chodziło o urabianie woli przyszłej kobiety oraz autopromocję. Dwa lata minęły. Znalazłam się w trzeciej klasie w zupełnie innej szkole, bo jako składowa wyżu demograficznego byłam przerzucana do wybudowanej w pośpiechu szkoły w wielkopłytowym stylu lat sześćdziesiątych.
Klasy były przepełnione a na dodatek tłoku w mojej klasie była nieparzysta ilość dziewczyn i chłopaków. Z jakiegoś powodu wypadło na mnie. Nauczycielka posadziła mnie z chłopakiem. Wszystkie dziewczyny mogły siedzieć i innymi dziewczynami tylko w mojej ławce siedział absztyfikant. W dodatku ławka była druga od przodu w rzędzie od ściany. Ja siedziałam od zewnętrznej strony a jemu przypadło miejsce przy ścianie. Cały czas bardzo uważałam aby ukrywać dokładnie posiadanie równych zębów.
A on?
Z nim łączy się nieprawdopodobna historia.
Miałam drewniany piórnik odsuwany z góry nakładaną listewką przesuwaną w rowkach. Podobał mi się - bardzo. Lubiłam go dotykać i odsuwać wieczko. W środku były wszystkie skarby. Posługując się nimi można było wejść w magiczny świat kolorów i linii i zapomnieć o tym, że się siedzi z zalotnikiem w jednej ławce. Miał na imię Ryszard. Ryszard K. dokładnie.
Któregoś dnia chciałam jak zwykle uciec w przychylny mi świat wyobraźni. Otworzyłam piórnik, pochylając się nad nim. Właśnie podejmowałam decyzję od jakiego koloru zacząć, gdy w otwartym piórniku coś mignęło i wystrzeliło w górę. W tej samej niemal sekundzie jakaś obleśność przyprawiająca o wzdrygnięcie się w odrazie i przerażeniu pacnęła o moje czoło by w następnej kolejności znaleźć się na powierzchni drewnianego pulpitu ławki. Ławki były pomalowane na zielono. Tylko pulpity były wyszlifowane heblem i dotykaniem przez wielu delikwentów, których zaszczyciły swoją gościnnością. Drewniane pulpity były poplamione kleksami atramentu, powycinane we wzory. Ładnie pachniały; atramentem i starym, wysłużonym drewnem. Mokre i zimne coś co pacnęło o moje czoło przyprawiając mnie o dreszcz grozy to była brązowa żabka. Maleńka. Taką jaką goniłyśmy z siostrami po lesie, gdy w czasie zbierania jagód weszłyśmy na jej teren, wtargnęłyśmy do jej domu i zburzyłyśmy jej harmonię i spokój.
Gdzie była moja empatia i współczucie?
Wiedziałam! Wiedziałam, że winny siedział obok mnie. Ale sprawa potoczyła się dla mnie w innym kierunku niż chciałam.
Otóż ja lubiłam żabki a jeszcze bardziej ciekawe prezenty. Co się stało z żabką? To umknęło w moich wspomnieniach ale... uśmiechnęłam się do niego. A niech to.
W 1969 roku piosenka Czerwonych Gitar " Tak bardzo się starałem" do tekstu Kazimierza Kijana stała się szlagierem. Solistą był Seweryn Krajewski.
Piosenka zaczyna się od słów;
".. Kto za Tobą w szkole ganiał,
Do piórnika żaby wkładał?
Kto? No, powiedz - kto?
Kto na ławce wyciął serce
I podpisał: "Głupiej Elce"?
Kto? No, powiedz - kto?..."
Ryszard był tak bezczelny, że mi to zaśpiewał na przerwie zamieniając Elce na Jolce.
Opierałam się plecami o kawałek ściany pomiędzy dwoma dużymi oknami na korytarzu. Zapomniałam papci i strasznie byłam tym zajściem przejęta i poruszona. A on podszedł do mnie i nachylając się w stronę mojego ucha cicho zaśpiewał dziecięcym głosikiem całą pierwszą zwrotkę uśmiechając się współczująco ale i zwycięsko.
Ależ miał tupet.
Powiedziałam, żeby uważał bo wyjątkowo dzisiaj mam na nogach buty, które mogą mi się bardzo przysłużyć.
Zauważyłam przebiegający po jego zadowolonej buzi cień; A jednak miał się na baczności.
Dodałam, że ma szczęście, że wokół jest dużo świadków.
Potem przyszedł z jakiegoś powodu ze swoim ojcem w interesach do mojego ojca. Mieszkał tylko kilka domów dalej. Patrzył na mnie a ja wybuchłam rumieńcem. Z czystej złości, bo na prawdę posuwał się zbyt daleko. Przekraczał wszelkie granicę. Mógł zostać w domu.
Wszystko opisałam w pamiętniku. Pamiętnik - jak zawsze - włożyłam do drewnianego pudełka zamykanego na kluczyk. Kluczyk wzięłam ze sobą. Skrzyneczkę ukryłam na strychu wśród moich odstawionych tam lalek. Moja młodsza siostra obserwowała moją reakcję. Gdy kilka dni później poszłam na strych, by uzupełnić pamiętnik o następną rewelację okazało się, że denko pudełka zostało wyważone. A pamiętnik przepadł.
Wówczas skojarzyłam fakty. Doznałam olśnienia. Wiedziałam dlaczego się ze mnie wyśmiewała, że do mnie przyszedł "Loszek w zaloty".
Byłam za to jeszcze bardziej wkurzona na...Ryszarda.
Polubiłam go z czasem.
To znaczy łopian.
Nawet bardzo, gdy odkrył przede mną całą swoją urodę.
Zanim wybudowano Biedronkę w pobliżu, na rogu Kossaka i Stromej istniał mały sklepik - rzeźnik zaraz koło spożywczaka. A właściwe dwa sklepiki lub składy jak dawniej mówiono; złożone z dwóch bliźniaczych, troszkę większych kiosków. Obie sprzedawczynie znałam po imieniu. Z powodu braku kolejek lub jak się przeczekało kilku - zawsze spieszących się petentów; można było pogadać. Obie znały moje upodobania i podstawowe potrzeby jeśli chodzi o zaopatrzenie w produkty żywnościowe i zawsze wychodziły na przeciw z różnymi ofertami. Ta prowadząca sklep z mięsem miała na imię Viola. Hela zarządzała królestwem obok.
Na przeciw rzeźniczego, zaraz jak się zeszło po kilku schodkach, był pobudowany wysoki - gdzieś na około ponad czterdziestu do pięćdziesięciu centymetrów od ziemi, - prostokątny klomb z czerwonej cegły. Viola mówiła, że kiedyś rosły tam kwiaty. Potem ktoś zabrał ziemię którejś nocy. Przez kilka lat składowano tam liście zmiecione z chodnika, bo Kossaka na tej wysokości obsadzone jest po obu stronach wiekowymi lipami. Zrobił się z tego kompostownik. W końcu posiał się tam pojedynczy łopian w jednym rogu, gdzieś na jednej czwartej pustej powierzchni. Pamiętam, że z fascynacją śledziłam jego rozwój. Wypuścił ogromne liście. Królował nad kilkoma kępkami trawy. Poza tym był sam, bo kompost był z wierzchu jeszcze świeży. Rósł bardzo szybko. Pierwszy raz w życiu widziałam tak ogromniaste liście. Może oprócz liści niektórych palm i bananowców na Florydzie. Wyrósł z niego kolos o bardzo architektonicznej budowie. U podstawy liście były największe. Zmniejszały się raptownie wraz z wysokością. Ogólnie miał kształt choinki o dobrze osadzonej i rozbudowanej podstawie. Ogromny. Na pewno gdybym stanęła obok okazałoby się, że jest prawie mojego wzrostu. Czekałam wiedząc, że w następnym roku wyrośnie znowu. To będzie zapewne zupełnie inaczej wyglądająca roślina jakby przeszła przez zimę zupełną metamorfozę. Z małymi liśćmi, żeby zaoszczędzić jak najwięcej z w poprzednim roku nagromadzonych zapasów w korzeniu - ale za to z licznymi łodygami, na których pokazałyby się okrągłe kolczaste kuleczki na każdym rozgałęzionym wierzchołku - pąki. Z pękniętych pąków raptownie wystrzeliłyby, chyba w ciągu jednej doby - pompony ciemno różowych frędzli niczym równo obciętego pierza przypominające kwiaty ostów. Ale tak było w moich marzeniach.
W rzeczywistości mąż Violi go wyciął.
Byłam akurat na miejscu, gdy piękno runęło na chodnik...
Połamały się piękne, wielkie liście. Było słychać odgłos tąpnięcia okrytego głośnym szelestem. Z chodnika wzniósł się w górę tuman maleńkich drobinek kurzu. Oprócz słodkawego zapachu kwitnących właśnie lip poczułam kwaśną woń łopianowego soku. Klomb zrobił się nagle nagi a sklepik zubożał i jakby posmutniał a może nawet urósł nagle pokazując całą swoją prowizoryczność i byle jakość konstrukcji brak wykończenia - zawiódł.
Wicek złapał roślinę u podstawy i zaczął ją taszczyć na tył sklepu.
Uśmiechając się z góry przepraszająco za zamieszanie i kłopot poprosiłam o dwa największe liście od spodu. Zobaczyłam zęby przebarwione prawdopodobnie tytoniem i usta rozciągnięte w uśmiechu.
- A niech sobie utnie - usłyszałam i zobaczyłam wielki, rzeźnicki nóż wyciągnięty w moją stronę.
Podziękowałam grzecznie i zapytałam - mogę? - podchodząc bliżej do trzymanej przez mężczyznę rośliny gestem wskazałam, że chcę oderwać liście od łodygi. Wicek się cofnął ustępując pola. Ogonki łodyg chociaż dosyć długie, grube niczym u rabarbaru i żylaste łatwo dały się odłamać od reszty. Zdziwiłam się wrażeniu kruchości jakie skrywała w sobie potęga życia.
- A na co to? - usłyszałam.
- Z czasem pewnie się dowiem. Na razie korzystam z okazji - wytłumaczyłam mętnie.
Uśmiech nadal rozciągał usta mojego ofiarodawcy ale jakby zafrasowany, z ukrywanym wahaniem i na siłę przylepiony do twarzy.
Najlepiej zabrałabym całą roślinę. O jaka była dostojna, dumna i dorodna ~!
Komu to przeszkadzało, że sobie rosła?
Była ozdobą całego, widocznego zakątka z perspektywą ulicy obsadzonej drzewami w tle. Roztaczała urok jak magię, czarem zachwalając wspaniałość życia. Wyzwalała podziw.
Może jakiś klient przez ramię rzucił, że chwasty hodują pod sklepem? Może wspaniałość życia zasłaniała widok z dużych okien? Może właściciele sklepu bali się, że w przyszłym roku dojrzały zbiór nasion przyczepi się komuś do ubrania lub do psiego ogona?
Wzięłam dwa ogromne liście. Poczułam ich ciężar i wiotkość. Dopóki były częścią zielonej masy stwarzały wrażenie stałości i siły.
Okazało się, że liście bardzo szybko więdną nawet w wodzie. Przez chwilę poczułam, że chciałabym namalować życie, które skończyło się za raptownie, za szybko i zbyt dramatycznie. Zamiast tego otworzyłam komputer i sprawdziłam właściwości tej rośliny. Okazało się, że korzenie, łodygi i młode liście łopianu są jadalne i lecznicze. Tak z grubsza przydatne w nieżycie jelit, niedomaganiach wątroby, hamują wydzielanie nadmiaru kwasu żołądkowego, są wykorzystywane w zapaleniach dróg moczowych i są przydatne w leczeniu zmian skórnych, łagodzą objawy reumatyzmu i hamują wypadanie włosów. Z dużych liści można robić okłady w razie zaistniałej potrzeby ponieważ mają wartości antyseptyczne.
Może więc właścicielom sklepu potrzebny był korzeń i łodygi albo liście?
Swoją drogą jaki rozmiar musiał osiągnąć korzeń takiego olbrzyma?
Na zdjęciach w sieci znalazłam korzenie łopianu dochodzące do metra długości. O średnicy bardzo grubej marchwi. W brązowej dość chropowatej korze i z białym, mączastym miąższem w środku.
Łopian jest rośliną dwuletnią i wchodzi w skład rodziny astrowatych. Co bardzo mnie zaskoczyło. Istnieją cztery gatunki łopianu. Łopian większy, łopian mniejszy, łopian pajęczynowaty lub zwyczajny i łopian gajowy. Rośnie na dobrej glebie często w pobliżu zbiorników wodnych i w pobliżu domów mieszkalnych oraz budynków gospodarczych. Pierwszy w wymienionych wersji dorasta do trzech metrów wysokości. Mniejszy do półtora metra co jest też imponującą wysokością jak dla zioła. Inne mogą być znacznie niższe. W wielu krajach jest uprawiany dla zastosowania w lecznictwie jak również jako pożywienie. Ugotowany ma smak uprużonego ziemniaka z lekkim posmakiem "dzikości" jakkolwiek można to określenie rozumieć.
Haczykowate główki nasienne łopianu przyczyniły się do wymyślenia popularnych rzepów. Dzięki rzepom moja wnuczka może przeżyć życie bez nauki wiązania sznurowadeł u butów.
Ale czy kiedykolwiek zobaczy łopian w podwyższonym klombie z cegieł na skrzyżowaniu ulic?
Miałam wcześniej przygotowany duży; dwa metry na metr dwadzieścia blejtram. Stał w oczekiwaniu na wenę lub natchnienie. Nakleiłam na nim dwa liście. Zajęły całą powierzchnię. Musiałam nienaturalnie przygiąć łodygi, bo wystawały poza ramę. Obcięte stwarzałyby za duże przekłamanie ich rzeczywistej długości. Wyprostowałam wszystkie zmięte powierzchnie przywiędłych liści. Pachniało charakterystycznym trochę gorzkawym i zakurzonym sianem suszącym się w stodole z bardziej zdecydowaną nutą kwasu przełamanego goryczą. Trochę potrwało zanim doschły. Co kilka dni nakładałam kolejne warstwy kleju. Ładnie się pozapadały przestrzenie między mapą żył i żyłek aż do najdrobniejszych podskórnych naczyń. Po ostatecznym wyschnięciu całość pomalowałam na biało i na tym skończył się mój pomysł. Teraz stoi na strychu wśród wielu wspomnień. Może kiedyś przyjdzie mi ochota położenia koloru. Cienko, żeby zachować strukturę i naturalną fakturę zdobyczy spod sklepów.
Chociaż widziałam łopian na klombie dobrych kilka lat temu w moim przekonaniu wciąż wywołuje podziw i zdziwienie co do wielkości sercowatych liści. Czuję też wdzięczność, że było mi dane zobaczyć tę roślinę prawdopodobnie w wydaniu maksymalnego dla niej rozmiaru przy absolutnie sprzyjających warunkach rozwoju. Rosła na wciąż wilgotnym podłożu zaopatrzonym w cały wachlarz potrzebnych składników organicznych. W pełnym słońcu. Bez żadnej konkurencji. Piękna, samotna i wspaniała. Liście z jednej strony wystawały poza konstrukcję ceglanego kontenera aż na schody. Skończyła życie tragicznie w zaraniu apogeum swojego istnienia bez doświadczenia wieku dojrzałego, bez wydania nasion, bez doświadczenia pąków i kwitnienia, bez więdnięcia w porze już niedługo zbliżających się chłodów, bez powolnego odchodzenia, bez zaliczania schyłku życia i wszystkich doświadczeń uczenia się akceptacji ograniczonych możliwości, bez wysiłku i satysfakcji by dojrzeć lub dorosnąć do zmian i stanu rzeczy.
Jestem pewna, że Witek a może także Viola od razu uzyskali wybaczenie, bo rośliny ofiarowują nam więcej niż wygląd i ofertę wyżywienia oraz dbania o nasze zdrowie.
Oba sklepiki przechodziły jeszcze przez jakiś czas chwilowe transformacje co do rodzaju usług i pomysłu na wykorzystanie pomieszczeń pod dachem. Potem opustoszały. Klomb na przeciw pustych sklepików też stoi pusty. Całość robi wrażenie pustostanu na małym wycinku kamiennej pustyni. Tylko jesienne liście starych lip z roku na rok pokrywają schody i powierzchnię prostopadłościanu z cegieł żółtym kocem. Może jeszcze kiedyś na kompostowniku na przeciw pustych kiosków coś wykiełkuje i wyrośnie?
W mojej wyobraźni powstają plany jak można pusty kompostownik urządzić, żeby wciąż cieszył oczy i budził śpiew duszy. Puste sklepy można by oddać potrzebującym. Na pewno jest kilku takich którzy byliby za to wdzięczni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz